Wacław Mauberg
SAGA ZWYKŁEJ RODZINY
Wspomnienia
nie zawsze sielskie
i apolityczne
Rozdział VII
UPADEK
IMPERIUM
P |
o powrocie z
Francji w lipcu 1978 roku zastałem w
kraju sytuację poważnie już zmienioną. Sprzedaż magli, zgodnie z przewidywaniami Helenki, wyraźnie spadała. Dochody z tego źródła były coraz
mniejsze.
W codziennym
natomiast życiu coraz bardziej widoczne stawało się, że polityka gospodarcza
ekipy gierkowskiej praktycznie już się załamała. Niezadowolenie i uczucie
konieczności dokonania zasadniczych zmian, nie tylko ekonomicznych, ale i
systemowych, ogarniało coraz szersze gremia społeczeństwa. Również i członkowie
PZPR zaczynali protestować już bardzo otwarcie. Coraz liczniejsze stawały się
środowiska opozycyjne, które wiosną 1977 roku utworzyły ROPCiO – Ruch Obrony
Praw Człowieka i Obywatela. Władze ze swej strony przystąpiły do zakrojonej na
szeroką skalę akcji zwalczania KOR-u i ROPCiO oraz aresztowania ich członków.
Równocześnie zaczęły spontanicznie powstawać liczne niezależne inicjatywy wydawnicze:
kwartalnik literacki Zapis, Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA, pismo literackie
Puls, Robotnik, Głos, Niezależne Pismo Młodych Katolików SPOTKANIA założone
przez młodego energicznego studenta KUL w Lublinie Piotra Jeglińskiego, kwartalnik polityczny Krytyka, Res Publica i wiele
innych. Wydawnictwa te złamały monopol państwowy, a ich ogromną zasługą było
wypełnienie dotkliwej luki informacyjnej na polskim rynku wydawniczym.
Ważnym dokonaniem opozycji demokratycznej w tym czasie było
zorganizowanie prywatnego dokształcania na temat najnowszej historii, prawa,
ekonomii, socjologii. W różnych miastach Polski powstały Latające
Uniwersytety, a ogólnokrajowy zasięg miało TKN – Towarzystwo Kursów Naukowych.
W okresie tym zaczął tworzyć się także niezależny od władzy, wolny ruch
związkowy. W Katowicach i na Wybrzeżu powstały
komitety założycielskie Wolnych Związków Zawodowych. Na Wybrzeżu jednym z
wyróżniających się działaczy był między innymi elektryk stoczniowy Lech Wałęsa, a w Katowicach – radiomechanik Kazimierz Świtoń i jego synowie.
Ponieważ władze nie tolerowały tych społecznych inicjatyw, zaczęły się mnożyć
brutalne ataki, prowokacje różnych służb UB, przemianowanego obecnie na SB i
aresztowania .
Wszystkie te wydarzenia były żywo komentowane w zakładach pracy.
Informacje rozchodziły się szczególnie szybko w środowisku pracowników biur
projektów z racji częstych podróży projektantów po całym kraju. Czuć było
wyraźnie, że sytuacja w Polsce gęstnieje, a
bardziej przewidujący przepowiadali zbliżanie się fali wybuchu niezadowolenia
społecznego. W naszym gliwickim BIPROKWAS’ie pozostali już tylko bardzo
nieliczni, którzy by otwarcie i jawnie nie krytykowali władzy administracyjnej
za nieudolność, a PZPR za jej niereformowalność.
Na taką sytuację w Polsce i stan umysłów
społeczeństwa nałożyła się nieoczekiwana wiadomość z Watykanu o wyborze w
dniu 16 października 1978 roku polskiego kardynała z Krakowa, Karola Wojtyły, na głowę Kościoła Rzymskokatolickiego. Kardynał
przybrał imię Jan Paweł II, co miało
sygnalizować, że będzie kontynuatorem reformatorskiej działalności papieży Jana
XXIII oraz Pawła
VI-go. W całym kraju zapanowała euforia, we wszystkich kościołach rozdzwoniły
się dzwony obwieszczając wiernym tę radosną nowinę o polskim papieżu,
przepowiadanym już przez Juliusza Słowackiego. Powiał na nas jakiś ożywczy wiatr, a ludzie zaczęli
jakby oddychać pełniej.
¬ ¬ ¬
W dniach od 2 do 10 czerwca 1979 wybrany niecały rok
temu nowy papież Jan Paweł II pielgrzymował
po Polsce.
Władze PRL-u nie mogły nie
wyrazić zgody na odwiedziny swego kraju przez tak wielkiego Polaka. Na całej
trasie przejazdu witały go miliony wiernych. Jego podróż była jednym wielkim
pasmem manifestacji przywiązania narodu do tradycji katolickiej. Śledziliśmy
ją w radiu i telewizji z zapartym tchem po raz pierwszy stwierdzając ze
zdumieniem, jak bardzo zmaleli i niepewnie się czuli w spotkaniu z majestatem
głowy Kościoła bezgranicznie buńczuczni dotąd przedstawiciele władzy
państwowej. Z satysfakcją obserwowaliśmy nieudolne wysiłki operatorów kamer
telewizyjnych aby nie pokazać niezliczonych, nieraz milionowych tłumów ludzi
przybyłych dla uczestnictwa w polowych mszach odprawianych przez papieża. |
|
|
Nie
lękajcie się! |
My również, wraz z setkami tysięcy innych, wzięliśmy
urlop w naszych miejscach pracy i wybraliśmy się całą rodziną, z Anią i Andrzejem do miejscowości
Mogiła pod Nową Hutą, a na drugi dzień do Krakowa, gdzie papież celebrować miał mszę na wolnym powietrzu.
Wysłuchaliśmy wówczas jednej z tych słynnych homilii, które Ojciec Święty
kierował do swych rodaków prosząc ich aby nie podcinali sami tych korzeni, z
których wyrastamy i mówiąc im nie lękajcie się. Dla milionów
Polaków, dotąd, zrezygnowanych i pogodzonych jakby z brakiem możliwości zmiany
sytuacji był to moment przełomowy, w którym podnieśli się z kolan i naocznie
stwierdziwszy swą ilość, uświadomili sobie swą siłę. Nie ulega wątpliwości, że
Ojciec Święty przebudził
swych rodaków, a dla mnie jest pewne, że to On był zaczynem, dzięki któremu w
rok później powstała w PRL Solidarność.
¬ ¬ ¬
W marcu 1980 przeprowadzone zostały kolejne wybory do Sejmu i Rad
Narodowych. Według oficjalnych danych, w wyborach wzięło udział 99,87% wyborców
Podanie tak zupełnie nierealnych wyników wyborów stało się jednym z czynników,
które przesądziły o losach socjalizmu w Polsce: nawet najzagorzalszym jego zwolennikom opadły ze
zniechęcenia ręce na tak jaskrawy sposób, w jaki władze kpiły ze zdrowego
rozsądku swych obywateli. Tym razem społeczeństwo dysponowało też szacunkowymi
danymi pochodzącymi z niezależnych źródeł opozycyjnych. Według danych KSS KOR
frekwencja wyborcza wynosiła w Warszawie około 80%, a w
akademikach była w granicach 25-50% . W Gliwicach musiało być
zapewne podobnie, a przyczyniła się do tego również i nasza rodzina, która
zbojkotowała wybory tym razem już w pełnych stu procentach.
Kasia, która w lecie przyleciała z Paryża do Polski na
wakacje, była już wówczas poważną studentką II-go roku
wydziału rzeźby Akademii Sztuk Pięknych na Sorbonie. Przywiozła nam zaproszenie
na wernisaż wystawy, jaką polscy studenci Beaux Arts urządzali w czerwcu w
Instytucie Polskim, mieszczącym się przy ulicy Jean Goujon w Paryżu. Od owych
lat, gdy mieszczący się przy tej samej ulicy konsulat polski w Paryżu z tępym uporem
odmawiał mi wydania paszportu konsularnego na pobyt we Francji, upłynęło nie tylko prawie 20 lat, ale i zmieniła się
cała epoka w sposobie myślenia: polskie służby dyplomatyczne w Paryżu nie odżegnywały
się już od współdziałania z przebywającymi we Francji swymi obywatelami!
Zaproszenie
na wernisaż polskich studentów Beaux Arts
Nie było żadnych możliwości naszego wyjazdu w czerwcu
do Francji na Kasi wernisaż. Nasz urlop
spędzaliśmy w 1980 roku wspólnie z Kasią, jej koleżanką i Andrzejem w zabitej deskami
od świata wsi Serpelice nad Bugiem. Jednakże dziewczęta długo nie wytrzymały tego spokojnego,
sielskiego życia. Wybrały się z Andrzejem na kajakowy spływ Wisłą do Gdańska. Lipcowe ulewy, które wtedy właśnie nadeszły,
spowodowały wystąpienie Wisły z brzegów i groźne powodzie. Ze spokojnego,
leniwego nurtu Wisła zamieniła się w
rozszalałą, niebezpieczną rzekę. Nie mając żadnych wiadomości od naszych
dzieci, przeżywaliśmy chwile dużego niepokoju.
Po wyjeździe Kasi i Andrzeja na spływ,
dalszą część urlopu spędzaliśmy w Serpelicach samotnie. To
tam, z kilkudniowym opóźnieniem, dotarły do nas słuchy o tajemniczych przerwach w pracy w Mielcu i Ursusie pod Warszawą. Jak zwykle dotąd w Polsce, tak i obecnie ich przyczyną była ogłoszona od 1-go
lipca 1980 r. podwyżka cen żywności – tym razem mięsa i jego przetworów. Po
kilkunastu dniach okazało się, że podobne przerwy
w pracy miały miejsce w Sanoku, Świdniku i Lublinie. Spirala strajkowa rozkręcała się powoli, ale
systematycznie. W jednych miastach gasła, by natychmiast pojawić się gdzie
indziej.
Gdy w początku sierpnia wróciliśmy do Gliwic, okazało się że nasze dzieci są już w domu całe i
zdrowe.
Dowiedzieliśmy się także, że strajki ogarnęły Łódź, a potem Zakłady Komunikacji Miejskiej w Warszawie. Społeczeństwo, zniechęcone już ostatecznie do życia
w socjalizmie oraz brakiem widoków na pozytywne zmiany, traciło hamulce.
Lawina ruszyła. W telewizji zaczęli pojawiać się w różni działacze PZPR,
którzy rzucali gromy na wichrzycieli i wylewali krokodyle łzy nad stratami,
jakie to przynosi naszej gospodarce. Dziwnym trafem, po każdym takim
wystąpieniu, stawał jakiś nowy duży zakład pracy. W ten sposób, po kolejnych
gromach w wieczornym dzienniku telewizyjnym, już od rana 14 sierpnia stanęła
Stocznia imienia Lenina w Gdańsku, a następnego dnia strajk rozszerzył się na inne
zakłady Trójmiasta. Dopiero później dowiedzieliśmy się szczegółów:
przedstawiciele 21 zakładów proklamowali powstanie MKS – Międzyzakładowego
Komitetu Strajkowego z siedzibą w Stoczni im. Lenina. MKS sformułował też
ostatecznie listę postulatów. Oprócz żądań czysto ekonomicznych, Lista 21 Postulatów zawierała także
żądania o charakterze politycznym: strajkujący domagali się utworzenia Wolnych
Związków Zawodowych, niezależnych od partii i dyrekcji zakładu pracy.
Dopominano się również wypuszczenia na wolność więźniów politycznych,
wznowienia nadawania radiowej transmisji mszy św. w niedziele, jak to miało
miejsce nie tylko przed wojną 1939 roku, ale nawet jeszcze przez krótki czas po
wyzwoleniu w 1945 r. oraz przywrócenia do pracy karnie zwolnionych ze Stoczni
Anny Walentynowicz i Lecha Wałęsy. Z nazwiskami tymi, nieznanymi nam dotychczas,
zetknęliśmy się wówczas po raz pierwszy.
18 sierpnia wybuchł strajk w Szczecinie, gdzie także utworzono MKS. Na jego czele stanął
Marian Jurczyk. W ciągu kilkudziesięciu godzin praktycznie całe
polskie Wybrzeże objął strajk
powszechny. Sporadycznie wybuchały też strajki w innych częściach kraju.
Sytuacja wyraźnie przerosła wyobraźnię przeciętnych działaczy PZPR.
Komunistyczne władze prowadziły ze strajkującymi niemrawe rozmowy i wyraźnie
grały na zwlokę w nadziei, że przetrzymają ich w tej wojnie nerwów. Podobnie
jak i cała Polska, wydarzenia na Wybrzeżu obserwowaliśmy
w naszych gliwickich Biurach Projektów z zapartym tchem dzięki nasłuchowi radia
zagranicznego, polskim relacjom radiowym i telewizyjnym, a również i
opowieściom naocznych świadków, projektantów przebywających w tym czasie na
delegacjach służbowych na Wybrzeżu. W całej Polsce panowało olbrzymie
napięcie. Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z tego, jak delikatna gra się toczy.
Radio Wolna Europa mówiło o koncentracji wojsk sowieckich przy naszej
wschodniej granicy. Interwencja wojsk bloku wschodniego, do której Breżniewa gorąco namawiał
Honecker, przywódca Niemieckiej Republiki Demokratycznej –
naszego zachodniego bratniego socjalistycznego sąsiada, wisiała na włosku.
Dzięki paradoksowi Historii uratowała nas od niej podobna, wcześniejsza
interwencja sowiecka w Afganistanie: Rosjanie nie czuli się na siłach by prowadzić
równocześnie dwie wojny, a nie mieli żadnych wątpliwości co do determinacji, z
jaką Polacy bronić będą resztek swej, i tak już mocno ograniczonej wolności.
W całym kraju poszły potajemnie w ruch zakładowe powielarnie, zakonspirowane
powielacze oraz prywatne maszyny do pisania, a w śród nich również i moja
ERICA. Polskę zalała powódź
podziemnej literatury, przeróżnych biuletynów informacyjnych i domorosłej
twórczości literackiej. Wśród tej ostatniej największym może sukcesem cieszył
się krążący wtedy w licznych odpisach poemat anonimowego autora noszący tytuł Kronika polska Anno Domini 1980, w
syntetycznym jakby skrócie oddający dowcipnie wydarzenia i atmosferę tamtych
dni:
Partia szła zwycięsko przodem, a my za nią
korowodem.
Stawialiśmy nowe żłobki i podnosiliśmy zarobki,
a wybrane świeżo Związki spełniały swe obowiązki.
Z mięsem było trochę licho, ale o tym lepiej lepiej
cicho;
wszak codziennie płynął wartko dialog społeczeństwa
z partią.
Nagle poszły dziwne słuchy: jakiś Lublin? Jakieś
ruchy?
Ale telewizja cała gromko nas informowała:
stal się topi, miedź przetwarza, górnik węgla nam
przysparza,
rolnik kosi, prządka przędzie, słowem – jest
harmonia wszędzie!
Aż tu pewnej letniej nocy Ambroziewicz nas zaskoczył.
Mówił rzeczy prosto z bajki: ponoć są gdzieś w
Polsce strajki!!!
A w tej samej niemal chwili prasa jak nam nie
zakwili:
Są konflikty i trudności, nade wszystko – cierpliwości!
Wkrótce przyszło wyjaśnienie – stanął premier na
antenie
i odezwał się: „Rodacy! Macie, słyszę, przerwy w
pracy.
Marsz natychmiast do roboty, bo wpędzicie nas w
kłopoty!
Żłobki, pensje – to są bzdury, a naprawdę: długów
góry!
Rząd poradzić sobie umie, premier na tym się
rozumie.
Więc zakończcie te wybryki i wracajcie do fabryki!”
Mówił premier jak wyrocznia, więc stanęła Gdańska
Stocznia.
Przed godziną jedenastą stało całe Gdańskie miasto.
Że nie pomógł głos premiera, ujrzeliśmy wkrótce
Giera.
Gierek sroży się na wizji, stół rozwalił w Telewizji.
„Zaciskajcie mocno pasy, a nadejdą lepsze czasy.
Partia wszystkim wam pomoże kupić mięso, paszę,
zboże,
lecz dla polskiej racji stanu – dosyć tego
bałaganu!”
Słowo „strajk” w tej deklaracji wyszło wreszcie z
konspiracji.
Odtąd stale nim miotała co dzień nasza prasa cała.
Gierka głos przez Polskę leci – i natychmiast staje
Szczecin.
DT głosi wiadomości w ustalonej kolejności:
ile nas to już kosztuje że ta stocznia nie pracuje,
że marnują się cytryny – podstawowy byt rodziny.
I o której wstawać trzeba żeby ludziom sprzedać
chleba.
Zaraz potem przy ciągniku przedstawiano nam
rolników.
Teraz na dyskusję pora: mają zawsze profesora,
robotnika i kobiety. Milczą za to Komitety .
A na koniec posiedzenia zawsze jest ktoś do
straszenia.
Pan Morawski z ChSS-u chciał nauczyć nas moresu
i ni z tego ni z owego zacytował Wyszyńskiego.
Straszył potem wojną Wojna , że gdy Polska niespokojna
to bywały już zabory – pamiętamy do tej pory!
Potem obaj premierowie też straszyli co się zowie.
Przez złośliwy losu kawał, co przemowa – to ktoś stawał.
Potem nagle spadła cisza – już o strajkach nikt nie
słyszał.
Same były wiadomości: że Murzynów Carter gości,
jak wichura wali drzewa, kto w Sopocie ładnie
śpiewa.
Lecz miał naród po kolacji inne źródła informacji:
w każdym domu odbiorniki dudnią Głosem Ameryki.
Zaś dyskusji jest na kopy prosto z Wolnej Europy.
Londyn co dzień informuje który zakład już
strajkuje.
Znowu wielkie wydarzenie: jest nasz Gierek na antenie!
Zrobił w rządzie duże zmiany: ci, co byli – to
barany!
Premier Babiuch względem wzrostu nie nadawał się
po prostu.
Taki Pyka , kiepska sztuka, każdy w Stoczni go oszuka.
Pan Szczepański od anteny usunięty już z areny.
Nazbyt późno się dowiedział że nie mówił to co
wiedział.
Będzie dobrze – takie zmiany! Prezes Szydlak wysiudany,
z zagranicy zaś Olszowski zjechał swoje głosić wnioski
(w lutym za podobną radę objął szwabską ambasadę).
Nowy premier sam wystarczy by cud sprawić
gospodarczy.
Od tej pory fraszka straty – ważne będą postulaty.
Partia zmieni stare formy, przeprowadzi się
reformy,
lecz te Związki Zawodowe? Nie ma mowy, żeby Nowe!
I pobiegło znów z ekranu coś o polskiej racji
stanu.
Drapie się telewidz w głowę – jakie Związki? Jakie
Nowe?
I zaczyna łapać stacje po radiowe informacje.
Tak na partię padła trwoga, że zwróciła się do
Boga:
w ramach nowej polityki trzeba zmienić swe nawyki.
Tkwiąc w nabożnym tym zamiarze Wyszyńskiego się pokaże,
a że sobie zbyt poczyna, to połowę się wycina.
Lecz lud Boga się nie boi: prymas mówi – przemysł
stoi!
Partia rozłożyła ręce – Bóg nie pomógł, to któż
więcej?
A tu żadna nasza władza na rozmowy się nie zgadza,
więc powiedzieć nie zawadzi, kto ten cały strajk
prowadzi.
I przyznaje – to nie męty ani wrogie elementy.
MKS w Londynie znany, jest nam teraz
przedstawiany.
To nie żaden klub sportowy – to Komitet jest
Strajkowy!
Szczędząc zbytku nam realiów, nie podano
personaliów.
Londyn za to wszystko powie – tam naoczni są
świadkowie.
Chociaż trzeszczy, chociaż szumi, słucha każdy jak
kto umie.
Tak zbierając kęs do kęsa wiemy wreszcie: to Wałęsa!
Słyszy każdy na eterze jak ten człowiek mówi szczerze.
Gdy tak wieści z pertraktacji oczekują po kolacji,
w telewizji, na ekranie, „robotnicze” narzekanie:
Cytryn nie ma! Rosną straty! Popadniemy w tarapaty!
Teraz naród się dowiedział: zły element w Związkach
siedział!
Niewłaściwe też wybory miały miejsce do tej pory,
lecz z osobą Jankowskiego wszystko zmierza do lepszego:
związki będą cacy-cacy, pomyślą o ludziach pracy,
o mieszkaniach i zarobkach, a dla dzieci miejscach
w żłobkach.
Grunt to jednak by w jedności trwali ważni oraz
prości.
Nic dobrego nie wynika z oddzielania pracownika.
Tylko u kapitalisty z takich Związków zysk jest
czysty.
Ale nam świetnie wystarcza CRZZ jako tarcza.
Inny związek zawodowy niech nam wyparuje z głowy!
Takie to przez tydzień cały z fonii płyną komunały.
I niemrawo rząd przyznaje, że stanęły już tramwaje
Nowej Huty i Wrocławia, w Łodzi też się coś
wyprawia,
i Zagłębie też węglowe .... A codziennie – strajki nowe!
Wtem słyszymy na antenie: mamy już Porozumienie!
W telewizji raptem Stocznia, w niej Wałęsa jak
wyrocznia.
Robotniczy ten Wybraniec ma na szyi swój różaniec.
Między niego a premiera dziennikarzy tłum się
wdziera,
a strajkowe delegaty wystawiają emblematy.
Krążą wokół dokumenty – milczy naród jak zaklęty!
Od Wałęsy do premiera
cały naród łzy ociera.
Dokończyli oto dzieła – jeszcze Polska nie zginęła!
Z przywilejów ani kęsa nie oddamy – rzekł Wałęsa.
Wkrótce też się ukazały postulaty i uchwały:
będą jednak Wolne Związki pełnić godnie obowiązki.
Choć po prawdzie, to się władza na istnienie ich
nie zgadza.
Lecz co z Gierkiem? Czy nie chory? Milczą nam
publikatory.
Kiedy trwamy tak w rozterce, mówią nagle: „chore
serce”!
Taki dziarski nam się zdawał, a słyszymy: pewnie
zawał!
I z ekranu padły słowa, że potrzebna nam Odnowa.
Nowe drogi, nowe twarze dziś sekretarz Kania wskaże.
Nie wytrwały nam Edwardy – taki stał się naród hardy!
W niedzielę 31 sierpnia 1980 roku, podobnie jak cała Polska, oglądaliśmy ze łzami w oczach w telewizji
zakończenie strajku w Stoczni Gdańskiej i podpisanie historycznego Porozumienia
pomiędzy Komisją Rządową a MKS, reprezentującym wówczas już około 700 zakładów
pracy. Nikt chyba jeszcze nie zdawał sobie wówczas sprawy, że dane nam było
oglądać jedną z tych chwil, które mają wpływ na historię świata.
Już następnego dnia MKS w Gdańsku przekształcił
się w MKZ – Międzyzakładowy Komitet Założycielski nowych związków zawodowych,
a akces do nich zgłaszały lawinowo dalsze zakłady pracy z terenu Wybrzeża. Takie MKZ-y zaczęły powstawać jak grzyby po deszczu
również i w całej Polsce. Na Śląsku duży MKZ
powstał w Hucie Katowice, a najbliższym Gliwic był MKZ przy
kopalni węgla Manifest Lipcowy w miejscowości Jastrzębie koło Rybnika.
W takiej chwili nie mogłem pozostać bezczynny. Podświadomie czułem, że
dzieje się coś historycznego. Widać było wyraźnie jak bardzo nowe związki są
tworem, będącym nie w smak komunistycznym władzom. Namówiłem więc Stanisława
Magierę z naszego
polickiego Zespołu do założenia w naszym biurze nowego związku zawodowego.
Ponieważ do założenia związku wymagana była inicjatywa co najmniej trzech osób,
wspólnie z nim namówiliśmy jeszcze panią Cecylię Nowotną z Działu
Planowania. Razem pojechaliśmy do najbliższego MKZ w Jastrzębiu by zarejestrować
akces Biura Projektów BIPROKWAS do nowego wolnego związku zawodowego. Dostaliśmy
upoważnienie do utworzenia na terenie naszego biura Zakładowej Komisji
Solidarności. W ten sposób stałem się leaderem trójki założycielskiej Solidarności w Biprokwasie.
Przewodniczącym jastrzębskiego MKZ był niejaki Jarosław Sienkiewicz, pracownik kopalni Manifest Lipcowy, członek PZPR i
jak się później okazało, zaufany wysoko postawionych sekretarzy partyjnych z
wojewódzkiego komitetu PZPR w Katowicach. Już wówczas partia komunistyczna, spostrzegłszy że
sytuacja zaczyna wymykać się jej z rąk, szukała sposobów na paraliżowanie, a co
najmniej na kontrolowanie tego tak bardzo masowego, spontanicznie powstającego
ruchu społecznego, jakim była Solidarność. W tym celu postanowiła znaleźć się w
środku tego ruchu i upoważniła niektórych swych zaufanych członków do
inicjatywy zakładania MKZ. Te próby sabotażu od wewnątrz nie były oczywiście
jeszcze w owym czasie znane opinii publicznej i MKZ w Jastrzębiu cieszył się
naszym pełnym zaufaniem. Solidarność okazała się jednak ruchem tak masowym i
tak żarliwym, że te dywersyjne próby podporządkowania Wolnego Związku
komunistycznej partii zostały szybko wykryte, a podstawieni fałszywi działacze
zmieceni bez śladu przez prawdziwych związkowców. Tak stało się też w krótkim
czasie i z Sienkiewiczem oraz wielu jemu
podobnymi niechlubnej pamięci postaciami.
W październiku Wałęsa wraz z grupą
czołowych działaczy Solidarności robił rundę po Polsce, by spotykać się z nowymi związkowcami. Wszędzie przyjmowany
był entuzjastycznie. Ze względu na olbrzymie zainteresowanie, spotkania
organizowane były w dużych salach. Dwudziestego października 1980 r. Wałęsa był
w Hali Sportowej kopalni Manifest Lipcowy w Jastrzębiu. Pojechałem tam oczywiście. Zastałem olbrzymią salę
wypełnioną po brzegi tłumem rozentuzjazmowanych górników i robotników z
okolicznych zakładów pracy. Sala była zradiofonizowana, mówiło się do
mikrofonów, a głos z potężnych megafonów docierał do każdego zakątka.
Po zebraniu przegrałem w radiowęźle Hali na swoje taśmy magnetofonowe
cały, rejestrowany przez jastrzębskich działaczy Solidarności przebieg tego
przeszło trzygodzinnego spotkania. Składało się na nie wystąpienie Mariana
Jurczyka ze Szczecina
oraz Aliny Pieńkowskiej i Anny
Walentynowicz ze Stoczni
Gdańskiej. Opowiadali oni o powodach wybuchu strajku, o wyzysku
stoczniowców, o nieznanych opinii publicznej szczegółach strajków na Wybrzeżu i o tępym oporze
dyrekcji ich zakładów pracy oraz władzy państwowej wobec Wolnych Związków
Zawodowych. Lech Wałęsa opowiadał o
doświadczeniu, jakie wyciągnął ze strajku w 1970 roku i swych wysiłkach aby nie
dać się sprowokować władzy do nieodpowiedzialnych działań i nie dopuścić do
powtórzenia tragedii, jaka miała wówczas miejsce w Gdańsku.
W drugiej części spotkania Wałęsa tłumaczył jak
należy zakładać Wolny Związek Zawodowy w swoim zakładzie pracy i swoim
charakterystycznym językiem, dowcipnie i ze swadą odpowiadał na dziesiątki
zadawanych mu pytań nie tylko natury związkowej, ale i politycznej. W wielu
pytaniach, zadawanych mu prostym robotniczym językiem, bez inteligenckiego
owijania w bawełnę, przejawiała się troska o kraj i obawy, czy Porozumienie
i Lista 21 postulatów wywalczone w Gdańsku są natury
politycznej, czy związkowej? Czy Rosjanie będą biernie przyglądać się temu co
się w Polsce dzieje? Czy,
wobec informacji o koncentracji wojsk sowieckich na naszej wschodniej granicy
nie grozi nam rosyjska interwencja wojskowa jak w Afganistanie lub interwencja
wojsk Układu Warszawskiego jak w Czechosłowacji? Wałęsa uspokajał, że
Solidarność jest jak najbardziej odległa od mieszania się do polityki, a Porozumienie
i Postulaty są natury społecznej i związkowej. Że nie chcemy zerwania
sojuszy ani oderwania Polski od
socjalistycznego bloku.
Wówczas to, odpowiadając na jedno z pytań, Wałęsa wypowiedział
swe słynne zdanie:
A jeżeli wejdą do nas?
Wówczas pierwszy do nich podejdę, kwiatek do lufy karabinu włożę im na
powitanie i powiem że niepotrzebnie się trudzili by nas odwiedzić.
Następnego dnia dałem moje taśmy Krzysztofowi Piwowarskiemu, pracownikowi radiowęzła w Biprokwasie, który był
zapalonym zwolennikiem Solidarności. Nie pytając naszych szefów o pozwolenie,
nadaliśmy je przez biurową sieć nagłaśniającą. Była to wielka zbrodnia przeciw
ustawie o cenzurze, gdyż w PRL-u każde słowo transmitowane przez media musiało mieć
pozwolenie Urzędu Cenzury. W ten sposób zapewne przyprawiłem przychylnego
Solidarności naczelnego dyrektora Jana Woźniakowskiego o palpitacje
serca, ale pracownicy naszego Biura, nie przerywając pracy, mogli wysłuchać
pełnej relacji z tego, co się działo w Jastrzębiu. Działacze reżimowych
związków zawodowych i członkowie biurowego komitetu PZPR nolens-volens zostali w ten sposób też zmuszeni do zapoznania się
z treścią żarliwych jastrzębskich wypowiedzi. Znając nastroje wśród
pracowników, nikt z nich jednakże nie ośmielił się przerwać tego nielegalnego
przekazu.
Wyjątkowa, nieznana dotychczas atmosfera entuzjazmu i autentyczna,
niefabrykowana żywiołowość tego spotkania zrobiły na słuchaczach tak ogromne
wrażenie, że wiadomość o emisji wydostała się natychmiast poza nasze Biuro.
Jeszcze w czasie jej trwania poczęli zbierać się w naszych pomieszczeniach
pracownicy dwóch innych Biur Projektów mieszczących się w tym samym budynku.
Moje taśmy miały więc liczne audytorium i zyskały w ten sposób spory rozgłos. W
następnych dniach zaczęli się do mnie zgłaszać wysłannicy Solidarności z innych
gliwickich zakładów pracy z prośbą o ich wypożyczenie dla swych radiowęzłów.
Zrobiłem na mym magnetofonie kilka kopii taśm i w krótkim czasie większość
pracujących gliwiczan zapoznała się z przebiegiem jastrzębskiego spotkania, a
Niezależny Samorządny Związek Zawodowy Solidarność zyskał w Gliwicach dzięki temu
wielu nowych członków.
Działałem wówczas jakbym był w transie. Moje zaangażowanie wynikało z
pobudek patriotycznych: podświadomie czułem, że angażując się na rzecz
utworzenia Solidarności, osłabiam komunistyczny reżim w Polsce. Że działam zgodnie z polską racją stanu i dla dobra
mego kraju. Dopiero dużo później przyszła refleksja i zrozumiałem, że
postępowaniem moim kierowała także i podświadoma chęć wyrównania mych prywatnych
rachunków z komunizmem w ogóle, a z władzami PRL w
szczególności.
Lista tych rozrachunków, za które brałem obecnie odwet, nie była
krótka: za śmierć mego Dziadka w 1921 r. w
bolszewickim łagrze w Moskwie, złamaną karierę zawodową mego ojca który jako
bezpartyjny, z powodu
upolitycznienia wyższych stanowisk w PRL-u po 1945 roku, nie miał szans na karierę zawodową,
za jego przedwczesną śmierć spowodowaną brakiem leczenia mimo szumnych haseł o
trosce o człowieka w socjalizmie, za upokarzające, pokazowe wyrzucenie mnie z
organizacji młodzieżowej na Uczelni przez towarzysza Willerta, za konieczność rozłąki z rodziną i wyjazdu do
Francji z powodu braku perspektyw w
kraju, za cierpienia Helenki spowodowane
naszym rozstaniem, za wieloletnie pozbawienie mych dzieci obecności ojca, za
samotnie spędzone za granicą lata, za Kowalskiego
wysłanego do
Chauny przez PRL-owski
rząd aby przy pomocy podłego szantażu usiłować zrobić ze mnie szpiega w zamian
za wydanie paszportów mej rodzinie, za przymus powrotu do kraju i fiasko mych
starań o przeniesienie rodziny do Francji, za gwałt obowiązku chodzenia na
pochody pierwszomajowe i uczestnictwa w wyborczych farsach, za konieczność
życia w zakłamaniu i w ogóle za ten cały narzucony nam siłą nieludzki system
sowiecki, zmierzający do wciągnięcia nas w orbitę obcej nam mentalności, do
zniewolenia i przekształcenia nas w bezduszne automaty rodzaju Homo sovieticus. I za to także, że jako bezpartyjny, podobnie jak mój ojciec, byłem
obywatelem drugiej kategorii, pozbawionym najmniejszych szans na dalszy awans
zawodowy.
Podobną do mojej motywacją kierowały się wtedy z pewnością dziesiątki,
jeżeli nie setki tysięcy innych Polaków. We współpracującym z naszym
BIPROKWASEM biurze projektów PROSYNCHEM znajdującym się w tym samym budynku,
założycielką Solidarności i potem jej pierwszą wiceprzewodniczącą była Jadwiga
Rudnicka, żarliwa patriotka, oddana bez reszty społeczniczka i
późniejsza posłanka do wolnego już Sejmu Rzeczypospolitej, a później senator
RP. Wszyscy wtedy skorzystaliśmy z pierwszej okazji by przyczynić się do
osłabienia znienawidzonego socjalistycznego reżimu. O jego obaleniu nikt
jeszcze wówczas nawet nie marzył. Nikt nie wyobrażał sobie wówczas, że koniec
imperium zła może nastąpić jeszcze za życia naszego pokolenia. Nikt też chyba
nie zdawał sobie sprawy, że wtedy właśnie ruszyła lawina, która za niecałe
dziesięć lat miała zmieść z mapy Europy cały obóz
socjalistyczny.
Powszechnie obowiązującą modą
stało się w tym czasie noszenie w klapie marynarki znaczka z napisem
„Solidarność” lub o innej patriotycznej treści. Znaczków takich pojawiało się w
każdym regionie dziesiątki, a związkowcy wymieniali je między sobą prześcigając
się w tworzeniu swoistych kolekcji.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Znaczki
solidarnościowe z lat 1980 – 1981 |
Wraz z Helenką z zapałem
oddawaliśmy się wówczas pracy związkowej, każde z nas w swoim miejscu pracy. W
biurze Biprokwas chciano wybrać mnie przewodniczącym Zakładowej Komisji
Solidarności, jako leadera trójki założycieli. Nie chciałem kandydować na tę
funkcję uważając, że powinien ją objąć ktoś z młodszego pokolenia,
niepamiętający czasów przedwojennych i w ten sposób mający szansę nauczenia się
demokracji od początku. Przewodniczącym wybrany został Zbigniew Pańczyk, bardzo aktywny działacz biurowej Solidarności. Ja poprosiłem o wybór
do Komisji Rewizyjnej, której rola była wówczas rozumiana jako Sumienie Związku, co też się stało.
Zostałem wybrany jej przewodniczącym.
Popularność, jaką zdobyłem dzięki taśmom ze spotkania na kopalni
Manifest Lipcowy spowodowała, że zacząłem być uważany za znawcę w sprawie
zakładania Wolnych Związków. Coraz częściej bywałem zapraszany do różnych
śląskich zakładów pracy by tam wygłaszać prelekcje na ten temat. Na zebraniach
tych powtarzałem to, co usłyszałem od Wałęsy w Jastrzębiu oraz opisywałem
moje własne doświadczenia przy zakładaniu Solidarności w Biprokwasie.
Opowiadałem o oporach aktywistów dotychczasowych związków reżimowych
zagrożonych w swych wygodnych stanowiskach i chwiejnej postawie członków PZPR,
rozdartych w swym sumieniu pomiędzy poczuciem patriotyzmu a oportunizmem.
Opowiadałem o sympatyzującej z nami Dyrekcji i jej obawach, czy aby ten Wolny
Związek Zawodowy i ci szaleni, nieliczący się z żadnymi konsekwencjami
działacze Solidarności nie sprowadzą przypadkiem na przedsiębiorstwo jakiegoś
nieszczęścia.
W zadawanych mi podczas tych zebrań pytaniach wyraźnie dawała się
wyczuć obawa przed represjami, jakie mogą spaść ze strony władz na inicjatorów
założenia Wolnego Związku. Mówiłem wtedy, nieświadomie powtarzając
wypowiedziane rok wcześniej słowa papieża Jana Pawła II – nie bójcie się! Skoro mamy podpisane w
Gdańsku Porozumienie z władzami i zatwierdzone Postulaty, zakładanie związku jest
legalne i nie mamy się czego bać. Nie bójcie się więc i zakładajcie niezależny
związek Solidarność. Korzystajcie z wywalczonej z takim trudem możliwości!
Jakże byłem naiwny! Dysponując zdobytym na własnej skórze doświadczeniem w
dziedzinie stosunków obywatela z totalitarną władzą, powinienem był wykazać się
większą przenikliwością. Z większością z tych, którzy mi uwierzyli i przekonani
o braku konsekwencji za taką inicjatywę założyli Solidarność na swym zakładzie
pracy, spotkałem się w rok później w obozie dla internowanych.
Na zebraniu sympatyków Solidarności w sali Operetki w Gliwicach, na które zostałem zaproszony, mówiłem o różnicy
psychiki ludzi wychowanych w socjalizmie i wolnym świecie. Wykorzystując
doświadczenia z pobytu we Francji, w Paryżu i z pracy w
Tour GAN, opowiadałem o tym, że Europejczyk różni się od obywatela bloku
sowieckiego swą instynktowną życzliwością do drugiego człowieka. Wyraża się ona
w powszechnym tam zapytaniu What can I do
for you? – Co mogę dla ciebie zrobić?
lub En quoi je peux vous aider? – W czym
mogę ci pomóc? Ironizując twierdziłem, że przyczyną grubiańskiego
zachowania obywateli naszego obozu jest powszechne w socjalizmie zacofanie
techniczne, powodujące, między innymi, powszechny brak drzwi wahadłowych. Dla
uzasadnienia podawałem przykład. U ludzi dojeżdżających do pracy paryskim
metrem, idących korytarzami pełnymi drzwi wahadłowych, wyrabia się grzecznościowy
odruch by je przytrzymać – w przeciwnym wypadku idący z tyłu człowiek
mógłby zostać uderzony w nos skrzydłem sprężynujących drzwi. Czy jest możliwe
aby wykonać ten uprzejmy gest przytrzymania drzwi nie odwracając się do tyłu i
nie uśmiechając się przyjaźnie do idącej z tyłu nieznanej osoby?
Opowiedziałem również historię usłyszaną od Włodzimierza
Kieszczyńskiego, ojca Kuby, którego guru
byłem swego czasu w Paryżu. Ojciec Kuby, będąc kiedyś na delegacji służbowej w
Moskwie, poszedł na zakupy do Uniwermagu,
moskiewskiego domu towarowego. Przechodząc z jednej sali do drugiej,
kurtuazyjnie przytrzymał skrzydło drzwi wahadłowych idącej za nim starszej
kobiecie, która niosła w obu rękach ciężkie torby ze sprawunkami. Kobieta ta,
nie tyle zdumiona co przerażona tak niespotykanym przejawem uprzejmości,
rzuciła swe torby na podłogę i pozostawiwszy je tam, uciekła w popłochu. Było
dla niej oczywistym, że tego rodzaju grzeczny gest nie jest normalny i nie może
pochodzić od osoby przyjaznej – pomyślała przypuszczalnie, że jest to jakiś
tajny agent w cywilu, który chce ją aresztować. Pewnie miała coś na sumieniu –
sowieckie władze skutecznie dbają o to, aby w Rosji nie było ludzi, którzy
by nie mieli czegoś na sumieniu.
Moje opowieści miały sukces – byłem coraz częściej zapraszany na różne
solidarnościowe zebrania by tam przemawiać.
¬ ¬ ¬
A w Polsce sytuacja robiła
się coraz bardziej napięta. Dzięki informacjom pochodzącym z satelitarnego
wywiadu, źródła amerykańskie wciąż potwierdzały wiadomości o ruchach wojsk
sowieckich nad polską granicą oraz znacznych koncentracjach sił w
Czechosłowacji i NRD. Prasa tych naszych bratnich krajów otwarcie pisała o konieczności interwencji państw
Układu Warszawskiego w Polsce. W listopadzie zachodnie środki przekazu
poinformowały, że w początku grudnia 1980 r. rozpocznie się zbrojna
interwencja. Prezydent USA Jimmy Carter 3-go grudnia w
swym oświadczeniu wskazał na bezprecedensowe
nagromadzenie sił radzieckich wzdłuż polskiej granicy i ostrzegł ZSRR, że ewentualna interwencja w Polsce odbije się negatywnie
na stosunkach amerykańsko-sowieckich.
Zaczynały się dziać coraz bardziej dziwne rzeczy. Robotnicze strajki
nie wygasały. Odnosiło się wrażenie, że Polacy chcą odrobić 40-letni okres
przymusowej wstrzemięźliwości strajkowej kiedy, to im wmawiano, że w przeciwieństwie do kapitalizmu, w
ustroju socjalistycznym strajk nie ma racji bytu, gdyż robotniczo-chłopska
władza automatycznie spełnia przecież wszystkie dezyderaty robotniczo-chłopskiego
społeczeństwa. Chodziły słuchy, że w wielu wypadkach strajki były
specjalnie prowokowane przez władze. W sklepach brakowało już praktycznie
wszystkiego. Półki były puste. Po benzynę trzeba było stać na stacjach w
długich kolejkach, nieraz pozostawiając tam samochód przez kilka dni w
oczekiwaniu na dostawę paliwa. Władze tłumaczyły, że to jakoby z powodu
wyniszczających kraj strajków organizowanych przez Solidarność. Nikt w to nie
wierzył. Podejrzewano komunistyczne władze, a o ich ukrywanej niechęci do
Wolnego Związku Zawodowego nikt nie miał wątpliwości, o celowe dezorganizowanie
rynku by w ten sposób zohydzić Solidarność w oczach społeczeństwa. Ale
społeczeństwo zaciskało zęby, stoicko znosiło liczne kłopoty dnia codziennego
i nie odwracało się od Solidarności. Mnożyły się milicyjne prowokacje,
tajemnicze pobicia czy wręcz morderstwa działaczy związkowych oraz
sprzyjających im księży i dziennikarzy. W Gliwicach pobity został
Zygmunt Czajkowski, dziennikarz Nowin Gliwickich, mąż koleżanki Helenki z pracy w
Instytucie. Sprawcy zawsze byli niezidentyfikowani,
a milicja nigdy nie była w stanie ich wykryć.
Spirala nakręcanej przez komunistów przemocy działała nie tylko w
Polsce. Na Placu św. Piotra w Rzymie obywatel
turecki Ali Agcza dokonał 13-go
maja 1981 r. zamachu na papieża Jana Pawła II. Niektóre wypowiedzi w prasie zachodniej sugerowały,
że Agcza był tylko nieświadomym wykonawcą. Właściwym inspiratorem był sowiecki
KGB, który posłużył się do tego celu swymi bułgarskimi współpracownikami.
Za złotówki można było kupić coraz mniej, jedynie w Pewexie za dolary.
Jednakże cena dolara na czarnym rynku systematycznie wzrastała. Pojawiła się
więc pilna potrzeba aby moje niemałe jeszcze zarobione na maglach ilości złotówek, ulokowane na książeczkach oszczędnościowych
w PKO, uchronić przed galopującą dewaluacją i szybko zamienić na twarde dewizy.
Rynek dewizowy był jednak pusty – nikt dolarów nie sprzedawał, a jeżeli już, to
po cenach nie do przyjęcia. Cały ten okres czasu poświęcałem więc na
wyszukiwanie okazji kupna dolarów po możliwie przystępnej cenie.
¬ ¬ ¬
Andrzej w tym roku zdał
maturę i zapisał się na studia do Wyższej Szkoły Rolniczej w Krakowie. W październiku zaczął rok akademicki – mieszkał w
Krakowie przy ulicy Brackiej u Peli Potockiej i był, podobnie
jak ona, zafascynowany etosem Solidarności i nostalgią tego ruchu za Polską przedwojenną.
Pela wyciągnęła kiedyś z dna szafy i pokazała mu wielki, przechowywany ze czią
album. Była to Księga Gości, do
której wpisywali się przed wojną znamienici goście w domu jej rodziców. Na
jednej ze stron przebiegał na ukos ogromny podpis: był to podpis Marszałka
Józefa Piłsudskiego. Studenci, za przykładem swych ojców i matek,
zajmowali się na uczelniach w tym czasie głównie nadrabianiem
czterdziestoletnich zaległości w strajkowaniu, a także tworzeniem swej własnej
organizacji, Niezależnego Zrzeszenia Studentów.
Helenka została zaproszona przez swego brata Marka do Aten, gdyż Marek obecnie
pracował w Grecji. Zaproponowała mi, abym tam dojechał, i tegoroczny urlop spędził z nią wspólnie w
pażdzierniku w Grecji. Spotkamy się u Marków w Atenach, a następnie wyjedziemy
gdzieś nad morze dla spędzenia wspólnego urlopu. Październik i listopad w
Grecji są jeszcze bardzo ciepłe i pogodne.
Była to nadzwyczaj ponętna propozycja i wyjątkowa okazja wypoczynku po
ciężkim roku pełnym emocjonujących wydarzeń. Nie wahałem się ani chwili tym
bardziej, że przy tej okazji pojawiła się dodatkowo niespodziewana możliwość
uratowania mych oszczędności od galopującej dewaluacji i zamiany ich na twarde
dewizy.
Wracając mianowicie niedawno samochodem z delegacji do Warszawy, zabrałem po drodze autostopowiczkę. Kobieta ta,
rozentuzjazmowana swą niedawną wycieczką turystyczną do Grecji, opowiadała mi z wielkim przejęciem jak doskonale tam
wypoczęła i jak wspaniałym krajem jest Grecja. Tak wspaniałym, że bank w
Atenach skupuje nawet
polskie złotówki. Otrzymane greckie drachmy można tam następnie bez kłopotu
wymienić na dolary. Z podawanych mi przez nią przeliczeń wynikało, że cała
operacja jest nadzwyczaj opłacalna, a w jej wyniku zamienia się złotówki na
dolary po wyjątkowo korzystnym kursie, zupełnie w Polsce nieosiągalnym.
Wiadomość ta spadła mi jak z nieba. Było to przecież rozwiązanie moich
problemów.
Zacząłem więc wypytywać moją autostopowiczkę o szczegóły. Była to dosyć
prosta osoba – nie zapamiętała wiele z pobytu w Atenach. Mgliście przypominała sobie jedynie, że bank który
kupuje złotówki znajduje się przy dużym placu. Nie zachowała w pamięci nazwy
tego placu, zauważyła jedynie, że znajduje się na nim jakiś duży budynek, przed
którym odbywa się zmiana warty. Aby nie wzbudzić podejrzeń, nie naciskałem i
nie próbowałem wycisnąć z niej więcej szczegółów, gdyż byłem pewny, że wiem
już dostatecznie dużo aby po przyjeździe do Aten móc zidentyfikować ów plac.
Myśli pracowały mi gorączkowo, a w głowie zaczynał zarysowywać się już śmiały
plan: wystarczyło wywieźć do Grecji wszystkie
posiadane złotówki, tam zamienić je na dolary i przywieźć z powrotem do Polski deklarując je
na granicy jako darowiznę otrzymaną od rodziny. Wywóz złotówek za granicę był oczywiście
nielegalny. W razie złapania groziłoby mi za to więzienie, ale gra warta była
świeczki biorąc pod uwagę dużą ilość złotówek, którą posiadałem i zawrotną
wówczas dla mnie sumę około dziesięciu tysięcy dolarów, jaką mógłbym zdobyć
dzięki takiej operacji.
Po zwyczajowej odmowie wydania paszportu, stresującym odwołaniu w
którym zagroziłem władzom paszportowym, że jeżeli nie dostanę paszportu na
wyjazd prywatny, to w przyszłości odmówię zagranicznych wyjazdów służbowych, po
odstaniu jak zwykle w długiej kolejce w koszmarnym tłoku zdenerwowanych
petentów, uzyskałem w końcu w Biurze Paszportowym upragniony paszport prywatny
na wyjazd do Grecji. Wykupiłem bilet lotniczy do Aten, a całą resztę pieniędzy wyciągnąłem z książeczek. Tu
pojawiła się trudność, z której wcześniej nie zdawałem sobie sprawy:
zgromadzone półtora miliona ówczesnych złotych, nie wszystkie w maksymalnych
nominałach po 1000 złotych, po ułożeniu stanowiły stos o wysokości przeszło
Miałem spore emocje w Warszawie na Okęciu przy
przechodzeniu przez kontrolę graniczną. Celnicy jednak poświęcili całą swą
uwagę moim bagażom, na mnie samego nie zwracając większej uwagi. Nie był to
jednak koniec przygód. Samolot miał międzylądowanie w Sofii. Na lotnisku nie było sali tranzytowej i wszyscy
pasażerowie musieli przejść do zwykłej poczekalni. W ten sposób musiałem
jeszcze dwa razy przejść przez kontrolę w Sofii, a po raz trzeci w Grecji. Gdy wreszcie wyszedłem z budynku dworca lotniczego w
Atenach w swym grubym
płaszczu, obciążonym dodatkowo przeszło kilogramem banknotów, byłem cały
spocony nie tylko z gorąca, ale i ze strachu. W czasie drogi uzmysłowiłem sobie
bowiem, iż nie była to zabawa i jak wiele ryzykowałem.
Helenka od kilkunastu
dni czekała już na mnie u Marków w willi przy ulicy Kokkinara w podateńskiej
miejscowości Kifissia. Po kilku dniach, po wzajemnych relacjach o
ostatnich nowinach z Francji o pierwszym
naszym wnuku Jacku i z Polski o Solidarności,
wtajemniczyłem rodzinę w moje plany śmiałych operacji finansowych. Gdy wypruta
z płaszcza jego niekonwencjonalna zawartość ujrzała wreszcie niebo słonecznej
Hellady, Marek z uznaniem
stwierdził, że jeszcze nigdy nie widział na raz takiej fury przeszmuglowanych
pieniędzy.
Okazało się niestety, że była to tylko ilość, a nie jakość.
Marek i Charlotte znający dobrze
Ateny stwierdzili
stanowczo, że opisany mi przez autostopowiczkę plac nazywa się Syntagma. Jest
to olbrzymi plac Konstytucji, a całą długość jednego z jego boków zajmuje
okazały budynek greckiego parlamentu. To przed nim znajduje się grób nieznanego
żołnierza, gdzie odbywa się owa zmiana warty. Pojechaliśmy tam kilka dni
później. Spotkała mnie jednak zupełnie nieoczekiwana trudność: na placu
Syntagma miał swą siedzibę nie jeden, a przynajmniej dziesięć różnych agencji
bankowych, a w ulicach przyległych do placu znajdowało się ich co najmniej
drugie tyle. Nie było rady – zacząłem chodzić od jednej do drugiej zadając
niezmiennie to samo pytanie: czy kupujecie polskie złotówki? Wszędzie jednak
odprawiano mnie z kwitkiem. Nie znalazłem banku, który chciałby kupić polskie
pieniądze. Autostopowiczce, albo w natłoku wrażeń pomyliło się miejsce, gdzie
znajdował się bank, albo, co bardziej prawdopodobne, wobec galopującej inflacji
polskie pieniądze tak bardzo w ciągu tego czasu straciły na wartości, że nikt
już nie był nimi zainteresowany.
Zmiana
warty na placu Syntagma
Na pociechę obejrzeliśmy wielce widowiskową zmianę warty na placu
Syntagma. Dokonywali jej żołnierze ubrani w operetkowe galowe mundury,
poruszający się specjalnym, przypominającym ruchy marionetek paradnym krokiem.
Zwiedziliśmy Ateny i Akropol. Na tablicy ogłoszeniowej przed siedzibą jakiegoś
prawicowego greckiego związku zawodowego ze zdziwieniem spostrzegłem dużą
fotografię Lecha Wałęsy obok obszernego
tekstu, będącego zapewne opisem jego historii w komunistycznej Polsce. Właśnie niedawno, bo 2-go października Wałęsa został
wybrany przewodniczącym NSZZ Solidarność.
Natomiast moje półtora miliona z każdym dniem coraz mniej wartych
złotówek powróciły po urlopie do kraju w którym zostały wydrukowane w ten sam
sposób, w jaki z niego wyjechały.
Dzięki temu, że oprócz złotówek przeszmuglowałem do Grecji przezornie
także i pewną ilość dolarów, następne trzy tygodnie mogliśmy spędzić w
miejscowości Αίδήψού – Edipsos na wyspie Eubea. Było już po sezonie, ceny były niskie, więc
wynajęliśmy tam tanie mieszkanie. Pławiliśmy się w słońcu, morzu i gorącej
wodzie spływającej po stoku z podziemnych źródeł. Po ubogiej, wyniszczonej
Polsce byliśmy
zaszokowani widokiem obfitości towarów w sklepach. Nie mogliśmy wyjść z
podziwu, że w niebogatej Grecji, w niewielkiej miejscowości na wyspie można
bez najmniejszego trudu kupić nawet mydło, proszek do prania i papier toaletowy
– w tym czasie trudno osiągalne marzenie każdej polskiej pani domu.
Do domu wróciliśmy 8 grudnia. W Polsce była już zima,
prószył śnieg i był mróz. Prognozy zapowiadały, że zima będzie długa i mroźna.
Przeskok ze słonecznej, ciepłej i normalnej Grecji do zimnej i
wynędzniałej Polski był niewyobrażalny. Telewizja nadawała głównie dyskusje na
tematy gospodarcze, lamenty na rozpasanie Wolnych Związków i powszechny bałagan
oraz szczegóły o nowym prezydencie Stanów Zjednoczonych, republikaninie Ronaldzie Reaganie. Andrzej na swej uczelni
w Krakowie był mocno
zaangażowany w działalność NZS – niedawno reaktywowanego Niezależnego
Zrzeszenia Studentów. Sytuacja jakby gęstniała, nastąpiło przyspieszenie
różnych wydarzeń – 9 grudnia Wałęsa spotkał się z
prymasem Józefem Glempem który zastąpił
zmarłego w maju kardynała Stefana Wyszyńskiego, 11 grudnia rozpoczął w Warszawie swe obrady
Kongres Kultury Polskiej, a w Gdańsku zebrała się
Komisja Krajowa NSZZ Solidarność. 12-go grudnia odbyło się pierwsze zebranie
Prymasowskiej Rady Społecznej. Wiadomości o tych wszystkich wydarzeniach
śledziliśmy z zainteresowaniem w prasie i telewizyjnych dziennikach
wieczornych. W sobotę 12 grudnia po dzienniku, w czasie oglądania nocnego filmu,
nasz telewizor nagle zepsuł się i przestał działać. Poszliśmy więc spać.
W niedzielę 13 grudnia 1981 roku rano włączyłem telewizor żeby się
przekonać, czy nadal nie działa. Okazało się że działa, ale zupełnie inaczej
niż dotąd – zamiast normalnego programu, ujrzałem jak ubrany w wojskowy mundur
znany dziennikarz telewizyjny zapowiadał właśnie wystąpienie generała Wojciecha
Jaruzelskiego. Był on w Polsce wówczas
wszystkim: prezesem Rady Ministrów, ministrem obrony narodowej, pierwszym
sekretarzem PZPR i jak się dowiedzieliśmy, obecnie przewodniczącym utworzonej
właśnie WRON . W ten sposób zostaliśmy
poinformowani o wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego, zakazie poruszania poza
swe miejsce zamieszkania, delegalizacji NSZZ Solidarność, wprowadzeniu godziny
milicyjnej, zamknięciu granic, likwidacji prasy, zakazie zgromadzeń i całym
szeregu innych ograniczeń swobód obywatelskich. Zostały wstrzymane zajęcia we
wszystkich szkołach. Zostały zawieszone także wszelkie wolności obywatelskie,
jak tajemnica korespondencji czy nietykalność mieszkań. Chciałem porozumieć się
z innymi działaczami Solidarności, ale telefon milczał głucho. Był wyłączony.
W poniedziałek w biurze dowiedziałem się o licznych aresztowaniach
solidarnościowych działaczy, brutalnie wyciąganych przez milicję w nocy z
mieszkań. Dowiedzieliśmy się, że dla zapewnienia spokoju społecznego władze zmuszone zostały do czasowego odosobnienia
niektórych ekstremalnych działaczy NSZZ Solidarność w specjalnych miejscach
odosobnienia. W Biurach Projektów mieszczących się w naszym biurowcu rano
nie przyszło do pracy kilku działaczy Solidarności. Po kilku innych milicja
przyszła do biura i zabrała ze sobą. Niektórzy zostali zwolnieni w ciągu dnia i
wrócili do Biura, nie chcieli lub nie mogli jednak o niczym opowiadać. Ponieważ
telefony nie działały, o żadnej pracy nie było oczywiście mowy. Zbieraliśmy
się w naszych pokojach i omawialiśmy sytuację. Okazało się, że z lokali Związku
zostały zabrane wszystkie urządzenia poligraficzne, a lokale zamknięte i
opieczętowane. Organizatorzy stanu wojennego dobrze zdawali sobie sprawę z
zagrożenia, jakie wolna prasa stanowi dla totalitaryzmu.
Chodziły słuchy o aresztowaniach wśród studentów wyższych uczelni i ich
przygotowaniach do strajków okupacyjnych. Helenka niepokoiła się
bardzo o Andrzeja, postanowiła więc pojechać do Krakowa nie bacząc na
zakazy. Wyjechała w poniedziałek po południu.
We wtorek otrząsnęliśmy się w biurze już nieco z szoku i zaczęli
zastanawiać, jak należy się zorganizować w tej nowej sytuacji. Z Radia Wolna
Europa, mimo zagłuszania, płynął strumień niepokojących informacji o tysiącach
internowanych działaczy Solidarności i dziesiątkach obozów internowania, w
których zostali osadzeni. Cała „góra” Solidarności została, mówiąc językiem
Sołżenicyna z Archipelagu
GUŁ-ag, wyaresztowana. Nastroje wśród
pracowników gliwickich zakładów pracy były bardzo zróżnicowane – inteligencja
była bardziej zastraszona, natomiast robotnicy, zasmakowawszy w możliwości
strajkowania, wykazywali większą odwagę i bojowego ducha. Dotarło do nas także
kilku emisariuszy z innych gliwickich Biur Projektów z wiadomościami co się u
nich dzieje i kto został zatrzymany.
Wróciłem we wtorek 15 grudnia po pracy do pustego domu i akurat
zacząłem odgrzewać obiad, gdy do drzwi zadzwonił dzwonek. Przed drzwiami stało dwóch
panów w cywilu, a przy furtce milicjant w mundurze. Na ulicy przed domem stał
milicyjny samochód. Panowie, upewniwszy się że to ja, poprosili, abym udał się
z nimi do Komendy Milicji. Po co? – na
rozmowę. Ponieważ domyślałem się o co może chodzić zapytałem, czy mam
zabrać ze sobą jakieś rzeczy. Panowie odpowiedzieli, że niczego nie muszę
zabierać, ponieważ chodzi tylko o drobną formalność, po której zaraz odwiozą
mnie z powrotem do domu. Zgasiłem więc gaz w kuchence, włożyłem mój grecki płaszcz jesienny, zamknąłem dom
na klucz i wsiadłem do samochodu.
Panowie ci, zapewne w chwalebnej trosce o równowagę mego systemu
nerwowego, nadzwyczaj oszczędnie gospodarzyli cnotą szczerości. Do domu
wróciłem dopiero po siedmiu miesiącach.
Zostałem osadzony w kabarynie
więzienia w Zaborzu, jednej z dzielnic Zabrza. Umieszczono tam także i trzech innych, podobnie jak
ja wyłuskanych prosto z domu, nieznanych mi solidarnościowców. Musiał już być
późny zimowy wieczór 15 grudnia. Odebrano nam zegarki, nie wiedzieliśmy więc
która jest godzina. Nawet gdyby ich nam nie odebrano, i tak nie moglibyśmy
odczytać godziny. W celi nie było żadnego oświetlenia, jedynie przez blendę
okna wpadał słaby blask więziennej latarni. Było straszno, niewygodnie, ciemno
i zimno. Siedzieliśmy ściśnięci na jedynej wąskiej, twardej drewnianej pryczy
i szczękaliśmy zębami. Częściowo z zimna, częściowo ze strachu i zdenerwowania.
Wokół panowała złowroga cisza. Po jakimś czasie poprzez ściany kabaryny dotarły do nas jakieś dziwne,
trudne do określenia głosy. Było to coś w rodzaju niesamowitego, przerażającego
zbiorowego wycia, dobiegającego gdzieś z nieokreślonego kierunku. Mieliśmy
nerwy napięte jak struny i wycie to zmroziło nam zupełnie krew w żyłach. Słuchaliśmy
go ze wzrastającą zgrozą aż zrozumieliśmy, że są to śpiewy – mieszanka
patriotyczno-religijnych pieśni. Jeden z głosów wydał mi się jakby znajomy –
czyżby to był charakterystyczny, ochrypły tubalny bas Kuszłeja, jednego z bardziej znanych działaczy gliwickiej
Solidarności, delegata na I Zjazd Solidarności w Gdańsku, mego gimnazjalnego kolegi, obecnie pracownika
naukowego Instytutu Spawalnictwa, doktora nauk technicznych – Ryszarda
Kuszłeyki? (Okazało się potem, że Kuszłej był w tym czasie więziony i bity w gmachu Komendy
Wojewódzkiej MO w Katowicach). Internowani związkowcy dawali w ten sposób znać
swym innym internowanym kolegom że są tutaj. Uwięzieni, ale nie pokonani. Od
razu poczułem się raźniej. Nasza kabaryna natychmiast dołączyła do chóru. Wkrótce całe
więzienie zadrżało od zbiorowego ryku związkowców, dobiegającego ze wszystkich
stron. Wywnioskowaliśmy z tego, jak wielu nas tu jest. Niebawem naszej
związkowej produkcji wokalnej zawtórowało posępne wycie więziennych psów
wartowniczych. Były zupełnie zdezorientowane, gdyż w całej swej dotychczasowej
więziennej służbie jeszcze nigdy czegoś takiego nie słyszały.
Było nas tam istotnie wielu. Zostaliśmy rozmieszczeni w więziennych
barakach w czterdziestoosobowych salach wyposażonych w piętrowe prycze.
Większość z nas znała się już wcześniej z różnych Solidarnościowych zebrań,
zjazdów, szkoleń i spotkań. Byli też i całkiem nieznajomi, których nikt nie
znał. Ci byli bacznie obserwowani przez pozostałych. Byliśmy nerwowi i nie
chcieliśmy wtyczek ani prowokatorów wśród nas.
Zaczęło się więzienne życie w przepełnionych celach. Na dworze brał
coraz silniejszy mróz. W nocy było zimno – dostaliśmy tylko po jednym lekkim
więziennym kocu. Mury baraków były cienkie, toteż gdy budziliśmy się rano,
ściany pokryte były szklistą skorupą lodu pochodzącego ze zmarzniętej pary
naszych oddechów. W ciągu dnia warstwa ta powoli topniała, tworząc na podłodze
coraz szerzej rozlewające się kałuże. Pod wieczór wszystko zamarzało z
powrotem. Wyżywienie było podłe, ale do zjedzenia.
Najgorsze do zniesienia było jednak odcięcie od świata zewnętrznego.
Nie było radia ani prasy. Nie docierały do nas żadne informacje i nie wiedzieliśmy,
co dzieje się na zewnątrz. Wprawdzie co dzień pojawiali się nowi internowani,
ale z fragmentarycznych wiadomości, które przynosili trudno było wyrobić sobie
jakąś opinię o całości sytuacji w Polsce. Mnie dodatkowo niepokoił nieznany los Andrzeja i Helenki. Czy wrócili już do domu, czy pozostają w Krakowie odcięci od
możliwości powrotu do domu? Czy Andrzej jest na wolności, czy też internowany?
Takich jak ja, o których uwięzieniu rodzina nie wiedziała a oni nie wiedzieli o
losach swych bliskich, było zresztą wielu.
Rozpoczęły się przesłuchania. SB-ecy właściwie tropili jedynie ukryty
sprzęt poligraficzny i wyobrażając sobie, że są wyjątkowo podchwytliwi,
niewinnie wypytywali gdzie związkowe powielacze zostały oddane do naprawy lub
konserwacji. Bez większego przekonania podtykali do podpisu lojalki – oświadczenia o tym, że nie
jest się wrogiem PRL-u. Niektórzy je podpisywali wychodząc z założenia,
że to nie Solidarność jest wrogiem ustroju, lecz wręcz przeciwnie – to ustrój
jest wrogiem Polski i Solidarności.
Szybko zauważyliśmy ukrywaną animozję pomiędzy funkcjonariuszami Służby
Więziennej a SB-ekami urzędującymi na terenie więzienia. Zarówno zwykli
klawisze, jak i oficerowie więzienni dawali do zrozumienia, że nie są do nas
wrogo ustosunkowani i nie mają do nas żadnych pretensji. Że w przeciwieństwie
do zwykłych kryminalistów, nas uważają za politycznych
i traktują jedynie jako osoby będące u nich czasowo na przechowaniu.
W więzieniu był ciągły ruch. Przybywali nowi internowani, innych
zwalniano. Niektórych zwalniano ze względów zdrowotnych, prawdziwych lub
udawanych. Wśród zwolnionych byli i tacy, którzy po powrocie do domu zabierali
się natychmiast do kolportażu nielegalnych ulotek solidarnościowych. Ci byli
wyłapywani przez milicję i pojawiali się w więzieniu powtórnie. W ten sposób
zaczęły przeciekać do nas wiadomości o tym co się dzieje na zewnątrz – o
powszechnych strajkach protestacyjnych w dużych zakładach przemysłowych całej
Polski. Wywołało to wśród internowanych falę optymizmu.
Jednakże masakra górników w kopalni Wujek oraz użycie czołgów i helikopterów do
złamania oporu strajkujących robotników w Hucie Katowice udowodniły, że władze
stanu wojennego nie przebierają w środkach wobec przedstawicieli tej klasy,
której interesy jakoby reprezentują. Ostatni strajk, górników z kopalni Piast,
został złamany głodem 28 grudnia. Optymizm wśród internowanych zgasł. To
wówczas, dla pocieszenia, powstało obiegające całą Polskę powiedzenie zima wasza, wiosna nasza.
Święta Bożego Narodzenia w 1981 roku były smutne. Urządziliśmy je
wspólnie, a każdy dał na wigilijny stół to, co posiadał najlepszego.
Zaczynaliśmy bowiem być już powoli zaopatrywani z zewnątrz przez nasze
rodziny. Łamaliśmy się opłatkiem, składaliśmy sobie życzenia, aby Nowy Rok
spędzony był już na łonie rodziny, zaśpiewaliśmy kolędy oraz, może nieco na
wyrost, starą pieśń zesłańców polskich pędzonych na Sybir:
O Panie który jesteś w niebie, wyciągnij
sprawiedliwą dłoń
wołamy dzisiaj stąd do Ciebie, o polskie orły,
polską broń.
O Boże skrusz ten miecz co siecze kraj,
do wolnej Polski nam powrócić daj
by stał się twierdzą Twojej
siły nasz dom, nasz kraj.
Było wzniośle, patriotycznie i patetycznie. Na co dzień niestety było
zupełnie inaczej. Internowani, w przygniatającej większości pracownicy
fizyczni, nie zachowywali się z godnością, jakiej należałoby oczekiwać od
męczenników cierpiących dla solidarnościowej idei. Byli hałaśliwi, aroganccy i
niepotrzebnie ordynarni wobec strażników więziennych, sprzyjających nam przecież
skrycie. Przyzwyczajeni do pracy na nocną zmianę, w dzień spali zawinięci na
kształt mumii kocem po czubek głowy, natomiast noce spędzali na grze w karty
popijając czaj, czyli stężoną esencję
herbacianą – ma ona jakoby słabe własności narkotyczne. Nie wykazując cienia
związkowej solidarności z chcącą spać mniejszością, terroryzowali ją swymi
wrzaskliwymi nocnymi kłótniami karcianymi. Pobyt w obozie dla internowanych
traktowali jako swego rodzaju urlop od ciężkiej codziennej pracy, okres
wytchnienia, który należy maksymalnie wykorzystać w celach rozrywkowych.
Dużą część internowanych w Zaborzu stanowili
zawodowi rozrabiacy, urodzeni anarchiści oraz osobnicy genetycznie nieuznający
żadnego autorytetu. W działalności Solidarnościowej spostrzegli okazję dla
realizacji swych buntowniczych natur, a uwięzienie traktowali jako oczywisty
element nobilitującej represji, jaką władza wobec nich stosuje. Tylko nieliczni
przeżywali głęboko swe uwięzienie i rozłąkę z rodziną – ci oddawali się
twórczości poetyckiej, w wyniku której powstawały różnej maści i autoramentu
utwory liryczno-polityczno-odwetowe, krążące potem w licznych odpisach.
Do tej pory siedziałem w więzieniu nielegalnie. Dopiero po Nowym Roku
władze stanu wojennego odrobiły zaległości i wręczyły mi Decyzję o internowaniu. Otrzymałem dokument podpisany przez samego
Komendanta Wojewódzkiego MO. Napisane w nim było w milicyjnej polszczyźnie iż
uznając, że pozostawienie na wolności obywatela (tu moje personalia) zagrażałoby
bezpieczeństwu Państwa i porządkowi publicznemu przez to, że jako aktywny członek NSZZ Solidarność może
być inspiratorem wystąpień antypaństwowych, na zasadzie dekretu itd. itp.
postanawia się internować mnie w Zabrzu, a wykonanie decyzji zlecić funkcjonariuszom KWMO
Katowice. Od tej chwili mogłem już spać spokojnie – siedziałem
legalnie i byłem żywiony na koszt ludowego państwa.
Pewnej niedzieli Helenka przyjechała do
obozu by dostarczyć mi ciepłą bieliznę i żywność. Nie wpuszczono jej jednak do
środka, gdyż internowani solidarnościowcy byli w tym czasie w więziennej
świetlicy na spotkaniu z metropolitą katowickim, biskupem Herbertem Bednorzem. Biskup przyjechał do obozu by nas wesprzeć na duchu.
Z wielką satysfakcją dyżurny SB-ek zawiadomił więc czekające żony, że
internowani aktualnie „nie przyjmują” rodzin, gdyż rozmawiają z księdzem
biskupem. Jeżeli żony chcą czekać, to niech sobie czekają na zewnątrz aż ksiądz
biskup odjedzie. Ponieważ zrozpaczone wierne żony chciały czekać, Helenka wraz z innymi
odstała na siarczystym mrozie kilka godzin przed bramą więzienia zanim w końcu
została wpuszczona na widzenie z
internowanym mężem.
Dowiedziałem się, że są w domu oboje z Andrzejem i że wszystko
jest w miarę w porządku. Oprócz zaopatrzenia, Helenka przywiozła
wiadomość, że koledzy w pracy zorganizowali mi możliwość uzyskania zwolnienia z
obozu z powodu „złego stanu zdrowia”. Żona Leszka, jednego z pracowników mojego
Działu, była zatrudniona w szpitalu w Zabrzu jako jedyny
specjalista lekarz-endokrynolog. Jest to wysoce specjalistyczna i mało znana
dziedzina medycyny zajmująca się chorobami spowodowanymi brakiem hormonów,
wydzielanych przez wewnętrzne gruczoły. Zostałem z grubsza poinstruowany jak
mam symulować objawy takiej choroby i co mam powiedzieć, aby znaleźć się na
badaniach w szpitalu. Reszty miała dokonać żona Leszka stwierdzając, że mój
stan jest tak poważny, iż muszę się intensywnie leczyć i pod żadnym pozorem nie
mogę pozostawać nadal w obozie. Jednakże wyjście takie wydawało mi się
niemęskim pójściem na łatwiznę, niegodnym nieugiętej postawy, której przykład
dawał mi przez całe swe życie mój ojciec. Było ono także niehonorowe i
niesolidarne wobec innych internowanych. W obozie nie było znów aż tak źle. Po
namyśle nie przyjąłem więc tej propozycji, choć świadczyła ona o wielkiej
odwadze i oddaniu mych biurowych przyjaciół.
Po dwóch miesiącach uwięzienia, 19 lutego 1982 r. część internowanych
przewieziono z Zaborza do luksusowego
ośrodka wypoczynkowego Silesiana w miejscowości Kokotek koło
Tarnowskich Gór. Była to, o czym wówczas oczywiście nie wiedziałem,
wyselekcjonowana grupa spokojniejszych internowanych, rokujących nadzieję na resocjalizację. Po ostatecznej
obserwacji i selekcji w ośrodku, mieli być przeznaczeni do spektakularnego
zwolnienia do domu w świetle telewizyjnych jupiterów. Znalazłem się w tej
grupie, ale ponieważ Kokotek był o wiele dalej od Gliwic niż Zaborze,
Helenka miała większe
kłopoty z dojazdem na odwiedziny. Mimo to udało jej się tam dojechać.
Przywiozła uspakajające wiadomości z domu i wieści ze świata o powszechnym
potępieniu stanu wojennego, sankcjach ekonomicznych nałożonych na PRL przez Stany
Zjednoczone oraz
proklamowanym przez kraje Zachodu dniu 30
stycznia 1982 r. jako Dzień solidarności z Solidarnością.
Dowódcą ośrodka i ostatecznym selekcjonerem był major SB z Katowic o wiele mówiącym
nazwisku Marian Okrutny. Całe dnie spędzaliśmy zamknięci w pokojach na klucz.
Jedynie na posiłki oraz wieczorami wypuszczano nas małymi grupami do
świetlicy, gdzie było radio i telewizor. Major siadał wówczas z boku,
obserwował nas życzliwie lub dobrodusznie rozmawiał z internowanymi,
przyjaźnie i po ojcowsku tłumacząc słuszność działania władz i oczywistą potrzebę
wprowadzenia stanu wojennego. Większość internowanych, tych sprytniejszych i
bardziej doświadczonych życiowo, połapała się w tej grze i spijając słowa
płynące z ust majora, przytakiwała mu we wszystkim ochoczo. Powinienem był
znaleźć się wśród nich, ale nie mogłem się przełamać. Major Okrutny był
ślisko-obrzydliwy i napawał mnie wstrętem.
Do Silesiany przyjechali przedstawiciele Comité International de
Major Okrutny poszedł
oprowadzać pracowników Czerwonego Krzyża po ośrodku i z dumą pokazywał
luksusowo wyposażone pokoje w których byliśmy zamknięci, a szef grupy
Jean-François Labarthe przystąpił przy
mej pomocy do wysłuchiwania zażaleń. Tłumaczyłem wszystko wiernie, a
internowani koledzy dawali upust swemu poczuciu doznanej krzywdy, skarżąc się
na niehumanitarne traktowanie, jakiemu byli poddani. Jeden opowiadał jak to
ZOMO w nocy wyważyło łomem i zniszczyło drzwi w
jego mieszkaniu przy aresztowaniu, drugi o tym, że żona jest w ciąży, a on tu
siedzi zamknięty. Inny żalił się że, cierpi na dolegliwości żołądkowe, a dieta
w ośrodku internowania mu szkodzi. Po kolejnej skardze na zimno i ciasnotę w
celach w Zaborzu, Labarthe nie wytrzymał i
powiedział:
Drogi panie! Wiemy
doskonale, że ten luksusowy ośrodek to mistyfikacja władz polskich. Byliśmy
także i w innych miejscach, gdzie w Polsce internowani są związkowcy z Solidarności i
dobrze znamy panujące tam warunki. Są one przykre, ale nie na tyle, aby
stanowiły zagrożenie dla waszego zdrowia lub życia. Tak się złożyło, że przed
przyjazdem do Polski odwiedziliśmy więzionych w Chile. Jak wiadomo, w
1973 roku generał Pinochet dokonał tam prawicowego zamachu stanu. Od tego
czasu panuje tam krwawy terror, a przeciwnicy reżimu są bezlitośnie prześladowani. W
najlepszym przyypadku przetrzymywani są w więzieniach, w warunkach które
urągają wszelkim pojęciom o humanitarnym traktowaniu człowieka, tak pod
względem warunków pobytu, higieny, opieki medycznej, jak i wyżywienia.
Śmiertelność więźniów jest tam przerażająca. Wam tu w Polsce, jak dotąd, żadna
krzywda się nie dzieje i nie ma żadnego zagrożenia dla waszego zdrowia ani
życia. Dlatego też, poza wsparciem moralnym i kontrolą warunków waszego pobytu,
praktycznie rzecz biorąc, niewiele mamy tu do zrobienia. Nie narzekajcie więc
zbytnio. Cieszcie się raczej, że jesteście więźniami generała Jaruzelskiego, a nie Pinocheta.
Były to słowa, których nie spodziewaliśmy się. Mnie, mimo solidarności
ze swymi, zrobiło się trochę wstyd tych niemęskich, małostkowych biadoleń
kolegów solidarnościowców, a żalący się związkowiec pomyślał zapewne, że
Labarthe jest w
rzeczywistości prowokatorem nasłanym przez władze. Nie było to jednak prawdą,
gdyż dwa lata później wysłałem do niego do Genewy na adres MCK
życzenia na Święta Bożego Narodzenia. Otrzymałem podziękowanie sformułowane
bezbłędnie po francusku, napisane na ozdobnym papierze firmowym MCK i nie
budzące wątpliwości co do swej autentyczności. W roku 2008 odnalazłem go w
Internecie i nawiązałem z nim bezpośredni kontakt mail’owy. Był już wtedy na
emeryturze. Zaskoczyła go i bardzo wzruszyła moja pamięć o nim. Pisał do mnie o
swym ówczesnym zimowym pobycie dans cette
Pologne enneigée (w tej zaśnieżonej Polsce).
W kilka dni po wyjeździe pracowników Czerwonego Krzyża odbyło się w
Silesianie wielkie telewizyjne show. Wyselekcjonowanej grupie internowanych
wręczono z wielką pompą przed kamerami decyzje o zwolnieniu z ośrodka odosobnienia. Zwolnieni mówili
do mikrofonu, że zrozumieli na czym polegał ich błąd i że odtąd nie marzą już
o niczym innym jak tylko o tym, by wrócić do swego zakładu pracy i tam
uczciwie, tymi oto ręcami które
pokazując wyciągali do kamery, pracować dla dobra swej PRL-owskiej ojczyzny. Od uczestnictwa w tym show została wybawiona jedynie
niewielka grupa złożona ze wszystkich tych, którzy zdecydowali się na poufne
rozmowy z MCK oraz z kilku przyłapanych przez majora w świetlicy na słuchaniu
przez radio Wolnej Europy. Mnie, jako nie tylko zaufanego tłumacza
internowanych, ale także i słuchacza wolnego radia, też dołączono do tej
grupy. Major Okrutny uznał, że tego
rodzaju osobnicy zupełnie nie są zresocjalizowani i nie kwalifikują się do
zwolnienia. Nazajutrz, 8-go marca, nasza grupa została odstawiona obskurną
ciasną suką do
więzienia w Jastrzębiu-Szerokiej koło
Wodzisławia Śląskiego. Helenka musiała odtąd
robić jeszcze dalszą drogę by odwiedzić swego internowanego męża.
Pensjonariusze ośrodka
odosobnienia w Jastrzębiu, a było nas tam przeszło 200 osób, stanowili już
grupę bardziej elitarną. Byli to w większości szefowie i działacze regionalnych
władz Solidarności, pracownicy i studenci Wyższych Uczelni, krnąbrni
inteligenci z zakładów pracy oraz wszyscy inni niepokorni, nie rokujący nadziei
na resocjalizację. Dzięki temu stosunki międzyludzkie były tu bardziej
cywilizowane. Odnalazłem tam wielu z tych, których swego czasu na mych
prelekcjach zachęcałem do zakładania Solidarności w ich zakładzie pracy.
Więzienie w Jastrzębiu było „bardziej
luksusowe” niż w Zaborzu. W celach o wymiarach 3 na
Przypuszczalnie na skutek zażaleń rodzin na złe warunki panujące w
Jastrzębiu, odwiedził nas w obozie ksiądz kardynał Franciszek
Macharski z Krakowa. Rozdał internowanym biblie i książeczki do
nabożeństwa oraz obiecał interwencję u władz w celu poprawy naszych warunków.
Istotnie, kilka dni później część internowanych zwolniono, a resztę 24 marca
załadowano ciasno jak śledzie do więźniarek i wywieziono z obozu w długim
konwoju, eskortowanym przez samochody milicyjne z włączonymi świetlnymi
kogutami.
Opinia majora Okrutnego o mej
niereformowalności spowodowała zapewne, że znalazłem się w tym konwoju. W
czasie jazdy usiłowaliśmy zorientować się przez wąskie szpary w zasłoniętych
żaluzjach suk, gdzie nas wiozą.
Rozeznani w lokalnej topografii odkryli wkrótce, że przejeżdżamy przez Tychy i Trzebinię. W Krakowie nie było już
wątpliwości, że zmierzamy na wschód. Pilnujący nas zomowcy z satysfakcją dawali
zza kraty do zrozumienia, że jedziemy polować
na białe niedźwiedzie. Aby zostawić po sobie jakiś ślad, zaczęliśmy więc
odtąd przez otwory wentylacyjne ryczeć w miejscowościach, przez które przejeżdżaliśmy:
jesteśmy internowanymi działaczami
Solidarności ze Śląska. Wywożą nas na
wschód w nieznane miejsce przeznaczenia. Zawiadomcie o tym naszych kolegów,
działaczy Solidarności podziemnej! Konwojenci pogardliwie uśmiechali się i
ostentacyjnie nie reagowali na nasze rozpaczliwe apele. Dla podniesienia ducha
i w cichej nadziei wywołania u zomowców czegoś w rodzaju wyrzutów sumienia,
śpiewaliśmy pieśń sybiraków O Panie, który jesteś w niebie, wyciągnij
sprawiedliwą dłoń, nie
dostrzegając istotnej różnicy: tamci pędzeni byli na piechotę, a my jechaliśmy.
W ten sposób minęliśmy Tarnów, Jasło i Krosno. Na zewnątrz zrobiło się na tyle ciemno, że nie dało
się już identyfikować miejscowości, przez które przejeżdżaliśmy. Wyczuwaliśmy
jedynie, że droga ma liczne zakręty, a samochody jechały coraz częściej na
drugim biegu pokonując strome wzniesienia. Wywnioskowaliśmy z tego, że
jesteśmy gdzieś w górach. Od tak długiej jazdy wpadliśmy w końcu w odrętwienie.
Było nam już wszystko jedno. Dopiero nad ranem konwój zatrzymał się i kazano
nam wysiadać. Na horyzoncie niebo szarzało, rodził się blady świt. Powiało
rześkim powietrzem. Zobaczyłem dwa duże murowane piętrowe bloki z zakratowanymi
oknami przedzielone obszernym placem. Całość otoczona wysokim podwójnym płotem
z kolczastego drutu. W rogach stały wysokie wieże strażnicze z reflektorami.
Teren był górzysty, na halach leżały jeszcze płaty śniegu. Był to obóz pracy
dla więźniów w Uhercach koło Leska w Bieszczadach, nasze nowe miejsce
odosobnienia. Uzmysłowiłem sobie, że teraz stało się już właściwie
niemożliwe, aby w warunkach stanu wojennego Helenka mogła dojechać
tu, na drugi koniec Polski.
Było tu względnie wygodnie, cele niezbyt zagęszczone, choć łóżka
piętrowe. Zgromadzeni tu zostali wszyscy niepokorni, niereformowalni internowani solidarnościowcy z Polski południowo-wschodniej. Zwieziono tu przeważnie
osoby o wybujałych temperamentach, co powodowało że było rojno, a w zależności
od składu pensjonariuszy w celi, albo gwarno i buńczucznie, albo spokojnie i
samokształceniowo. Była skromna biblioteka z kompletem miłej Urzędowi Cenzury
pozytywistycznej beletrystyki, starannie dobranej pod kątem prawidłowej resocjalizacji
więźniów. Można było do woli oddawać się lekturze.
Spotkałem tu wielu znajomych, od Ryszarda Kuszłeyki z Instytutu
Spawalnictwa, Jana Żelińskiego i Tadeusza
Grabowieckiego z gliwickiej
Politechniki czy Janusza Paczochy z Bytomia, lekarza Władysława Kostrzewskiego, redaktora Szymońskiego z Telewizji Katowice, Marka Gabrysia z gliwickiego
Biprohutu, po wielokrotnie aresztowanego działacza opozycyjnego i członka KOR,
Kazimierza Świtonia z Katowic i
jego syna.
Każdy z internowanych w Uhercach był aktywnym
działaczem NSZZ Solidarność, takim który według władz stanowił zagrożenie dla
panującego w PRL-u porządku. Takie „zagrożenie” dla PRL stanowił na
przykład mieszkający w sąsiedniej celi Edward Smolorz, wnuk powstańca śląskiego walczącego w 1919 roku o
przyłączenie Śląska do Polski. Smolorz był pełnym werwy i rozsadzającej go energii
górnikiem przodowym z kopalni Rozbark w Bytomiu. Z powodu urazu kręgosłupa uszkodzonego mu przez
zawał węgla, został skierowany do lżejszej pracy na powierzchni. Tutaj zajął
się tropieniem oszustw, jakich dyrekcje śląskich kopalń dopuszczały się
nagminnie by sztucznie zawyżyć wydobycie węgla i wykazać wykonanie planu, od
czego zależało otrzymanie premii przyznawanej im przez Ministerstwo. Smolorz wykrył, że
odbywało się to na wiele różnych sposobów, między innymi poprzez
rozregulowywanie wag lub pobieranie kamienia z hałd i ponowne dosypywanie go do
węgla. W ten sposób stał się postrachem dyrekcji kopalń i elementem
niebezpiecznym dla porządku panującego w PRL.
¬ ¬ ¬
W uhereckim obozie ruszyła natychmiast kontynuacja podziemnej produkcji
filatelistycznej z poprzednich obozów – znaczków i kopert okolicznościowych
obozowej poczty internowanych. Swego rodzaju artystą w tym trudnym,
precyzyjnym kunszcie okazał sie niespodziewanie Maciek Klich, młody student Uniwersytetu w Katowicach. Mimo prymitywnych warunków, jakie mieli do
dyspozycji podziemni poligrafowie, niektóre z ich wyrobów stały na wysokim
poziomie artystycznym.
Oprócz produkcji filatelistycznej, w Uhercach kwitło także
rzemiosło. Wytwarzano całą gamę pamiątkowych przedmiotów: krzyżyki, święte
medaliki i figurki, okolicznościowe ordery, krzyże Virtuti Militari,
historyczne medale i monety, pionki szachowe będące karykaturami postaci twórców
stanu wojennego, kostki do gry itp. Tworzywem dla tych wszystkich obiektów była
plastyczna masa powstała ze starannie przeżutego więziennego razowego chleba, z
którego w czasie bardzo długotrwałego i sumiennego procesu żucia trzeba było
wydzielić i wypluć wszystkie łuski, plewy i grubsze ziarna. Ponieważ
zapotrzebowanie na te dzieła sztuki było bardzo wysokie, nie tylko wśród
internowanych ale i personelu więziennego, z którym stanowiło przedmiot handlu
wymiennego, obozowi artyści zużywali wiele materiału i wkrótce przestali
nadążać z żuciem. Od pewnego więc czasu osoby zamawiające te przedmioty musiały
artyście same dostarczyć potrzebne tworzywo i osobiście przeżuć wymaganą ilość
chleba. Coraz częściej widziało się więc milczące osoby poruszające bezustannie
szczękami i popluwające niezbyt dyskretnie na boki. Wymagało to wielkiego
samozaparcia gdyż przeżuwacz, jeżeli nie posiadał odpowiedniego treningu i
techniki, w krótkim czasie dostawał nadzwyczaj bolesnego skurczu mięśni żuchwy.
|
|
Koperty poczty obozowej
Powoli ciekły monotonne dni obozowego życia. Jedynym urozmaiceniem były
wizyty kapitana, zastępcy komendanta więzienia, który odgrywając rolę
dobrotliwego intelektualisty, przynosił nam świeżą prasę i przy pomocy
politycznych dyskusji sondował postęp naszej resocjalizacji. Wielu nabrało się
na jego jowialność do czasu, gdy szczycąc się swym uczestnictwem w interwencji
w Czechosłowacji w czasie
Praskiej Wiosny w 1968 r. i lubując się w opisie drastycznych przykładów
bezwzględnego zachowania interwentów w czasie zdobywania lotniska w Pradze, sprowokował nas do emocjonalnych wypowiedzi
odsłaniających fakt naszego zupełnego braku zresocjalizowania. Inną rozrywką
stał się bunt internowanych z pierwszego piętra naszego bloku. Wybuchł w Wielki
Piątek przed Wielkanocą. Internowani związkowcy, jako solidarni, stanęli w
obronie swego kolegi, któremu obozowe władze odmówiły pozwolenia na kilkudniową
przepustkę do domu na Wielkanoc na ślub kościelny po ślubie cywilnym, który
odbył się w obozie. Potraktowane to zostało jako dowód wyjątkowej złośliwości
pilnujących nas SB-eków. W proteście internowani zabarykadowali się na swym
piętrze i poczęli przez okna robić kocią muzykę na aluminiowych talerzach oraz
wyrzucać na zewnątrz połamane wyposażenie cel. Podpalone i zdefenestrowane w
nocy na zewnątrz sienniki utworzyły niewielki choć malowniczo wyglądający
płonący stos pod oknami.
Władze obozu zareagowały histerycznie: rano cały teren więzienia
otoczony był z zewnątrz gęstym kordonem zomowców i wojska. Uzbrojeni po zęby
milicjanci w hełmach i śmiesznych zbrojach z tarczami szturmem zdobyli pierwsze
piętro budynku. Spacyfikowano rozgorączkowanych związkowców, a najbardziej
krewcy zostali wywiezieni do rzeszowskiego więzienia Załęże. Wszyscy pozostali internowani po osobistej, bardzo
przykrej rewizji zostali wyprowadzeni pod eskortą na plac apelowy, a w celach w
tym czasie klawisze przeprowadzali kipisz . Szukali broni i innych ostrych narzędzi
służących zwykle więźniom do buntu. Znaleźli kilka chirurgicznych skalpeli
przeznaczonych do prac grawerskich przy produkcji stempli do znaczków poczty
obozowej, wpadły także dwa z trzech przemyconych do obozu odbiorników
tranzystorowych, przy pomocy których słuchaliśmy potajemnie w nocy wiadomości
z radia Wolna Europa i Głosu Ameryki. Trwało to wszystko dość długo i zmarzłem
mocno. Znów dały mi się we znaki bóle zatok i powróciły ataki migreny, skutki
wypadku motocyklowego przed laty. Dla rozgrzewki próbowaliśmy nawiązać przez
druty rozmowy z otaczającymi nas żołnierzami by im wytłumaczyć kim jesteśmy, co
się stało i że są wykorzystywani w niegodnym celu przeciwko swym braciom – robotnikom
i związkowcom. Żołnierze, rozstawieni gęstym kordonem wokół całego terenu
więzienia na przemian z zomowcami i równie jak my przerażeni tą sytuacją
udawali że nas nie słyszą, choć widać było jak strzygą uszami i nadsłuchują.
Kilku najbardziej odważnych dało nam jednak rękami dyskretne znaki przyjaźni.
Od tego czasu emocje w obozie opadły, atmosfera stała się mniej bojowa,
a górę wzięli pragnący spokoju wyciszeni intelektualiści.
Święta Wielkanocne były w Uhercach smutne, choć obfite. Byliśmy już w
tym czasie doskonale i systematycznie zaopatrywani w delikatesowe artykuły
żywnościowe przez nasze rodziny, anonimowe osoby, dzieci szkolne, Kościół, a
nawet ofiarodawców z zagranicy. Szczególnie obfite zaopatrzenie otrzymaliśmy
na Wielkanoc. Ofiarodawcy prześcigali się w dostarczaniu nam tradycyjnego
święconego w ilościach przewyższających zapewne to, co sami mieli w domu na
stole. Mieliśmy tak wielką obfitość słodkich bułek z lukrowym napisem Dla internowanych od dzieci ze szkoły
podstawowej Nr … w …, szynek,
baleronów, wędlin, kawy i czekolady, że pilnujący nas strażnicy oraz SB-eccy
rezydenci z przekąsem zauważali, że sami chętnie daliby się internować, byle
mieć na swym stole takie frykasy. Mimo dumnego słowa Solidarność wypisanego na
naszych sztandarach, w proteście przeciwko niedawnemu bezlitosnemu zdławieniu
naszego buntu, ostentacyjnie i bezwstydnie objadaliśmy się tymi wspaniałościami
na oczach więziennych SB-eków, nawet nie myśląc, aby ich nimi poczęstować. A w
kraju była w tym czasie wielka nędza – brakowało wszystkiego, szczególnie
żywności. Dawał o sobie znać włoski strajk rolników z Solidarności Rolniczej.
Wobec krążących uporczywie pogłosek, że brak żywności w Polsce spowodowany
jest jej masowym wywozem do Rosji, rolnicy bojkotowali państwowy skup płodów rolnych.
Helenka dokonała
niebywałego wyczynu i wraz z Andrzejem wybrała się na
Wielkanoc do Uherc. Osiągnięcie było tym większe, że przyjechali
samochodem, a benzyna była na kartki. Przysługujący miesięczny limit wystarczał
z biedą na ćwierć trasy do Uherc, nie mówiąc o powrocie. Jednakże solidarność
społeczeństwa była nadzwyczajna. Jadącym do internowanych odstępowano swe
przydziały paliwa i nierzadko zdarzało się, że pracownicy stacji benzynowych,
gdy im się mówiło jedziemy do obozu
odwiedzić internowanego męża i ojca, nie żądali kartek i nalewali pełny
zbiornik. Helenka zatrzymała się u Rusinów na Rusinowej Polanie, a w jeździe do Uherc towarzyszył jej
Staszek Rusin ze swym synem,
któremu chciał pokazać jak PRL traktuje
przedstawicieli klasy robotniczej. Trafili akurat na najbardziej spektakularny
moment naszego buntu w obozie, gdy staliśmy zmarznięci na placu, otoczeni
kordonem wojska. Oczywiście nie zostali dopuszczeni do spotkania, mogliśmy
sobie tylko pomachać z daleka. Zobaczyliśmy się dopiero po świętach, gdy
sytuacja już była unormowana.
Dostałem porcję nowych wiadomości rodzinnych. Dowiedziałem się, że
Kasia w Paryżu, powodowana patriotycznym odruchem, motywowana
dodatkowo chęcią sprzeciwu wobec internowania swego ojca, aktywnie uczestniczy
w tłumnych manifestacjach protestacyjnych, jakie od 13 grudnia odbywają się na
ulicy Talleyrand przed polską ambasadą. Otrzymałem zastrzyk optymizmu
usłyszawszy o planach Helenki zakupu
wiejskiego gospodarstwa w Kręsku na Mazurach, tam gdzie okolica była piękna, a ona i Ania były zauroczone
krajobrazem. Życie musi toczyć się dalej, a mnie w końcu wypuszczą przecież na
wolność. Moglibyśmy wtedy spokojnie tam zamieszkać i żyć z gospodarstwa, a
Andrzej mógłby
kontynuować studia rolnicze w Wyższej Szkole Rolniczej w pobliskim Olsztynie. Zacząłem patrzeć na przyszłość z większą pogodą ducha.
Helenka po naszym spotkaniu wyniosła w staniku z obozu pokaźny plik kartek, na
których spisywałem obozową wierszowaną twórczość poetycką w celu uratowania jej
dla potomności. Wyszukiwał ją na moją prośbę i znosił mi do odpisania Janusz
Paczocha, późniejszy pierwszy solidarnościowy prezydent
Bytomia po 1989 roku, a
potem prezes Głównego Urzędu Ceł w Warszawie.
Do obozu w Uhercach często
przyjeżdżali działacze społeczni usiłujący pomóc internowanym i podnieść ich
na duchu. Odwiedzali nas tam przedstawiciele Prymasowskiego Komitetu Pomocy
Osobom Pozbawionym Wolności, a wśród nich działacze opozycyjni – aktorka
filmowa Halina Mikołajska i Stanisław
Czartoryski, potem znany z wystąpień przeciwko rządom komunistycznym
biskup przemyski Ignacy Tokarczuk, a w końcu pracownicy Międzynarodowego Czerwonego
Krzyża z Genewy. Spotkałem się ponownie z Jean-François Labarthe z
MCK i znów
naraziłem się obozowemu rezydentowi SB, pomagając Szwajcarom w charakterze
tłumacza przy rozmowach z internowanymi. Wiedziałem, że już mi to i tak nie może
więcej zaszkodzić, bo jestem wśród tych, którzy są przeznaczeni do siedzenia do
samego końca. Skorzystałem jednak z okazji by go poprosić o interwencję w
sprawie skierowania mnie na leczenie do szpitala z powodu nasilających się i
coraz bardziej dokuczliwych migren i bólów reumatycznych. Bezskutecznie
prosiłem o to wciąż szefa więziennej izby chorych. W cywilnym życiu był on
dotąd felczerem, a dzięki stanowi wojennemu awansował na więziennego lekarza.
Potrafił świetnie zaadministrować tabletkę aspiryny. Decyzja o hospitalizacji
internowanego przerastała jednak jego kompetencje.
W uhereckim obozie ukształtował się trzon stałych, zasiedziałych
pensjonariuszy, przewidzianych prawdopodobnie do trzymania w odosobnieniu aż do końca stanu
wojennego. Zdarzały się jednak również i nieliczne przypadki zwolnienia do
domu, a ich kryteriów ani logiki nie byliśmy w stanie rozszyfrować. Przybywali
także i nowi zatrzymani. W ten właśnie sposób pojawił się w kwietniu w Uhercach nasz znajomy,
młody student i działacz NZS Janusz Moszyński, ten sam który w 1975 r. uczestniczył w pamiętnym spływie kajakowym z
moimi dziećmi na Mazurach. Przybywali także do Uherc internowani z innych,
likwidowanych obozów lub więzień. Był więc stały ruch pensjonariuszy, co
umożliwiało wymianę informacji. Dochodziły dzięki temu wiadomości również i od
Lecha Wałęsy, internowanego tuż przy granicy z ZSRR w rządowym
ośrodku wczasowym Arłamów, odległym od Uherc prawie o
Gdzieś w połowie maja kilku internowanym, w tym i mnie, kazano spakować
swe rzeczy. Wraz z eskortującym nas obozowym strażnikiem zostaliśmy załadowani
do suki. Przez całą drogę
zastanawialiśmy się co to ma znaczyć i gdzie nas wiozą. Indagowany strażnik nie
chciał nic powiedzieć. Wylądowaliśmy na oddziale chorób wewnętrznych szpitala
w powiatowym mieście Sanoku. Był to efekt interwencji Jean-François Labarthe z MCK.
Szpital w Sanoku okazał się oazą
spokoju, dobroci i serdeczności okazywanej nam przez lekarzy i personel
pomocniczy. Wspaniały ordynator doktor Stanisław Lewek zaczął od
wykazania dowodu niezwykłej odwagi: z miejsca wyrzucił na szpitalną portiernię
naszego obozowego strażnika, który usiłował zagnieździć się na korytarzu przed
salą chorych, w której zostaliśmy umieszczeni. Pielęgniarki prześcigały się w
okazywaniu nam dowodów swej życzliwości. Przynosiły prasę i robiły zakupy w
mieście. W szpitalu były radia i telewizor. Mogłem więc uzupełnić moje
wiadomości o aktualnej sytuacji w kraju i na świecie, w tym o angielskiej
operacji wojskowej trwającej aktualnie na Falklandach. Dzięki szpitalnym telefonom mogliśmy bez przeszkód
rozmawiać z naszymi rodzinami w domu. Można było brać prysznic do woli. Było
tu jak w jakimś cudownym sanatorium.
Sąsiednie łóżko zajmował cierpiący z powodu uszkodzonego kręgosłupa
przywieziony z Uherc wraz ze mną
Edzio Smolorz, niezłomnie nastawiony do komuny bojowo i krytycznie.
Już po kilku dniach, nie bacząc na podsłuch telefoniczny, zaczął wydzwaniać na
Śląsk do swych
licznych związkowych kolegów by omówić z nimi plany na „po wojnie”,
przyprawiając ich tym zapewne o wielkie stresy. Po nocach uczył pielęgniarki
pieśni rewolucyjnych, a w gabinecie ordynatora na jego służbowej maszynie do
pisania przepisywał przynoszone mu przez nie ulotki o treści wybitnie antysocjalistycznej. Narażał tego
dzielnego lekarza na wielkie niebezpieczeństwo, mogące skończyć się nawet
więzieniem. Doktor Lewek znosił to
wszystko z godną podziwu odwagą i stoickim spokojem, nieznacznie tylko mrucząc
pod nosem.
Wkrótce zjawiła się w szpitalu Helenka. Przywiozła bieliznę i słodycze. Były to pierwsze,
upalne dni czerwca. Poszliśmy z Helenką, Edziem Smolorzem i jego żoną
opalać się za pawilonem szpitalnego laboratorium. Był tam, pomiędzy ścianą
budynku a płotem, za którym biegła boczna dróżka, jedyny na terenie szpitala
ustronny wąski pasek ziemi porośnięty trawą i łopianami, na którym można było
rozłożyć koc. Leżeliśmy tam więc na kocach rozebrani do połowy, opalaliśmy się
i rozmawiali. Za szpitalnym ogrodzeniem z ażurowej metalowej siatki wąską
dróżką szły stare wiejskie babinki, wracające chyba z popołudniowych
nieszporów. Z powodu mojej gęstej sześciomiesięcznej brody wzięły mnie
widocznie za jakiegoś czcigodnego popa, bo przechodząc obok zaczęły się nam
nisko kłaniać, robiąc trzykrotny znak krzyża. Wywołało to wybuchy tłumionego
śmiechu ze strony Helenki i Edzia
Smolorza.
Helenka pojechała do
domu, ale nie minęły dwa tygodnie jak znów się zjawiła. Na stacjach benzynowych
w dalszym ciągu nalewano benzynę bez kartek, gdy się powiedziało, że jedzie się
do internowanego. Wśród internowanych rozpowszechniano wówczas pogłoski o
względnie łatwej możliwości otrzymania paszportu emigracyjnego. W ten prosty
sposób władze stanu wojennego chciały pozbyć się z kraju opozycjonistów,
dostając równocześnie do ręki doskonały propagandowy argument o niskim poziomie
patriotycznej świadomości związkowców, tak lekko wyrzekających się ojczyzny. Z
tych samych powodów, dla których byłoby to władzom na rękę, ani Helenka, ani ja nie mieliśmy w gruncie rzeczy ochoty
opuszczać Polski, zostawiać tu naszego dorobku i zaczynać wszystkiego
od nowa.
Pod koniec czerwca Helenka znów
przyjechała na kilka dni do Sanoka. Na zaproszenie niezmiernie życzliwych doktorostwa
Lewków zamieszkała u nich w domu. W tym czasie już zupełnie przestaliśmy w
szpitalu być pilnowani, a więzienny posterunek w szpitalnej portierni został
zlikwidowany. Obóz w Uhercach zaczynał
jednakże coraz bardziej usilnie dopominać się o nasz powrót, szczególnie po
ucieczce ze szpitala jednego z internowanych. Wszelako doktor Lewek jak dotąd
potrafił skutecznie się temu przeciwstawić twierdząc, że jeszcze nie jesteśmy
wyleczeni. W prywatnych rozmowach ze mną doktor jednakowoż nie ukrywał, że z
wyjątkiem Edzia Smolorza, którego kręgosłup jest rzeczywiście w kiepskim stanie,
wszyscy pozostali internowani są zdrowi jak ryby i nic im nie brakuje.
Korzystając z rozluźnienia, popołudniami zabierałem ze szpitalnej przechowalni
moje ubranie i chodziliśmy z Helenką do miasta lub na spacery po okolicy. Po
kilku dniach tej niemalże sielanki Helenka wróciła do Gliwic.
Rankiem 14 lipca 1982 r., akurat w dzień francuskiego święta
narodowego, przyjechała po nas do szpitala więzienna suka. Wszystkim pensjonariuszom Uherc kazano się
ubrać, zabrać rzeczy i wsiadać. Znowu wieziono nas gdzieś w nieznane, bez
słowa wyjaśnienia, jak pakunki. Zajechaliśmy z powrotem do więzienia w
Uhercach. Tu w kancelarii wręczono nam decyzje o zwolnieniu z miejsca odosobnienia, zwrócono dokumenty
osobiste, dano pieniądze na bilet powrotny i kazano wynosić się do domu. Po
siedmiu miesiącach internowania byłem znowu wolny – byłem jednym z grupy 913
osób zwolnionych wówczas z internowania przez władze z okazji święta narodowego
22 lipca. Wyszliśmy z więzienia i poszliśmy do miejscowego proboszcza aby
wpisać się do księgi pamiątkowej, którą prowadził dla osób internowanych w
uhereckim więzieniu. Wyszedłszy za bramę więzienia, obejrzałem się do tyłu by
dokładnie utrwalić sobie w pamięci to miejsce. Uczyniłem to wbrew ostrzeżeniom
bardziej bywałych, którzy powoływali się na więzienny przesąd mówiący, że kto
wychodząc z więzienia odwróci się do tyłu i na nie spojrzy, ten znów tam się
znajdzie. W moim przypadku przesąd nie sprawdził się.
Tymczasem w uhereckim obozie nadal panował niezmiennie hajdamacki duch
bojowy. W jaki sposób zatruwali życie więziennym klawiszom internowani w
Uhercach? Opisuje to dokładnie Notatka Służbowa z kontroli
spisana dwa miesiące potem, będąca czymś w rodzaju lamentu i płaczliwej
wyliczanki negatywnych zachowań
internowanych, przeciwstawiających się „ustalonemu porządkowi w następujących
formach” : utrudniali przeprowadzanie
apeli przez chowanie się pod łóżkami, wyłamali kratę w pawilonie, uszkodzili
siatkę spacernika, spowodowali awarię światła, wybili szybę w dyżurce
oddziałowego ...... Ponadto dopuszczali
się czynnej napaści na funkcjonariuszy, wylewali na nich gorącą wodę, grozili
im i ubliżali, organizowali demonstracje na placu spacerowym połączone ze
śpiewaniem pieśni o treści antypaństwowej ...... Na domiar złego wytwarzali nielegalne
pieczęcie, emblematy, rysunki, transparenty i piosenki [sic!] o treści
wymierzonej w organa władzy, stanowi wojennemu i ZSRR, przemycanych poza
ośrodek przy pomocy rodzin i kleru. Wyraźne zgorszenie autorów Notatki
wywołał fakt, iż grupa internowanych
odmówiła przyjęcia śniadania podając jako motyw, że nie lubią zupy mlecznej.
Kontrolerzy stwierdzają na koniec z rozbrajającą szczerością, że w rozmowach
funkcjonariusze [SB-eccy],
oceniając stosunek internowanych do siebie, wskazywali na demonstracyjną
nienawiść do oficerów przy jednoczesnej aprobacie służby oddziałowego.
Funkcjonariusze wykazywali zmęczenie psychiczne i fizyczne ....... Jeden z wniosków pokontrolnych
brzmiał: Internowani otrzymują w nadmiernych ilościach pomoc materialną od
instytucji charytatywnych, a zwłaszcza Episkopatu, miejscowego kleru, PCK i
MCK, co wzmacnia poczucie bezpieczeństwa internowanych i domniemanie słuszności
występowania z określoną ideologią.
Jakże ciężka, niewdzięczna i niebezpieczna musiała być służba SB-eckich
funkcjonariuszy i rezydentach oddelegowanych do tego obozu.
¬ ¬ ¬
Gdy na trzeci dzień po powrocie do Gliwic zjawiłem się w
biurze, koledzy sprawili mi owacyjne przywitanie z kwiatami. Drzwi od mojego
pokoju nie zamykały się, bez przerwy ktoś przychodził, by mi złożyć życzenia i
zobaczyć jak wyglądam. Byłem mocno zażenowany, bo nie spodziewałem się aż tak
gorącego przyjęcia, a po siedmiu miesiącach internowania wyglądałem nie
nadzwyczajnie – rysy miałem ściągnięte, a broda i wąsy wyrosły mi dość pokaźne.
Po
zwolnieniu z obozu internowanych. Lipiec 1982 r.
Mimo tak życzliwego przyjęcia i doskonałych stosunków z dyrekcją, nie
wyobrażałem już sobie dalszej pracy w Biurze Projektów. Od dawna przecież
chciałem otworzyć własną firmę. Teraz sytuacja temu sprzyjała, bo władze stanu
wojennego chętnie pozbywały się aktywistów solidarności z państwowych zakładów
pracy i aby mieli z czego żyć, wbrew ustrojowym pryncypiom, umożliwiały im
otwieranie prywatnej działalności gospodarczej. W ten sposób, zupełnie
paradoksalnie, tacy jak ja wrogowie
ustroju byli w gruncie rzeczy premiowani, gdyż uzyskiwali możliwość
osiągania o wiele większych zarobków niż ich potulni koledzy, którzy pozostali
na dotychczasowych państwowych posadach. Wykorzystałem więc zaległy urlop,
złożyłem podanie o zwolnienie z pracy i za radą oraz przy daleko idącej pomocy
stale życzliwego mi Janusza Marquardt’a, który już od kilku lat był prywaciarzem, w listopadzie 1982 roku dostawszy zgodę Urzędu
Gminy, otworzyłem w Sośnicowicach pod Gliwicami wytwórnię farb,
którą nazwałem MALWA. Wynająłem do tego celu we wsi Łany Wielkie stodołę u uroczych Ślązaków – Cecylii i
Arnolda Tworuszków. Muszę tu oddać hołd wielkiej odwadze Cecylii –
zarośniętemu, brodatemu i zupełnie nieznajomemu człowiekowi udostępniła budynek
i umożliwiła korzystanie z obejścia w swoim gospodarstwie.
Zdewaluowana już zupełnie gotówka, ta która przed rokiem w połach mego
płaszcza odbyła podróż do Grecji i z powrotem,
teraz ledwo wystarczyła na pokrycie kosztów przystosowania stodoły do celów
produkcyjnych, wykonania przez wiejskiego ślusarza urządzeń do mieszania farb
i zakup pierwszej partii surowców.
Wcześniej jednakże pojechaliśmy w sierpniu we trójkę z Helenką i Andrzejem na Mazury. Ograniczenia administracyjne w poruszaniu się po
Polsce zostały już
zniesione, choć benzyna w dalszym ciągu była tylko na kartki. Na prośbę i
nalegania Helenki kupiłem tam w miejscowości Kręsk 20-to hektarowe
gospodarstwo rolne za pieniądze uzyskane za sprzedany na wiosnę dom mojej Mamy przy ulicy
Mickiewicza w Gliwicach. Dom ten był jedyną właściwie materializacją dorobku
całego życia pracy mego ojca, a zamieniony na gospodarstwo rolne miałby w
założeniu stanowić Maubergowski spadek dla Andrzeja. Helenka usilnie dążyła
do stworzenia rolniczego zaplecza dla naszego syna w wypadku gdyby zdecydował
się on na przeniesienie z Akademii Rolniczej w Krakowie na Wyższą
Szkolę Rolniczą w pobliskim Olsztynie i prowadzenie
po studiach, już jako inżynier rolnik, wzorowego gospodarstwa rolnego.
Andrzej nie był zbyt
przekonany do pomysłu przenosin w Olsztyńskie i nie ukrywał tego. Nie bardzo
widział się w roli farmera, odpowiadała mu raczej czysta ekonomia. Kiełkował mu
chyba już wówczas w głowie bardziej ambitny zamiar próby swych sił zagranicą,
gdy w Polsce stan wojenny
skończy się i warunki do wyjazdu będą bardziej sprzyjające. Gospodarstwo w
Kręsku kupiłem
bardziej dla spełnienia prośby mej żony niż dla bieżących potrzeb rodziny. Był
to jednak tak pięknie położony i pełen swoistego uroku zakątek, że w jakiś czas
potem wywołał różne apetyty i nadzieje wśród członków rodziny. Nie potrafiłem
stawić im czoła we właściwy sposób i rozwiązać problemu należycie. Wywołało to
niesnaski i niepotrzebne nieporozumienia, czego do dziś żałuję.
Dom
w Kręsku
W tym czasie Edzio Smolorz, zwolniony z obozu w Uhercach w tej samej grupie co
ja, już znów był za kratkami. Jego nieposkromiona natura człowieka czynu nie
pozwoliła mu usiedzieć bezczynnie. Po powrocie do domu wszedł natychmiast w
nurt pracy konspiracyjnej. Wpadł na tym po kilku tygodniach. Ze względu na chorobę
nie wrócił już do obozu, lecz został w drodze wyjątku umieszczony pod strażą w
szpitalu w Zabrzu. Telefonował stamtąd do mnie do domu, zlecając mi
kontaktowanie się z różnymi jego związkowymi kolegami oraz proboszczem jego
parafii w celu dalszego popychania przerwanej działalności konspiracyjnej.
Czyniłem to dla niego ze względu na przyjaźń i wspólne uhereckie przeżycia,
jednakże z niemałym strachem. Edzio przesiedział się w internowaniu do samego
końca, do generalnego zwolnienia internowanych na święta Bożego Narodzenia 1982
roku.
Z dniem 31 grudnia 1982 r. stan wojenny w Polsce został zawieszony. Edzio Smolorz wkrótce
potem skorzystał z ułatwień emigracyjnych. Z żoną i dwójką dzieci wyjechał na
stałe do Niemiec. Dostał tam pracę w fabryce Mercedesa w Stuttgarcie. Mieszka w miejscowości Nagold odległej
przeszło
Święta Bożego Narodzenia spędzaliśmy w Gliwicach. W tym czasie często otrzymywaliśmy życzliwą pomoc –
paczki z żywnością lub odzieżą od osób całkowicie nieznajomych. Nieznana mi
zupełnie pani Foucaut z miejscowości St. Max koło Nancy we Francji przysłała
paczkę żywnościową pisząc, że adres mój dostała przez Dom Jana Pawła II w Rzymie. Podobny ujmujący dowód międzynarodowej solidarności
dostałem także od rodziny niemieckiej.
Rok 1983 był pełen trudnych wyzwań. Jego początek stał pod znakiem
rozruchu wytwórni farb i zdobywania klientów. Niezmiennie życzliwy Janusz
Marquardt odstąpił mi
kilku swoich. Nie było to jednak wystarczające, więc objeżdżaliśmy z Helenką miejscowości
Górnego i Dolnego
Śląska w poszukiwaniu
prywatnych sklepów z farbami i oferowaliśmy produkty firmy MALWA. Nie było to
ani łatwe, ani przyjemne. Nigdy w życiu tego nie robiliśmy, a będąc dotychczas
pracownikami umysłowymi poważnych instytucji państwowych, nieco wstydziliśmy
się takiego zajęcia. Sklepikarze mieli już przeważnie swych ustalonych
dostawców, z którymi pracowali i znali się od dawna. Nie mieli zaufania do
obcych. Nie chcieli rozmawiać z nieznajomymi, o których nic nie wiedzieli.
Traktowali nas wyniośle i z góry. Trzeba było odbyć wiele upokarzających rozmów
i nadzwyczaj powoli zdobywać zaufanie odbiorców. Firma krzepła jednak
stopniowo, a wobec dotkliwego braku towaru na rynku, jej obroty i dochody
systematycznie wzrastały. Helenka spisywała się
doskonale jako zaopatrzeniowiec, co w warunkach permanentnego braku surowców
na socjalistycznym rynku było wielkim wyczynem.
W czerwcu miała miejsce druga pielgrzymka Jana Pawła II do ojczyzny.
Pojechałem z Helenką do Warszawy. Dzięki wejściówkom otrzymanym od Anny Grocholskiej mieliśmy doskonałe
miejsca w bliskim ołtarza sektorze i mogliśmy uczestniczyć w mszy św.
celebrowanej na Placu Defilad. Kilka dni później byliśmy w tym samym celu na
Katowickim lotnisku na Muchowcu. Dalszą papieską pielgrzymkę obserwowaliśmy w
telewizji, która tym razem wyjątkowo rzetelnie relacjonowała jej przebieg
łącznie z informacją, że na zakończenie swej wizyty Ojciec Święty spotkał się
nieoczekiwanie w Dolinie Chochołowskiej z Lechem
Wałęsą, któremu
niedługo potem, jako pierwszemu Polakowi, przyznano Pokojową Nagrodę Nobla za
1983 rok. Znów jak poprzednio, na całej trasie pielgrzymki gromadziły się
nieprzebrane tłumy ludzi. Społeczeństwo polskie korzystając z „papieskiego
parasola ochronnego” i obecności dziennikarzy zagranicznych, po raz pierwszy od
wprowadzenia stanu wojennego mogło bezkarnie manifestować swe nastroje niosąc
związkowe sztandary i transparenty pisane charakterystycznym liternictwem
Solidarności, zwanym solidarycą.
W lipcu 1983 roku po 586 dniach zniesiono w Polsce stan wojenny i
ogłoszono amnestię. Nie objęła ona
jednak wszystkich przetrzymywanych przywódców Solidarności i członków KOR.
Władze ogłosiły chęć normalizacji
stosunków w kraju.
Tego samego lata roku 1984 Andrzej, po ukończeniu III-go roku studiów na Akademii
Rolniczej w Krakowie, wyjechał we wrześniu do Francji na winobranie.
Załatwił mu to Michel Marbot, który
usilnie namawiał swego nowego polskiego szwagra do podjęcia ambitnego wyzwania:
pozostania we Francji i kontynuowania tam studiów rolniczych. Trudno się
dziwić, że młody i pełen energii młodzieniec bardzo zapalił się do tego
pomysłu. Jego też, tak jak mnie 22 lata wcześniej, PRL dusił brakiem
wolności, kontaktów ze światem i możliwości rozwinięcia skrzydeł. Wyjechał więc
teoretycznie na winobranie, choć zarówno on jak i my rodzice żegnający go na
dworcu zdawaliśmy sobie sprawę, że podobnie jak ja w 1962 roku, zrobi wszystko
co w jego mocy, aby zrealizować swe francuskie plany. Andrzej miał jednak o
wiele większą szansę na ich realizację niż ja przed laty. Miał we Francji
oparcie w najbliższej rodzinie: siostrze, szwagrze i ciotkach. Na początku
byłem przeciwny jego wyjazdowi – być może z egoistycznych powodów. Był ostatnim
dzieckiem, które jeszcze pozostawało z nami w Polsce. Po jego wyjeździe zostawaliśmy zupełnie już sami, odcięci
od nich żelazną kurtyną.
Andrzej został przyjęty
od października jako wolny słuchacz na drugi rok dobrej szkoły rolniczej w
Paryżu o nazwie
Institut National d’Agriculture Paris-Grignon. Jako obcokrajowcowi bez własnych
środków do życia, szkoła przyznała mu niewielkie stypendium. Po roku studiów
miało się okazać, czy wystarczająco opanował język francuski i czy jego postępy
są na tyle dobre, by mógł dalej kontynuować studia już jako pełnoprawny
student.
Podobnie jak jego ojciec przed laty, Andrzej również nie
zaprzepaścił swej chance du débutant. W 1987 r. ukończył studia rolnicze
i rozpoczął pracę zarobkową w Paryżu. Jego ambicje sięgały jednak dalej. Wraz z trzema
przyjaciółmi ze studiów podjął inicjatywę powołania we Francji niezależnej szkoły menedżerów, przeznaczonej
dla absolwentów wyższych uczelni ze wschodniej i środkowej Europy. Nadali jej
nazwę Programme Copernic. Do sponsorowania studiów udało im się zachęcić
kilka poważnych firm francuskich, a do patronatu naukowego –
renomowane paryskie wyższe uczelnie oraz pracujących tam wykładowców. Program
Kopernik zdał egzamin. Pierwszy rocznik, składający się jeszcze z samych
tylko Polaków, ukończył studia w 1991 roku. W ciągu dalszych lat Copernic
okrzepł i stał się uczelnią o uznanej renomie, a jego dyplom cieszy się obecnie
popytem wśród pracodawców. Od tego czasu nieprzerwanie kształci młodych ludzi
nie tylko z krajów Europy Wschodniej, ale nawet i z Azji. W 2001 roku, po 11-tu
latach istnienia, Programme Copernic wykształcił 440 absolwentów, którzy
znaleźli doskonałe posady we wszystkich prawie krajach Europy.
Po kilku dalszych latach Andrzej zaciągnął
pożyczkę w banku na pokrycie kosztów takiego samego kursu Master of Business
Administration w szkole menedżerów INSEAD w Fontainebleau, jaki zrobił jego wuj Marek. Ukończył go w 1995 r. Zdobył później dzięki temu
stanowisko dyrektora warszawskiej filii poważnego banku francuskiego. Miał to dodatkowe
szczęście, że nie posiadał wówczas jeszcze rodziny na utrzymaniu, a niechlubnej
pamięci PRL, która w tym czasie przeszła już do historii, nie
zdołała mu pokrzyżować planów jak to miało miejsce w przypadku jego ojca. Ale
to działo się dużo później i wymagało od niego jeszcze ogromu pracy i wysiłku.
¬ ¬ ¬
W tym czasie powstała w wielu miejscach i zaczęła rozlewać się po całym
świecie obłędna fala terroryzmu. W 1972 roku na Igrzyskach Olimpijskich w
Monachium palestyński Czarny wrzesień zamordował dwóch
sportowców ekipy Izraela, a w 1978 r. skrajnie lewicowe Czerwone brygady zabiły włoskiego chadeckiego polityka Aldo Moro. Celem nieudanych zamachów stali się następnie
prezydent Reagan w marcu 1981
roku, a w maju papież Jan Paweł II. W październiku tegoż roku miały miejsce aż dwa
zamachy: w Kairze został
zamordowany prezydent Egiptu Anvar Sadat, a w Delhi premier Indii
pani Indira Gandhi. Jej syn i następca na stanowisku premiera Rajiv
Gandhi również został
zamordowany kilka lat później. W 1983 roku w Libanie miały miejsce
krwawe zamachy bombowe; w lutym 1986 zastrzelony został w Sztokholmie premier Szwecji, Olof Palme.
Mimo zadekretowanej normalizacji,
Polska niestety nie
różniła się pod tym względem od reszty świata. Zaczęło się już w 1977 roku, gdy
w maju znaleziono w Krakowie zwłoki studenta
Uniwersytetu Jagiellońskiego – Stanisława Pyjasa, współpracownika KOR. W maju 1983 roku milicjanci
ciężko pobili w komisariacie w Warszawie młodego
maturzystę Grzegorza Przemyka w następstwie
czego dwa dni potem zmarł. W lutym 1984 znaleziono zamordowanego przez nieznanych sprawców znanego
niezależnego działacza chłopskiego Piotra Bartoszcze. Tego rodzaju niewyjaśnionych morderstw było w tym
czasie wyjątkowo wiele, także i wśród księży katolickich.
Mnożyły się napady na plebanie zamieszkałe przez proboszczów sympatyzujących
z Solidarnością.
19 października 1984 r. został uprowadzony i bestialsko zamordowany
przez trzech oficerów Służby Bezpieczeństwa żarliwy duszpasterz Solidarności
ksiądz Jerzy Popiełuszko, znany z odprawianych mszy św. za Ojczyznę. Jego
pogrzeb w kościele Stanisława Kostki na Żoliborzu w Warszawie z udziałem
Prymasa i Lecha Wałęsy stał się
wówczas wielotysięczną manifestacją poparcia dla sprawy Solidarności, której
męczennikiem stał się ksiądz Jerzy. |
|
Ksiądz Jerzy Popiełuszko znaczki poczty Solidarności podziemnej |
W marcu 1985 r. w Olsztynie zmarł 19-letni
student Marcin Antonowicz na skutek pobicia
w czasie zatrzymania przez Milicję Obywatelską.
¬ ¬ ¬
W Lublinie Kasia weszła w
studenckie środowisko Wyższych Uczelni – Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego
i Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej. Poznała również osoby ze środowiska
pracowników naukowych KUL i UMCS. Było wśród nich wielu dawnych kolegów Piotra
Jeglińskiego. Było wielu asystentów i profesorów, którzy pamiętali
go jeszcze z czasów, gdy jako student zajmował się działalnością opozycyjną,
wydając już od 1977 roku w Krakowie, Lublinie i Warszawie poza cenzurą
Niezależne Pismo Młodych Katolików SPOTKANIA. W środowisku młodych pracowników
naukowych KUL zachowała się reputacja o Piotrze Jeglińskim jako młodym
człowieku, który z pasją poświęcił się odkłamywaniu historii, fałszowanej przez
PRL od
dziesięcioleci. Profesor Romuald Kukołowicz, wykładowca na KUL i członek Rady Prymasowskiej był
zdania, że Piotr Jegliński odznaczał się
wyjątkową inwencją i pomysłowością w wymyślaniu niekonwencjonalnych sposobów
na kolportowanie opozycyjnej prasy i ulotek. Słynne były jego akcje ulotkowe, w czasie których wysyłał
do Polski z Bornholmu przy pomocy
baloników niesionych północnym wiatrem paczki ulotek demaskujących antynarodową
działalność komunistycznych władz polskich oraz zawierających inne tego rodzaju
treści antysocjalistyczne, sprzeczne z
dobrem i interesami PRL.
Miała więc Kasia możność spojrzenia
na Piotra oczyma jego wcześniejszych kolegów, przyjaciół i nauczycieli.
Niewidzialne fluidy płynące z Paryża od Piotra
Jeglińskiego dosięgały ją na
wiele sposobów nie tylko w Gliwicach, ale także i w Lublinie. To one zapewne spowodowały, że na jeden z weekendów
Kasia wybrała się do
Warszawy by przedstawić
Marysię i siebie matce Piotra, Ewie Jeglińskiej. Spotkanie trzech Pań udało się. Matka Piotra okazała
się pełną uroku kulturalną osobą z dyplomem Akademii Sztuk Pięknych, pracującą
w Teatrze Wielkim i zajmującą się urządzaniem wystaw teatralnych w Polsce i zagranicą. Z
tego też powodu znalezienie wspólnego języka było pomiędzy mamą i babcią Marysi znakomicie
ułatwione.
To zapewne te fluidy spowodowały, że w marcu 1985 roku, w czasie jednej
z mych odwiedzin w Lublinie Kasia zawiadomiła
mnie, że podjęła decyzję powrotu do Paryża i związania na
zawsze swych losów z Piotrem Jeglińskim. Praktyczna realizacja tej decyzji, z uwagi na pobyt
tam już jej siostry i brata, wydawała się jednak w socjalistycznej Polsce wysoce
problematyczna. Sprawa wydania paszportów dla Kasi i Marysi została
ostatecznie rozwiązana dzięki cichej pomocy profesora Kukołowicza i Rady
Prymasowskiej. Władzom PRL zależało w tym
czasie na normalizacji stosunków z Watykanem. Kanałami dyplomatycznymi uzgadniano warunki, od
spełnienia których Watykan uzależniał wyrażenie na to zgody. Jednym z warunków
stawianych przez Episkopat Polski było zwolnienie z więzienia niektórych więźniów
sumienia oraz wydanie paszportów innym. Na prośbę Piotra Jeglińskiego profesor
Kukołowicz spowodował, że nazwisko Kasi zostało
umieszczone na liście Episkopatu.
Dzięki temu po wielkich emocjach, gdyż do końca nie było wiadome, czy
władze zgodzą się na warunki Episkopatu, Kasia wraz z Marysią wyleciały w
końcu z Warszawy do Paryża na przełomie
kwietnia i maja 1985 r. Być może jakiś pomocny wpływ na udany wyjazd Kasi miała
również i duchowa pomoc rodziców: w intencji tej Helenka odbyła samotną
pieszą pielgrzymkę z Gliwic do Częstochowy na Jasną Górę, a ja podjąłem ślubowanie o zerwaniu z mym jedynym
nałogiem – od następnego dnia zaprzestałem palenia papierosów.
Ślub Piotra i Kasi odbył się w
czerwcu tego roku u Stacha i Maryńci Rey w Montrésor. Spotkała się tam cała nasza rodzina: my – rodzice i
wszystkie nasze dzieci. Paszporty na wyjazd do Francji dostaliśmy tym
razem wyjątkowo bez problemów, przypuszczalnie dzięki mojemu statusowi inicjatywy prywatnej, teoretycznie
niezaangażowanej w konflikty jakie wstrząsały środowiskiem pracowników
państwowych. Jeszcze kilka lat temu nie byłoby do pomyślenia, aby biuro
paszportowe dopuściło do sytuacji, gdy wszyscy członkowie rodziny znajdują się
zagranicą równocześnie.
Piotr Jegliński pochodził z
zasłużonej rodziny Jeglińskich herbu Lubicz. Jego ojciec Stanisław był cenionym
pracownikiem Wydziału Chemii na Politechnice Warszawskiej. Ojciec Piotra,
podobnie jak mój Tata, też miał związki z Kaukazem, choć w jego przypadku były one w skutkach tragiczne.
Stanisław Jegliński, mimo że nie należał do PZPR, jako wyróżniający się
nauczyciel akademicki został w nagrodę oddelegowany do prowadzenia badań
naukowych nad minerałami w gruzińskiej Akademii Nauk. W czasie pobytu na
Kaukazie zaraził się wirusem azjatyckim wywołującym śmiertelną chorobę
atakującą wątrobę, z której już niestety nie dało się go uratować. Piotr został
przedwcześnie sierotą.
Matka Piotra, Ewa Orzechowska, była córką Ludwika Michała Oksza-Orzechowskiego, wojskowego lekarza w zgrupowaniu generała Lucjana
Żeligowskiego, który w czasie wojny polsko-bolszewickiej wsławił
się w 1920 r. zajęciem Wilna. Orzechowscy posiadali na
Podolu w okolicy
Olgopola majątek Uroczyszcze, który w
wyniku ustaleń granicznych Polsko-Sowieckiego traktatu pokojowego zawartego w
Rydze w październiku
1920 r. pozostał niestety po stronie sowieckiej.
Matka Ewy pochodziła z wielkopolskiej rodziny Korwin-Sokołowskich herbu
Ślepowron, znanej w okresie zaborów jako rodzina niepokornych. Leżący w Śleszynie w powiecie
gostynińskim majątek dziadka Ewy, Józefa Korwin-Sokołowskiego został w czasie
rozbiorów skonfiskowany przez Rosjan za jego udział w powstaniu styczniowym
1863 roku. Podobnie jak Maubergowie, Korwin-Sokołowscy poświęcali się głównie karierze
wojskowej i administracyjnej. Adam Korwin-Sokołowski, brat babki Piotra Jeglińskiego, był w latach 1930-1935 szefem gabinetu Marszałka
Józefa Piłsudskiego, a po śmierci Marszałka wojewodą nowogródzkim aż do
wybuchu II-giej wojny światowej.
Ojciec Piotra, Stanisław Jegliński brał czynny
udział w tragicznym Powstaniu Warszawskim w sierpniu 1944 r.
Matka Piotra ma swą
piękną kartę wojenną: jako 20-to letnia dziewczyna brała także udział w
Warszawskim Powstaniu. Była kanalarką
– łączniczką pomiędzy Komendą Mokotowa a Komendą
Śródmieścia. Wielekroć musiała wykazywać się nieustraszoną odwagą, gdy dołem
kanałami lub górą pod niemieckim obstrzałem przenosiła meldunki. Podobną odwagę
wykazała prawie czterdzieści lat później, gdy w czasie stanu wojennego w Polsce, z powodu opozycyjnej działalności swego syna w
Paryżu, miała wątpliwy „zaszczyt” być przesłuchiwaną przez
samego ówczesnego ministra spraw wewnętrznych PRL, Czesława Kiszczaka. PRL-owska Służba Bezpieczeństwa zastosowała wobec
niej także prowokację – wróciwszy pewnego dnia późnym wieczorem do swego
mieszkania, potknęła się w ciemnym korytarzu o jakiś duży przedmiot, którego
tam nie było, gdy wychodziła. Zapaliwszy światło zobaczyła, że jest to olbrzymi
ciężki powielacz, nielegalne urządzenie używane przez opozycjonistów do druku
ulotek politycznych i literatury drugiego obiegu. Zostało podrzucone do
mieszkania w czasie jej nieobecności. Ewa nie straciła głowy, lecz zatelefonowała
natychmiast do kolegi Piotra jeszcze z KUL-u ,
Janusza Krupskiego i zażądała, aby do niej natychmiast
przyjechał. Krupski zrozumiał, że stało się coś ważnego i zjawił się
bezzwłocznie z Bogdanem Borusewiczem , też ich kolegą z tej Uczelni.
Powielacz rozebrali na drobne części i wynieśli z mieszkania . Następnego dnia wczesnym rankiem do drzwi
mieszkania załomotała milicja z nakazem rewizji. Przewrócili całe mieszkanie do
góry nogami. Po dwóch godzinach zniecierpliwiony oficer SB zapytał w końcu Ewę
wprost powiedz, gdzie ukryłaś powielacz?
Panowie ci wiedzieli, po co przyszli. Nie spodziewali się jednakże, że ta słaba
drobna kobieta zdoła pozbyć się z domu ciężkiego „podrzutka” tak szybko.
Ślub Kasi Mauberg i Piotra Jeglińskiego. Montrésor, 15 czerwiec 1985 r.
Po ślubie państwo młodzi zamieszkali w czternastej dzielnicy Paryża przy ulicy Jean
Moulin, gdzie mieściło się również biuro wydawnictwa Editions Spotkania. Piotr
Jegliński specjalizował
się w tematyce historycznej i wydawał tych autorów, którzy będąc w PRL na indeksie,
nie mieli prawa druku. Aktywność Piotra była wielostronna – aby jego
działalność wydawnicza miała sens i książki trafiały do polskiego masowego
czytelnika, musiał zajmować się nie tylko wydawaniem książek, ale także ich
dystrybucją i nielegalnym przerzutem do Polski na dużą skalę.
Z tego też powodu stosunkowo często można było wówczas oglądać mego zięcia w
polskiej telewizji. W audycjach poświęconych zagorzałym wrogom bloku
socjalistycznego, szkalujących PRL wyjątkowo zjadliwie
i czyniących socjalizmowi największe szkody, wymieniani byli przeważnie jednym
tchem: dyrektor polskiej sekcji radia Wolna
Europa Jan Nowak-Jeziorański, redaktor Kultury
Paryskiej Jerzy Giedroyć, ambasador Zdzisław Najder oraz wydawcy
niezależnych publikacji na Zachodzie: Mirosław Chojecki – Kontakt i Piotr Jegliński – Editions Spotkania.
¬ ¬ ¬
W lecie 1985 roku Andrzej ukończył swój
pierwszy próbny rok nauki jako wolny słuchacz w Institut National d’Agriculture. Jego postępy okazały się tak
dobre, że bez kłopotów został wpisany na listę studentów zwyczajnych. Andrzej
był bardzo dumny, chciał pokazać nam swą szkołę i prosił, abyśmy go odwiedzili
w szkolnym campusie. Do dobrych zwyczajów w tej uczelni należało także, by
rodzice studenta poznali profesora – opiekuna jego grupy i vice versa. W drodze
powrotnej ze ślubu Kasi wstąpiliśmy
więc do Paryża by przedstawić
się profesorowi Andrzeja, zapytać o opinię o jego postępach i prosić o dalszą
opiekę nad naszym synem.
Do domu wiozłem kilka podarowanych mi
w ostatniej chwili numerów francuskiego tygodnika ekonomicznego l’Express. Położyłem je w bagażniku na
walizkach. Nie oglądałem ich dokładnie. Zauważyłem jedynie, że na okładce
pierwszego widnieje mapa Europy, a na niej rozrzucone w nieładzie prostokątne kawałki
jakichś brązowych czekoladek. Gdy dojechałem wreszcie do granicy polskiej w
Zgorzelcu, jedyną rzeczą na którą celnicy zwrócili uwagę były
numery Express’u, a pierwszy jaki wzięli do ręki był ten z mapą Europy i
czekoladkami. Został natychmiast komisyjnie zarekwirowany. Na moje protesty
jeden z celników wymownie wskazał palcem na okładkę. Nałożyłem okulary i
przyjrzałem się jej wówczas bliżej. Zobaczyłem mapę Europy z zaznaczonymi na
niej granicami krajów obozu socjalistycznego. Między krajami tymi były duże
szczeliny, a całkowitemu rozsypaniu się obozu zapobiegały jedynie kawałki
brązowych, zardzewiałych i spękanych sztab żelaznych, skuwających razem
poszczególne kraje przy pomocy równie zardzewiałych śrub. To co wziąłem
początkowo za kawałki czekolady rozsypane na mapie, w istocie było owymi
zardzewiałymi pękającymi okowami. Aluzja była przejrzysta. Wewnątrz numeru znajdował
się rzeczowy artykuł wykazujący coraz większe zacofanie ekonomiczne bloku
socjalistycznego w stosunku do Zachodu, wzrastające zróżnicowanie tych krajów i ich
tendencje odśrodkowe.
W uzasadnieniu sporządzonego protokołu orzekającego rekwizycję celnicy
napisali ze śmiertelną powagą, że powyższy egzemplarz pisma l’Express jest zakazany
do przywozu na polski obszar celny ze względu na treść sprzeczną z dobrem i interesami PRL. Gorliwi
celnicy nie znali wszakże języka francuskiego. Gdyby go znali, to by
zarekwirowali cały plik Express’ów. W każdym z nich znajdowała się bowiem jakaś
analiza ekonomiczna gospodarki państw socjalistycznych i każdy z nich zawierał
podobne treści sprzeczne z dobrem i
interesami nie tylko PRL, ale także i samego przodującego we wszystkim Związku
Radzieckiego.
A działo się to już w czasie, gdy od marca 1985 r. Gorbaczow zasiadał na
Kremlu; gdy podejmując próby ratowania rozkładającego się
systemu sowieckiego, ogłosił głasnost’, czyli jawność życia publicznego, pierestrojkę – przebudowę systemu i uskarienie – przyspieszenie przemian.
Gdy polskie władze także zadeklarowały wolę normalizacji
i nastąpiło pewne rozluźnienie. Mimo to większość przepisów, tak w PRL, jak i w pozostałych krajach bloku nadal była
podporządkowana samooszukańczej strusiej filozofii: to, czego nie pozwalamy
zobaczyć ani usłyszeć, nie istnieje. Audycje Radia Wolna Europa i Głosu Ameryki
dalej były w najlepsze zagłuszane.
I wtedy to nagle, gdy stałem tam na granicy pełen buntu, uczucia
niemocy i porażenia wobec tej trwogi przed słowem pisanym i przejawu tak
niebotycznej głupoty ustroju, spłynęło na mnie objawienie, a w ślad za nim
jakiś wielki wewnętrzny spokój. Uświadomiłem sobie bowiem, że komunistyczne
władze mego kraju już żadnej krzywdy nie mogą mi właściwie uczynić: dzieci są
odchowane, samodzielne i znajdują się bezpieczne za granicą, poza imperium
absurdu. Moim dzieciom głupota władz polskich nie może już zaszkodzić. Mnie
samego władze te mogą najwyżej wsadzić do więzienia – ale przecież już w nim w
jakimś sensie cały czas byłem i nadal jestem – wolność mam wszakże ograniczoną.
¬ ¬ ¬
W kwietniu 1986 jak grom z jasnego nieba spadła na cały świat wiadomość
o katastrofie, do jakiej w nocy z 25 na 26 doszło w elektrowni atomowej w
Czarnobylu na Ukrainie. Choć europejskie stacje pomiarowe odnotowały
niewytłumaczalny wzrost poziomu radioaktywnego promieniowania już 27 kwietnia,
to swym tradycyjnym zwyczajem władze Związku Sowieckiego powiadomiły
świat o awarii dopiero 29 kwietnia, gdy ogromu katastrofy nie dało się już
ukryć. Chmura radioaktywnych gazów niesionych przypadkowymi prądami powietrza
płynęła przez Europę już od trzech
dni, a rządy krajów nią dotkniętych nie zostały ostrzeżone i nie miały możności
zorganizowania na czas prewencyjnej akcji ochrony swej ludności. Świat raz
jeszcze miał okazję przekonać się, jak wygląda głasnost’ w sowieckim wykonaniu.
Nie jest wykluczone, że nasilenie dolegliwości związanych z chorobą
tarczycy, które od tej pory wystąpiło u mej córki Ani mieszkającej
już wówczas w Atenach, spowodowane były tą częścią radioaktywnej chmury,
która w następnych dniach zawędrowała nad Grecję.
¬ ¬ ¬
Dochody z Wytwórni Farb powoli, ale systematycznie rosły. Pozwoliło mi
to na powrót do myśli o zakupie starego dworku i przeniesieniu się z miasta na
sielską polską wieś. Taką, o której poeta pisał:
Wsi spokojna, wsi wesoła, któryż głos twej chwale
zdoła?
Kto twe sławy i pożytki
zdolen sławić naraz wszytki?
Dzieci mieszkały bezpiecznie zagranicą, wnuków przybywało. Dworek
mógłby doskonale spełnić swą rolę jako miejsce, gdzie małe dzieci mogłyby
spędzać zdrowe wakacje na wsi u dziadków. Helenka taką rolę
przypisywała raczej gospodarstwu w Kręsku. Było to jednak zupełne odludzie. Do najbliższego
sklepu trzeba było iść polną drogą trzy kilometry. Dom mieszkalny był
pozbawiony ogrzewania, wody bieżącej i kanalizacji. W czasie pierwszej zimy po
zakupie, gdy stał pusty i nieogrzewany, istniejąca tam prymitywna instalacja
wodna i kanalizacyjna popękała na mrozie. Nie nadawał się więc do zamieszkania
w zimie, a w lecie mogli tam mieszkać jedynie tacy zapaleńcy, którzy by
przedkładali prymityw i uroki malowniczego krajobrazu Warmii nad wymagania
higieniczne. Spędzenie tam wakacji z małymi dziećmi wymagałoby wyjątkowego
samozaparcia. Niezwykle dzielna Ania wykazała je
dwukrotnie, spędziwszy tam z czwórką malutkich dzieci dwa miesiące w lecie 1987
roku, a potem z piątką w 1989 r.
Znajomi nasi wiedzieli o mych poszukiwaniach i zawiadamiali mnie, gdy
dowiadywali się o czymś do kupienia. W lecie 1986 roku zatelefonowała do mnie
matka Piotra, Ewa Jeglińska z wiadomością,
że znalazła w gazecie ogłoszenie o sprzedaży dworku koło Mińska Mazowieckiego pod Warszawą. Umówiłem się z właścicielami i pojechałem tam przy
najbliższej okazji.
Dworek w miejscowości Grzebowilk był mocno
zniszczony, ale leżał w pełnym uroku parku ze starodrzewem. Sąsiedztwo tylko w
niewielkim stopniu było popsute bliską nowoczesną zabudową. Od starej bramy z
kutego żelaza, której lewe skrzydło zwisało smętnie na jednym tylko zawiasie,
prowadziła przez park aleja zakończona okrągłym podjazdem z klombem przed typowy
ganek z drewnianymi kolumienkami. Z tyłu duża oszklona weranda wychodziła na położony
niżej ogród graniczący z potokiem. Swym podłużnym kształtem i harmonijnymi proporcjami
dworek od razu chwycił mnie za serce. Zbudowany był pod koniec XVIII-go wieku,
według tradycji jako dworek myśliwski księcia Józefa Poniatowskiego. Wiedziałem już, że to jest właśnie to, czego
szukałem.
Ku mojemu wielkiemu żalowi właściciele wycofali się
niestety z transakcji. Kilka lat później sprzedali dworek komuś ze swej
rodziny. Nowy posiadacz nakładem olbrzymich kosztów przeprowadził generalny
remont i doprowadził dworek do świetnego stanu – zapewne lepszego niż ten, w
jakim był przed wojną. W sumie więc dobrze się dla dworku stało, bo na tak
wielkie inwestycje nie byłoby mnie stać.
Dworek w Grzebowilku, po restauracji
¬ ¬ ¬
Benzyna w Polsce była w dalszym
ciągu na kartki, a każdy następny polski Fiat 125, który kupowałem, coraz
gorszej jakości. Nie było tygodnia, aby mój samochód nie musiał spędzić kilku
godzin w warsztacie naprawczym. Tymczasem zaopatrzenie Wytwórni MALWA w surowce
wymagało częstych jazd do państwowych Central Zbytu, a te były rozrzucone po
całej Polsce. Te wszystkie względy spowodowały, że kupiłem
pierwszy w życiu nowy zagraniczny samochód, japońskiej produkcji, firmy
Nissan. Miał on przede wszystkim tę zaletę, że był to diesel, a olej napędowy
był w Polsce dostępny bez ograniczeń. Kupiłem go zupełnie oficjalnie za dolary
u półoficjalnego przedstawiciela belgijskiego dystrybutora, przemiłego pana
Mazura z Katowic. Pan Mazur na telefoniczne wezwanie przyjechał do naszego
domu by z Helenką uzgodnić kolor
samochodu, a ze mną jego wyposażenie. Powiało wielkim światem, a perypetie
związane z odbiorem Nissana na nabrzeżu portu w Szczecinie mogłyby
stanowić materiał do osobnej historii.
Pan Mazur należał do tej samej rzadkiej kategorii romantyków, co Franek
Honzyk i taksówkarz
holujący nas swego czasu z NRD do Polski. Ludzi, mających we krwi mieszaninę chęci przygód,
żyłki do hazardu i ryzyka oraz uczynności dla bliźnich. Te właściwości jego
charakteru spowodowały, że w rok później, przy okazji wyjazdu do Francji na urlop, bez
wahania spełnił moją prośbę i przeszmuglował do Paryża nasz prezent
ślubny dla Kasi i Piotra – z wielkim
trudem zdobyty w wytwórni Gerlacha w Warszawie komplet
srebrnych sztućców Księstwa Warszawskiego. Prawie cała produkcja tej fabryki przeznaczona była
wówczas na eksport.
Nissan okazał się być wyjątkowo poczciwym samochodem. Jeździł wytrwale
nie psując się. Było to dla mnie absolutnie niepojęte. Na podstawie mego
dotychczasowego doświadczenia z polskimi Fiatami nabrałem bowiem głębokiego i
niewzruszonego przekonania że samochód, będąc skomplikowanym urządzeniem
mechanicznym, nie może się nie psuć. Nissan udowodnił, że w Japonii jest zupełnie
inaczej. Miał tylko jedną słabość – nie tolerował krajowych smarów, olejów i
płynów hamulcowych, lecz wyłącznie zachodnie, a te były dostępne w Polsce jedynie za drogie
dewizy.
¬ ¬ ¬
W kraju w dalszym ciągu sytuacja daleka była od normalizacji.
Powszechny brak podstawowych towarów, kartki na wiele artykułów i brak
perspektyw poprawy czyniły życie szarym i smutnym. Bierny opór społeczeństwa
wobec niechcianej władzy tężał, a zniechęceni ludzie zamykali się w sobie –
nazywane to było emigracją wewnętrzną.
W czerwcu 1987 r. papież Jan Paweł II po raz trzeci
odwiedził swą ojczyznę. Znów miliony rodaków witały go na całej trasie
podróży. Na Westerplatte papież spotkał
się z młodzieżą. Zachęcał ją do wytrwałości i cierpliwości. W rezydencji
biskupa gdańskiego Ojciec Święty przyjął Lecha Wałęsę i jego rodzinę.
Na mszy św. celebrowanej na Placu Defilad w Warszawie powitał go
transparent z proroczym napisem: „Czwarta pielgrzymka już do wolnej Ojczyzny”.
W ludowej ojczyźnie obowiązywały w dalszym ciągu w najlepsze obłędnie
głupie, nieraz wręcz nieludzkie przepisy krępujące swobody obywatelskie. Gdy w
październiku 1987 roku przyszła z Montrésor telegraficzna
wiadomość o śmierci mej teściowej, złożyliśmy na milicji podania o ekspresowe wydanie nam
paszportów by zdążyć na pogrzeb. Obiecano je w ciągu dwu dni. W takich
przypadkach wszyscy szli rodzinie na rękę – konsulat francuski natychmiast
wydał niezbędne zaświadczenia i promesy wiz, a biuro Air France w Warszawie zarezerwowało
bilety na telefon. Kiedy w wyznaczonym dniu zgłosiliśmy się rankiem do Biura
Paszportowego i odstaliśmy w kolejce wśród podobnych do nas zestresowanych
petentów wyjeżdżających w nagłych rodzinnych wypadkach – urzędnik wywołał w
końcu Helenkę i wydał jej
paszport. Czekaliśmy dalej cierpliwie na wywołanie mnie. Gdy zniecierpliwiony
przedłużającym się czekaniem ośmieliłem się zapytać jak długo jeszcze będę
czekać, szczerze zdziwiony urzędnik odpowiedział:
— Niepotrzebnie pan czeka –
dla pana paszportu nie ma.
— Dlaczego? Jedziemy przecież
na pogrzeb teściowej!
— Paszport zagraniczny na
pogrzeb przysługuje tylko najbliższej rodzinie osoby zmarłej: rodzicom lub
dzieciom. Według przepisów zięć nie jest najbliższą rodziną swej teściowej i
panu paszport nie należy się.
Nie pomogły żadne prośby ani tłumaczenia, że w takiej ciężkiej chwili
jest oczywiste, że małżonkowie występują razem i że żonie byłoby lżej gdyby
towarzyszył jej mąż. Przepisy socjalistycznego, opiekuńczego i humanitarnego
PRL nie
przewidywały wspólnego uczestnictwa małżonków w zagranicznym pogrzebie
rodziców. Nie było czasu na ewentualne interwencje we władzach wojewódzkich.
Odwiozłem Helenkę do Warszawy i odprowadziłem
na lotnisko. Pojechała sama.
Jednakże erozja sowieckiego bloku, niezauważalna jeszcze dla jego
mieszkańców, trwała już od jakiegoś czasu. Prezydent USA Ronald Reagan konsekwentnie
nie chciał zrezygnować z tworzenia systemu obrony strategicznej SDI,
polegającego na niszczeniu wrogich rakiet jeszcze w przestrzeni kosmicznej,
daleko od własnych granic. Związek Sowiecki tracił oddech –
nie był w stanie ani finansowo ani technologicznie sprostać takiemu wyzwaniu i
wdrożyć podobny system u siebie. Musiał powoli iść na ustępstwa.
W tym czasie w Polsce zaczął utrwalać się zwyczaj, że przebywający tu
zachodni politycy, po oficjalnych rozmowach z władzami PRL, odbywali półoficjalne spotkania z Lechem Wałęsą i grupą jego współpracowników z opozycji
demokratycznej. We wrześniu z Wałęsą spotkał się przebywający w Polsce z
oficjalną wizytą wiceprezydent USA, George Bush, a w listopadzie następnego roku – premier Wielkiej
Brytanii, pani Margaret Thatcher.
¬ ¬ ¬
Tradycyjnym miejscem, gdzie uciśnieni mogli znaleźć azyl, a wolna myśl
być głośno wypowiedziana w sposób nieskrępowany, były w Polsce od dawna
kościoły. W Gliwicach rolę tę pełniły prawie wszystkie
parafie. Wyróżniał się wśród nich kościół ojców redemptorystów dzięki
działalności proboszcza parafii, energicznego ojca Jana Siemińskiego. Ten pobożny duszpasterz i żarliwy patriota, mimo
szykan ze strony Służby Bezpieczeństwa, odważnie głosił w swych kazaniach
prawdę, wskazując niedwuznacznie wiernym źródło zła. Ojciec Jan był inicjatorem
pierwszego w Gliwicach stowarzyszenia
opozycyjnego, które stało się potem oddziałem warszawskiej Dziekanii . Szczególnie bliskimi byli mu ludzie pracy,
których stał się z czasem zaufanym duszpasterzem, za zalety swego ducha
darzonym przez nich wielkim szacunkiem. Organizowane przez niego czwartkowe
spotkania ludzi pracy z opozycyjnymi działaczami i dziennikarzami, wybitnymi
ludźmi kultury czy relegowanymi za swe antykomunistyczne poglądy profesorami
wyższych uczelni od wielu lat cieszyły się wielką popularnością. Spełniały rolę
forum dyskusyjnego, wypełniały lukę w cenzurowanych informacjach, dawały
możność zapoznania się z najnowszymi kierunkami myśli filozoficznej i
uzupełniały naszą wiedzę o świecie współczesnym. Spotkania te, z uwagi na swą
popularność i dużą frekwencję, kontynuowane były przez długi czas, aż do
odzyskania niepodległości.
To w takich właśnie, bardzo zresztą licznych w kraju miejscach
spotykali się wówczas, nabierali sił i nawiązywali kontakty ci ludzie, którym w
niedalekiej przyszłości Historia powierzyć miała rolę bezkrwawego obalenia w
Polsce starego i
wprowadzenia nowego ładu. Czy uczestnicy owych czwartkowych spotkań w
klasztornej salce przy kościele redemptorystów w Gliwicach wywiązali się z
niej potem uczciwie, rzetelnie i z honorem? Niestety, nie wszyscy okazali się
być ulepieni ze szlachetnej, patriotycznej gliny. Ale to już zupełnie inna
historia.
Wiele osób, w tym także i uważający się za gorliwych chrześcijan,
zarzuca Kościołowi i poszczególnym księżom mieszanie się do polityki. Twierdzą
oni, że powołaniem Kościoła nie są sprawy życia doczesnego, lecz wyłącznie
troska o życie duchowe i zbawienie parafian. Jest to pogląd co najmniej
dyskusyjny. Człowiek jest wszak istotą materialną, obdarzoną pierwiastkiem
duchowym. Tak jak nie da się uwolnić życia ludzkiego od polityki, tak i nie da
się oddzielić go od religii. Te trzy elementy ludzkiego bytu – materia – duch – polityka – przeplatają
się, tworząc nierozdzielną całość. Najlepszym przykładem na uzasadnienie tej
tezy jest sam Jezus Chrystus, założyciel religii chrześcijańskiej. Na śmierć na
krzyżu został skazany nie za głoszoną przez siebie rewolucyjną filozofię
miłości między ludźmi, lecz za politykę. Ten, kto twierdził, że jest królem
żydowskim, dla rzymskiego prokuratora Judei, Poncjusza
Piłata,
musiał być spiskowcem politycznym, przygotowującym zamach stanu i nawołującym
do oderwania tej prowincji od Cesarstwa Rzymskiego. To polityczne, ludzkie rozumowanie urzędnika
wykorzystał właśnie Chrystus dla spełnienia misji,
z jaką pojawił się na ziemi. Polityka pojawiła się już u zarania istnienia Kościoła
i od dwóch tysięcy lat towarzyszy mu nieustannie.
¬ ¬ ¬
Pod koniec 1987 roku ZSRR ogłosił
wiadomość o wycofaniu swych wojsk z Afganistanu. W Polsce od pierwszego
stycznia 1988 r. zaniechano wreszcie, po 43 latach, zagłuszania radia Wolna
Europa. Lawina zmian wiodących nas do niepodległości zaczynała leniwie ruszać.
Wiosną i latem 1988 roku przez Polskę znów przelewała
się fala strajków i demonstracji. Władze właściwie były bezsilne, choć
pokojowe manifestacje były nadal przez milicję brutalnie pacyfikowane.
Szczególnie silne były protesty na Śląsku i Wybrzeżu. W sierpniu na kopalni Manifest Lipcowy w Jastrzębiu znów, podobnie
jak w sierpniu 1980 roku, powstał Międzyzakładowy Komitet Strajkowy. Znów
sformułowano listę 21 postulatów, a na poczesnym miejscu znalazło się żądanie
legalizacji związku zawodowego Solidarność.
Władze nie miały już politycznej możności powtórzenia scenariusza z
1981 roku i zdławienia protestów społecznych siłą. Minister spraw wewnętrznych
PRL Czesław
Kiszczak wystąpił z
ofertą odbycia spotkania z przedstawicielami środowisk społecznych i
pracowniczych. W ten sposób rozpoczęły się trudne, delikatne i powolne
przygotowania do bezprecedensowych w kraju realnego socjalizmu rozmów Okrągłego Stołu pomiędzy rządzącą partią
komunistyczną a stroną społeczną – opozycją reprezentowaną przez Lecha Wałęsę i jego
doradców.
O sierpniowych strajkach na Śląsku dowiedziałem
się z radia we Francji. Byliśmy w tym czasie z Helenką w Barbizon, w domu, który wynajęli na lato Jeglińscy. Kasia spodziewała się
rozwiązania. Helenka na sierpień
przyjechała do Barbizon by zająć się dziećmi, gdy Kasia będzie w
szpitalu. Ja dojechałem samochodem z Gliwic prosto do
Barbizon by być w pogotowiu i gdy pora nadejdzie, odwieźć Kasię do szpitala w
Fontainebleau. Piotr musiał
dojeżdżać codziennie pociągiem do Paryża do pracy.
Wszystko poszło sprawnie – Jaś urodził się bez
problemów pod koniec sierpnia.
¬ ¬ ¬
W Stanach Zjednoczonych wdrażany był w tym czasie nowatorski system
partnerskiego współdziałania pomiędzy właścicielem a pracownikami, zwany akcjonariatem pracowniczym. Jego zasada
polegała na materialnym zainteresowaniu pracowników wynikami finansowymi
przedsiębiorstwa. Chodziło o maksymalnie powszechne uczynienie pracowników
firmy jej udziałowcami, poprzez odsprzedanie im części akcji przedsiębiorstwa.
Zauważono, że pracownicy będący akcjonariuszami pracowali z większym
zaangażowaniem i o wiele wydajniej. Tego rodzaju układ przynosił więc
bezpośrednią korzyść nie tylko przedsiębiorstwu, ale pośrednio i owym
pracownikom. Powstały różne ośrodki zajmujące się propagowaniem tego modelu
współwłasności oraz wiele naukowych opracowań na ten temat. Jednym z
założycieli i dyrektorów powstałego w USA Centrum Sprawiedliwości Ekonomicznej i
Społecznej zajmującego się tą problematyką, był mieszkający i pracujący w
Stanach emigrant z Polski,
absolwent Wydziału Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, Krzysztof Ludwiniak.
Piotr Jegliński wydał w swej paryskiej oficynie Editions
Spotkania opracowaną i przetłumaczoną przez Ludwiniaka na polski antologię Pracownik właścicielem, stanowiącą
kompendium aktualnego stanu wiedzy na temat akcjonariatu w Stanach
Zjednoczonych. Ludwiniak był także czynnie zaangażowany w USA w
polonijną działalność – w 1981 roku zorganizował w Waszyngtonie Towarzystwo
Przyjaciół Solidarności. Obaj ci panowie, w poczuciu patriotycznego
obowiązku czynnego przeciwstawienia się PRL-owskiemu
reżimowi, postanowili przeszczepić ideę akcjonariatu pracowniczego na polski
grunt. W ich zamierzeniu byłaby to postępowa alternatywa wobec dotychczasowego
zacofanego monopolu komunistycznie rozumianej własności państwowej. W tym celu
zamierzali przeprowadzić szereg szkoleń na ten temat dla aktywistów
Solidarności.
Jednakże ani Piotr Jegliński ani Krzysztof Ludwiniak, jako dobrze znani
władzom polskim dysydenci i wrogowie PRL,
nie mogliby przyjechać w tym celu do kraju. Z kolei działacze podziemnej
Solidarności nie dostaliby paszportów na wyjazd na Zachód.
Jako miejsce szkolenia został więc wybrany Berlin Zachodni.
Piotr Jegliński, będąc z zamiłowania
historykiem, odkrył bowiem, studiując dokumenty dotyczące konferencji pokojowej
w Poczdamie, że porozumienia
zawarte w 1945 roku pomiędzy zwycięskimi mocarstwami na temat podziału Trzeciej
Rzeszy na strefy stanowią, iż obywatele państw
koalicji antyhitlerowskiej mają prawo do bezwizowego wjazdu do Berlina
Zachodniego. Przepis ten, nieznany szerszemu ogółowi, stosował się także
oczywiście i do Polaków. Należało sprawdzić w praktyce tę możliwość. Umówiłem
się więc z Piotrem, że przyjadę do Berlina na spotkanie by przetrzeć ten szlak
i zebrać doświadczenia.
Po powrocie do Polski, na
umówiony sygnał od Piotra z Paryża,
wsiadłem do Nissana i wybrałem się w drogę. Do przekroczenia granicy NRD wystarczył mój dowód osobisty. Na pytanie
strażników o cel podróży odpowiedziałem, że jadę do Berlina, stolicy NRD, w celu zakupu części elektronicznych do
majsterkowania. Pokazałem im zabrany z domu w tym celu zepsuty NRD-owski
element radiowy. Nie wzbudziło to specjalnego podejrzenia, gdyż w tym czasie
wielu Polaków jeździło na zakupy do NRD, a polscy majsterkowicze masowo
wyprawiali się tam po zaopatrzenie. Strażnicy niemieccy wskazali mi drogę i
przykazali jedynie, abym nigdzie nie zbaczając jechał prosto do stolicy.
Nie w pełni zastosowałem się jednakże do tego polecenia –
wprawdzie pojechałem w kierunku na Berlin,
ale na jego obwodnicy minąłem olbrzymie tablice wskazujące zjazd na Berlin - Hauptstadt der DDR i zgodnie ze
wskazówkami Piotra, choć z duszą na ramieniu, pojechałem dalej.
Berlińska obwodnica patrolowana była gęsto przez samochody
NRD-owskiej milicji i w każdej chwili mogłem być zatrzymany. Zjechałem z niej
dopiero na wysokości Poczdamu i gąszczem uliczek posuwałem się w kierunku
wskazywanym przez skromne tabliczki z napisem Berlin West. U
wylotu jednej z ulic znajdowały się zwyczajowe zasieki, potem pas terenu
„niczyjego”, szlaban i barak z napisem Allied
Checkpoint Charlie. Był to amerykański punkt graniczny, przez znawców
zalecany do przekraczania granicy z tego względu, że Anglicy i Francuzi mniej
rygorystycznie stosowali się do postanowień konferencji pokojowej i na swych
punktach nie przepuszczali podobno Polaków tak łatwo jak Amerykanie.
Kontrola graniczna była wspólna – amerykańsko-niemiecka, a
NRD-owski strażnik prawie uprzejmy.
Czarnoskóry, uśmiechnięty olbrzym w amerykańskim mundurze z
opaską MP na rękawie sprawdził mój dowód osobisty i otworzył szlaban. W ten
sposób, bez konieczności długich i upokarzających starań o paszport,
znalazłem się w zachodniej enklawie, otoczonej ze wszystkich stron
socjalistyczną NRD. Nie oznaczało to niestety wcale, że stamtąd mógłbym
przedostać się dalej na Zachód.
Kolega uśmiechniętego amerykańskiego strażnika pełniący służbę na
zachodnio-berlińskim lotnisku Tegel nie przepuściłby mnie bez paszportu i ważnej
wizy do żadnego samolotu lecącego do krajów wolnego świata. Wymagały tego
postanowienia tej samej Konferencji Poczdamskiej, która zobowiązywała
Aliantów do bezwizowego wpuszczenia mnie do Berlina Zachodniego |
Allied Checkpoint
Charlie 1989, widok od strony RFN |
Pojechałem do wskazanego hotelu na spotkanie z Piotrem
Jeglińskim i Krzysztofem Ludwiniakiem.
Większość czasu spędziłem jednak nie na związkowym szkoleniu, lecz głównie na
zwiedzaniu tego nadzwyczaj bogatego, kolorowego i nowocześnie odbudowanego z
gruzów miasta. Przespacerowałem się po słynnej Unter den Linden, obejrzałem Bramę
Brandenburską, a potem niechlubny mur berliński od strony wolnego świata.
Na jednym z placów odbywało się Święto Piwa. Piotr
Jegliński zaprosił nas tam wieczorem, by to obejrzeć i
coś zjeść. Przy długich stołach rozstawionych na wolnym powietrzu siedziały
tłumy rozbawionych, śmiejących się ludzi. Rozmawiali głośno, pili piwo i jedli
gorące kiełbaski z musztardą. Co jakiś czas siedzący odkładali swe olbrzymie
kufle, brali się pod ręce i śpiewając piwną pieśń biesiadną, kiwali się w prawo
i lewo. Dosiedliśmy się do jednej z ław i chcąc nie chcąc wzięliśmy w tym
udział, gdyż cała ława kiwała się obowiązkowo od jednego krańca do drugiego.
Było to tak komiczne, że dostaliśmy fou
rire’u. Jednocześnie ogarnęło mnie paskudne uczucie zazdrości że ci, którzy
wywołali wojnę, siedzą sobie tu oto tak beztrosko, podczas gdy my, ich
teoretyczni zwycięzcy, jesteśmy do
tej pory ofiarami tego zwycięstwa. Święta
Piwa w Polsce nie istniały – z bardzo prostego powodu – piwo w sklepach
było rzadkością.
¬ ¬ ¬
W grudniu 1988 roku powstał Komitet Obywatelski przy
przewodniczącym NSZZ Solidarność. W ten sposób opozycja demokratyczna skupiona
wokół Lecha Wałęsy uzyskała nową instytucję, będącą
zbiorowym partnerem strony rządowej w rozmowach okrągłego stołu. Rozpoczęły się
one w gmachu Rady Ministrów w Warszawie w poniedziałek
6 lutego 1989 roku. Uroczyste otwarcie rozmów transmitowane było przez
telewizję. Cała Polska, podobnie jak to miało miejsce w sierpniu 1980 roku
gdy podpisywano Porozumienie Gdańskie, śledziła to wydarzenie z zapartym tchem. Ustalenia
dokonane w trakcie tych rozmów stały się podstawą do bezkrwawego upadku
komunizmu w Polsce.
17 kwietniu 1989 roku Sąd Wojewódzki w Warszawie ponownie wpisał do rejestru NSZZ Solidarność z
siedzibą w Gdańsku.
Pierwszego maja odbyły się w wielu miastach legalne pochody Solidarności. W
Warszawie na czele liczącego podobno prawie sto tysięcy osób pochodu kroczyli kandydaci Solidarności na
posłów i senatorów ze stolicy. W zupełnie niezwykłej atmosferze pogodni i uśmiechnięci
ludzie skandowali „Koniec wojny!” .
Koło Historii znów zatoczyło jeden pełny obrót.
¬ ¬ ¬
Pewnego dnia postanowiłem zrealizować
pomysł, który drążył mnie od dłuższego czasu. Chciałem odbyć, tym razem z
Helenką, ponowną podróż
sentymentalną do Wojkowic Komornych i okolicy. Miejsca, gdzie spędziło się swe
lata młodości, zaczynają stawać się nieodpartym magnesem w pewnym okresie
życia. Wybraliśmy się w drogę w słoneczną wrześniową niedzielę 1989 roku.
Zaczęliśmy od mojej szkoły
powszechnej. Budynek stał niezmieniony, taki, jaki zachował się w mej pamięci.
Było to wzruszające przeżycie – poczułem się, jakby czas nagle cofnął się o 50
lat wstecz. Zdawało mi się że widzę siebie, małego siedmioletniego chłopca,
który wybiega ze szkoły i pędzi przez plac szkolny w kierunku ulicy, by
przyjrzeć się raz jeszcze pomnikowi Żołnierza Polskiego, ufundowanego przez
Wojkowiczan w 1938 roku, zniszczonego przez Niemców w 1939 i ponownie odbudowanego
po wojnie.
Niedaleki kościół w Wojkowicach przy ulicy Jana III Sobieskiego wyglądał tak
samo, jak go zapamiętałem. W otoczeniu nie zmieniło się wiele. Niklowany
błyszczący zegar, który moi rodzice ufundowali kościołowi przed wojną, wisiał
nad amboną w tym samym miejscu. W mojej pamięci był jednak okrągły. Ten, który
zobaczyłem, był kwadratowy. Ciekawe, czy to moja pamięć była zawodna, czy też
był to już jego młodszy następca?
Przy topolowej alei, obecnie ulicy Gustawa
Morcinka, nie znalazłem już ogródka jordanowskiego w którym bawiłem się w
piasku i na stalowej konstrukcji ćwiczyłem wspinaczkę wysokogórską. Na jego
miejscu postawiono olbrzymi budynek. Poniżej poprowadzono po wojnie dużymi
nakładami bardzo pożyteczną linię tramwajową z Będzina do Piekar, która obecnie,
wobec rozwoju prywatnej motoryzacji, stała się nierentowna i została
zlikwidowana. Kolonia familoków
istnieje dalej, chociaż ulega już widocznej transformacji i rozbudowie.
Kopalnia i elektrownia Jowisz oraz cementownia Saturn były w stadium likwidacji.
Kopalnia (a w konsekwencji i elektrownia) z powodu wyczerpania złoża węgla, a
cementownia ze względu na nierentowną produkcję, gdyż przestarzała technologia
nie wytrzymywała konkurencji ze zbudowanymi po wojnie nowoczesnymi
cementowniami, jak Nowiny pod
Kielcami czy Odra
w Opolu. Większość
mieszkańców górki i familoków zatrudnionych na kopalni i
cementowni dostała wypowiedzenia, nieliczni tylko mieli zapewnione zatrudnienie
jedynie do czasu całkowitej ich likwidacji. Wszyscy byli w trakcie
rozpaczliwego poszukiwania nowego miejsca pracy.
Willi, w której mieszkaliśmy przed wojną, też już nie zastałem. Na jej
miejscu stał przy obecnej ulicy Gustawa Morcinka nijaki prostokątny
zdewastowany domek jednorodzinny ze śladami półokrągłego wejścia i schodów,
którymi wchodziło się kiedyś do ogrodu i na nasz ganek z kolumnami. Co
spowodowało, że wyburzono stylową, ładną willę z kolumnami na wejściu, by na
jej miejscu postawić coś tak odbiegającego od dobrego smaku, w jakim wybudowana
była cała kolonia na górce? Czy
chodziło o celową klasową zemstę nowego nad
starym, czy była to tylko zwykła
ludzka bezmyślność jakiegoś urzędnika? Wolnego terenu było wszak wokół do woli.
Willi w której mieszkali Kwapiszewscy również już nie
było. Na jej miejscu stał brudno-beżowy niszczejący budynek, również z
wyrażnymi śladami dewastacji, który okazał się być byłą kopalnianą Przychodnią
Lekarską.
Na szczycie górki ocalała
jednak narożna dworkowa willa, w której przed wojną mieszkali Michalewscy, a także i wszystkie budynki przy ostatniej, najwyżej
położonej ulicy o obecnej nazwie majora Henryka Sucharskiego. Wśród nich i
dwurodzinny bliźniak w którego lewej połówce mieszkaliśmy podczas okupacji, po
wyrzuceniu nas przez Niemców z willi, a przed przenosinami do familoka.
|
|
Nasz ostatni dom na
kolonii – rok 1940 |
Tak wyglądał w roku 2012 (Źródło - mapa Google) |
Poszliśmy dalej przez pola, aby zejść nad Brynicę. Tu krajobraz był już zupełnie księżycowy i nie do
poznania. Koryto rzeki zostało przez kopalnię przesunięte na południe, aby
odzyskać jeszcze kilkadziesiąt metrów pokładów węgla, które się pod nim
znajdowały. Obecnie ta czysta, rybna, zielona łachami tataraku, z żółtym
piaszczystym brzegiem rzeka mych wspomnień z dzieciństwa jest już tylko ohydnym
cuchnącym kanałem ściekowym dla Piekar Śląskich, pozbawionym wszelkiego śladu życia.
W smętnym nastroju pojechaliśmy następnie do Czeladzi, drogą na której
nie było już topól policzonych swego czasu dokładnie przez pana Zakrzewskiego,
ani dziwnych tablic z napisem MИH HET.
Chciałem obejrzeć dyrektorską willę Przedpełskich i okazały
budynek dyrekcji Towarzystwa SATURN. Po spustoszeniach w Wojkowicach, nie spodziewaliśmy się tam wiele dobrego.
Spotkało nas jednak miłe zaskoczenie. Dyrektorska willa, wprawdzie
pozbawiona już wspaniałego ogrodzenia z kutego żelaza, była zamieniona na
Ośrodek Zdrowia, odnowiona i dobrze utrzymana. A od 2009 roku ma tam siedzibę
instytucja bardziej adekwatna do funkcji budynku – Muzeum SATURN w Czeladzi. |
Czeladź, willa Przedpełskich w roku 2011. Źródło: Internet. Autor
„Maciej z Zagłębia” |
Podobnie uchował się także budynek Dyrekcji Towarzystwa SATURN.
Znaleźliśmy go, z niezmienionym od 1939 r. wystrojem wnętrza (zapamiętałem z
młodości wahadłowe drzwi wejściowe, które tam jeszcze ciągle były), mieszczący
biura różnorakich urzędów i instytucji. Charakterystyczna rzeźba na frontonie
budynku, przedstawiająca planetę Saturn z jej pierścieniem była już nadgryziona
zębem czasu. Władze miasta musiały jednak energicznie postarać się o bogatego
sponsora, gdyż w 2010 roku budynek ten był już wspaniale odnowiony. Nazywa się Pałac Saturna i mieści się w nim hotel z
luksusowymi apartamentami, centrum konferencyjne, termy rzymskie, sauna,
solarium i ośrodek odnowy biologicznej. Na fontannie przed wejściem króluje bóg
Saturn z piorunem w ręce.
Okazało się że w Czeladzi, w odróżnieniu od Wojkowic, potrafiono dla potomności zachować stare, by po renowacji wykorzystać je
dla pożytku nowego.
Czeladź, Pałac Saturna w roku 2011.
Dawny
budynek dyrekcji Towarzystwa SATURN. Źródło: Internet.
¬ ¬ ¬
Prowadzenie wytwórni farb, jej zaopatrzenie oraz sprawy rodzinne
absorbowały mnie tak dalece, że nie miałem czasu nawet na odwiedziny mych
dawnych kolegów w Biurze Projektów. Straciłem zupełnie z nimi kontakt. Toteż
gdy pod koniec kwietnia 1989 roku przypadkowo spotkałem na ulicy Zbigniewa
Pańczyka, przewodniczącego Solidarności w Biprokwasie przed
stanem wojennym, mieliśmy sobie dużo do opowiedzenia. Pańczyk zaangażowany był
obecnie w działalność Zabrzańsko-Gliwickiego Komitetu Obywatelskiego
Solidarność. Był pełnomocnikiem tego Komitetu na Gliwice i szukał
zaufanych osób do współpracy przy tworzeniu jego struktur. Zaproponował mi
współdziałanie, które przyjąłem z wielką ochotą. Moich porachunków z PRL-em wcale nie uważałem za wyrównane, wręcz przeciwnie.
W ten sposób ponownie włączyłem się w nurt pracy w strukturach Solidarności i w
dniu 4 maja 1989 r. dostałem od Gliwicko-Zabrzańskiego Komitetu „S” dokument
upoważniający mnie do działania i występowania w jego imieniu.
Jednym z ustaleń, zakończonych 5 kwietnia rozmów Okrągłego Stołu, było porozumienie co do udziału opozycji w
wyborach do Parlamentu. Wybory do Senatu miały być całkowicie wolne, natomiast
do Sejmu 65% miejsc zagwarantowała sobie strona rządowa, a jedynie o pozostałe
35% ubiegać się mogła opozycja. Termin wyborów ustalony został już na 4
czerwca. Strona rządowa liczyła zapewne na to, że opozycja nie zdoła się zorganizować
w tak krótkim terminie ani przeprowadzić skutecznej kampanii wyborczej dla
swych kandydatów.
Zadaniem gliwickiego Oddziału Komitetu Obywatelskiego „S” była więc jak
najbardziej szeroka, głośna i efektywna kampania wyborcza na rzecz kandydatów
Solidarności. W naszym okręgu wyborczym byli nimi pracownik Politechniki
Śląskiej w Gliwicach Janusz Steinhoff i lekarka z Zabrza Elżbieta
Seferowicz. Jeździłem po miejscowościach naszego okręgu
wyborczego ze Zbyszkiem Pańczykiem, Markiem Cielińskim, Andrzejem Jarczewskim, Januszem
Moszyńskim i innymi by
organizować spotkania mieszkańców z kandydatami. Rozklejaliśmy afisze wyborcze
i tłumaczyliśmy zebranym dlaczego powinni głosować na kandydatów Solidarności.
Podobną aktywność wykazywali członkowie Komitetów Obywatelskich w całej Polsce, a do kampanii na rzecz kandydatów Solidarności
włączali się także znani artyści polscy i zagraniczni.
Na spotkaniu z wyborcami, które zorganizowaliśmy 28 maja na Placu
Krakowskim w Gliwicach, miał być obecny znany francuski piosenkarz estradowy
i aktor filmowy Yves Montand. Montand, komunizujący w młodości, a obecnie starszy
i stateczny już pan, na zaproszenie sztabu wyborczego Wałęsy specjalnie przyjechał
do Polski by swą
obecnością i autorytetem wspomóc demokratyczne przemiany, jakie tu zachodziły.
Przewodniczący gliwickiego Komitetu Obywatelskiego Jan Mazurkiewicz zwrócił się do
mnie z prośbą, abyśmy ze względu na naszą znajomość języka francuskiego,
przyjęli z Helenką Montanda w
naszym domu, udostępnili mu pokój dla odpoczynku przed występem i nakarmili. W
dniu tym w Piekarach Śląskich koło Bytomia, na dorocznej pielgrzymce mężczyzn do otaczanego
wyjątkową czcią obrazu Matki Boskiej Piekarskiej przebywało około ćwierć
miliona ludzi. Przyjechał tam także i Lech Wałęsa który wykorzystał tę okazję,
aby przemówić do tak wielkiego zgromadzenia .
Montand liczył, że przyda się jego publicity,
jeżeli spotka się też z przewodniczącym Solidarności i zarazem leaderem
polskiej opozycji. Z uwagi na dłuższy niż przewidywano pobyt Wałęsy w Piekarach, do spotkania tego jednak nie doszło. Montand miał więc
jedynie pokazać się na zebraniach wyborczych w Gliwicach i Zabrzu.
Pewnego więc majowego przedpołudnia wzdłuż cichej i wąskiej ulicy
Puszkina zaparkowały samochody telewizji francuskiej oraz polskiej, które
wspólnie relacjonowały podróż Montanda po Polsce. Nasz mały dom zalał tłum ludzi z jego świty oraz
warszawskich działaczy solidarnościowych z pracownikiem MSZ, Iwo Byczewskim na czele. Wielu
miejscowych wielbicieli talentu Montanda zwabiło do naszego domu pragnienie
zdobycia autografu słynnego artysty.
Helenka wskazała Yves
Montandowi jego pokój na piętrze. Nasz gość poprosił o coś do czytania dla
relaksu. Dałem mu L’Aveu – te same
dwa tomy, które swego czasu dostarczyły mi tyle emocji, gdy samolot którym wracałem
do Warszawy wylądował
niespodziewanie w Pradze czeskiej.
Montand, mile zaskoczony obecnością tej książki w Gliwicach i wyraźnie
rozczulony widokiem swej twarzy na okładkach, zamknął się w pokoju by przy
lekturze odpocząć po podróży.
Organizatorzy jednakże pilnowali, by wykonać program – jeszcze
wieczorem tego dnia przewidziany był jego następny występ w Domu Muzyki w
Zabrzu. Nie wypocząwszy chyba wiele Montand wpisał się do
licznie przygotowanych ksiąg pamiątkowych i pojechał na Plac Krakowski, a razem
z nim cała jego świta. Wymiotło wszystkich błyskawicznie, a Helenka została ze
stosami kanapek i dużą ilością jedzenia przygotowanego na tę okazję.
Po zebraniu na
placu Krakowskim, Montand miał zarezerwowany czas na ewentualne spotkanie z
Wałęsą. Ponieważ do spotkania tego nie doszło, Yves
Montand wraz z całą
swą grupą nieoczekiwanie pojawił się znów w naszym domu. Do występu w Zabrzu było jeszcze
sporo czasu. Siedliśmy do podwieczorku. Montand odprężył się. Opowiadał
chętnie o swej byłej żonie Simone Signoret, również znanej aktorce filmowej oraz bardzo
tkliwie i z uczuciem o swym malutkim synku. Skorzystałem z okazji i podsunąłem
mu książkę L’Aveu z prośbą o
autograf. Dzięki temu mam teraz w bibliotece książkę z jego odręczną
dedykacją: Pour vous Monsieur Mauberg
avec mon amical souvenir – Y. Montand, mai 1989. |
|
Yves Montand. Okładka książki L’Aveu – kadr z filmu. |
Kampania wyborcza prowadzona przez Komitety Obywatelskie była na tyle
skuteczna, że w wyborach 4 czerwca 1989 r. wszystkie 35% przyznanych w Sejmie
miejsc objęli kandydaci wystawieni przez Solidarność, a w stuosobowym Senacie
objęli aż 99 foteli. Był to miażdżący sukces opozycji, a jego skala
przekroczyła chyba przewidywania wszystkich biorących udział w wyborach. Nie
była to oczywiście jedynie zasługa sprawnej kampanii wyborczej, lecz przede
wszystkim sprzeciwu społeczeństwa polskiego wobec totalitarnych rządów PZPR
oraz wielkich nadziei, jakie wiązało ono z opozycją demokratyczną.
Przypuszczalnie za cichym przyzwoleniem opozycji, Zgromadzenie Narodowe
przewagą jednego głosu wybrało na prezydenta PRL twórcę stanu
wojennego, generała Jaruzelskiego. Energiczne zakulisowe zabiegi Wałęsy spowodowały
jednak, że ZSL i SD, dotychczasowi koalicjanci PZPR, w ciągu kilku dni przeszli
na stronę opozycji. Tak ukształtowany Sejm, w którym komuniści utracili
większość, powierzył funkcję utworzenia rządu Tadeuszowi Mazowieckiemu, jednemu z doradców Solidarności. Jego rząd cieszył
się ogromnym poparciem i autorytetem, a społeczeństwo wiązało z nim wielkie
nadzieje. Sejm przywrócił tradycyjną nazwę państwa Rzeczypospolita Polska i orła w
koronie jako jego godło oraz wprowadził zasadnicze zmiany ustrojowe – począwszy
od zniesienia cenzury i rozwiązania policji politycznej, po otwarcie granic,
likwidację centralnego sterowania gospodarką i reformę samorządową.
Inicjatywa społeczna i gospodarcza wyzwoliła się teraz na niespotykaną
dotychczas skalę. Polacy po raz pierwszy od zakończenia II-giej wojny światowej
poczuli się we własnym domu i odetchnąć mogli pełną piersią. Wyraziła to
dobitnie popularna aktorka Joanna Szczepkowska, oświadczając w
Dzienniku Telewizyjnym z rozbrajającym uśmiechem: Oto proszę Państwa, 4 czerwca 1989 roku skończył się w Polsce komunizm.
Stało się to, o czym od dziesięcioleci marzyły miliony Polaków nie mając
nadziei wierzyć, że nastąpić to może jeszcze za ich życia. Powtórzył się cud z
1918 roku. Nie było jednak tak, jak żartowali sobie wówczas poeci, że ni z
tego, ni z owego, będzie Polska na pierwszego. I wtedy, i obecnie,
demokratyczną Rzeczpospolitą trzeba było, i
będzie trzeba nadal, ciężko wypracować.
Rozpoczął się żmudny proces naprawy państwa. Ci z nas, którzy byli
prostoduszni i bezkrytyczni, byli przekonani, że za kilka najwyżej miesięcy
Polska stanie się
krajem normalnej demokracji, a relikty socjalizmu znikną bez śladu.
Istotnie, wraz z likwidacją RWPG jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w
sklepach pojawiły się w dużych ilościach towary, nawet tak dotychczas trudno
dostępne jak mięso, czy „luksusowe” jak papier toaletowy. Wystarczyło
zadekretować koniec komunistycznego ustroju i wprowadzić zasady wolnego rynku.
Okazało się teraz wyraźnie, że to nie osławione przejściowe trudności obiektywne socjalizmu, lecz sam system socjalistyczny
był przyczyną przeszło 40-to letniej nędzy i zapaści państwa, jakie przeżyliśmy
w PRL. W ten sposób przedstawiały się sprawy w dziedzinie
materialnej.
W sferze psychicznej było niestety inaczej – tu PRL wyrządził nam o
wiele większe szkody. Okazało się z biegiem czasu, że socjalistyczna mentalność
i komunistyczny sposób widzenia świata pozostawione nam w spadku po PRL,
sączone niezauważalnie przez 40 przeszło lat, są już właściwie nie do usunięcia
z umysłów pokoleń urodzonych i wychowanych w PRL. Znikną dopiero wraz z ich
odejściem. Podobnie jak Mojżesz prowadzący Żydów
z Egiptu do Ziemi
Obiecanej, Polska też musi
odczekać owe biblijne 40 lat, potrzebne do wymiany pokoleń. Dopiero pokolenie
naszych prawnuków, urodzone i wychowane przez ludzi nieposiadających w umyśle
spuścizny po socjalizmie, ma szanse nie być nim skażone.
¬ ¬ ¬
Na lokalnym gliwickim forum politycznym zaszły podobnie głębokie
zmiany. Komitet Obywatelski Solidarność w skrócie zwany KO”S” został
zarejestrowany w Sądzie. Uzyskaliśmy prawo oficjalnego działania. Otrzymaliśmy
do naszej dyspozycji lokal biurowy w budynku Urzędu Miejskiego. Pod naciskiem
sytuacji oraz KO”S”-u, Miejska Rada Narodowa złożona z radnych jeszcze z
komunistycznego nadania, wybrała Zbigniewa Pańczyka na zwolnione właśnie stanowisko
Prezydenta Miasta. Stał się on w ten sposób, po prezydencie Łodzi, drugim nie-komunistycznym prezydentem miasta w
Polsce. Efektem jego energicznego działania na tym
stanowisku stało się między innymi odebranie PZPR wybudowanego głównie za
miejskie pieniądze olbrzymiego luksusowego budynku ich siedziby i przeznaczenie
go na szpital położniczy. Mieszkanki Gliwic mogły odtąd
rodzić w komfortowych warunkach.
Przedstawiciele KO”S” uzyskali prawo biernego uczestnictwa w
posiedzeniach komisji Miejskiej Rady Narodowej. Ze względu na to, że
prowadziłem firmę prywatną, uczestniczyłem jako obserwator w obradach Komisji
do spraw zaopatrzenia ludności, drobnej wytwórczości i usług. Dało mi to
możność zapoznania się od kulis ze sposobem myślenia i działania ówczesnych
radnych miejskich w socjalistycznych warunkach.
Po wyborze Zbigniewa Pańczyka na stanowisko prezydenta miasta
Gliwice, szefem gliwickiego KO”S” został Andrzej Gałażewski, inżynier pracujący w Biurze Projektów Biprokwas.
Zostałem wybrany jego zastępcą. Komitety Obywatelskie „S” w całej Polsce przygotowywały
się w tym czasie do selekcji swych kandydatów w wyborach do Rad Gmin,
pierwszych demokratycznych i niefałszowanych od ukończenia wojny, mających
odbyć się w dniu 27 maja 1990 r. Urzędowaliśmy więc popołudniami w naszym
lokalu w Urzędzie Miasta, przyjmowaliśmy zgłoszenia i weryfikowaliśmy
kandydatów. Członkami komisji kwalifikacyjnych byli wówczas również nasi doradcy
Ryszard Kuszłeyko i Jerzy Buzek, trzymający się jednak raczej na uboczu
spektakularnego nurtu działania Komitetów Obywatelskich.
Natura nie lubi próżni, toteż w miarę jak słabła pozycja PZPR, Komitety
Obywatelskie „S” przejmowały niepostrzeżenie jej rolę interwencyjną. Po prostu
mieszkańcy miasta zaczynali przychodzić ze swymi bolączkami i skargami na
działalność administracji do nas, a przestawali przychodzić do Komitetu
Miejskiego PZPR, widząc coraz mniejszą jego skuteczność i znaczenie. Dwoiliśmy
się i troili interweniując na rzecz skarżących u dyrektorów różnych urzędów i
biur. Kontynuując zapewne proceder istniejący w PZPR, obywatele poczęli
przychodzić do nas także i ze zwykłymi donosami. Wielu było także członków
Solidarności, którzy przychodzili ze skargami na dyrektorów swych zakładów
pracy, oskarżając ich o szykanowanie działaczy związku w zakładzie. Bogaty w
wiedzę z okresu internowania na temat jak potrafią zachowywać się moi koledzy
związkowi oraz poddając, dzięki Jurkowi Wojciechowskiemu wszystko z
zasady w wątpliwość, do tych ostatnich podchodziłem sceptycznie i odruchowo nie
bardzo dawałem im wiarę. Upatrywałem tu raczej troskę dyrektorów o dobro
zakładu pracy i tępienie warcholstwa związkowców niż celowe działanie na szkodę
Solidarności.
Tym wszystkim wyzwaniom trzeba było jednak jakoś sprostać, a żaden z
nas nie miał najmniejszego dyplomatycznego ani prawniczego doświadczenia.
Bardzo cennym naszym doradcą prawnym stała się w tym czasie była
prokurator opolskiej prokuratury, Ewa Bojarska. Obecnie pracowała w jednym z gliwickich biur jako
radca prawny, gdyż ze swego wysokiego stanowiska prokuratorskiego została
zwolniona z powodu niepokornej postawy, niezawisłości i braku dyspozycyjności
wobec partyjnych przełożonych. Wykazując rzadką wśród prokuratorów PRL niezłomność
charakteru, nie ulegała bowiem naciskom lokalnych bonzów partyjnych i nie
zgadzała się na stosowanie taryfy ulgowej wobec łamiących prawo członków PZPR
ani na tuszowanie ich przestępstw.
Dużym ewenementem stał się w grudniu w Gliwicach przyjazd
delegacji Rady Miasta z Valenciennes we Francji ze swym merem,
deputowanym do Parlamentu Europejskiego, energicznym Jean-Louis Borloo na czele. Gmina
Valenciennes zaproponowała Gminie Gliwice zawarcie porozumienia o
zbliźniaczeniu miast. Podpisanie tej umowy, której byłem ze strony KO”S”
jednym z sygnatariuszy, otworzyło Gliwicom drogę do kontaktów ze światem i
następnych podobnych umów z Doncaster w Anglii, Dessau w Niemczech, Salgotárian na Węgrzech i Nacka w Szwecji.
¬ ¬ ¬
Wśród tych wszystkich ewenementów Wytwórnia Farb „Malwa” rozwijała się
powoli ale trwale, dając nam wszystkim przez długie lata godziwe utrzymanie
oraz możliwość udzielania różnorakiej pomocy młodemu małżeństwu Ani .
Pracownikami moimi byli miejscowi Ślązacy z Łanów Wielkich, emeryci górniczy, po pracy w okolicznych kopalniach
węgla kamiennego. Jak to było wówczas regułą, w większości ludzie ci chorowali
na pylicę płuc, zawodową chorobę w górnictwie, powodowaną długoletnią pracą w
warunkach dużego zapylenia pyłem węglowym. Jeden z moich pracowników, Józef
Franik, też miał zaawansowaną pylicę i z tego powodu był co
pół roku wzywany na obowiązkową kontrolę lekarską w specjalistycznej Przychodni
Leczenia Pylicy w Gliwicach. Przy którymś z kolejnych wezwań Franik, nie chcąc
tracić dniówki pracy poprosił mnie, abym pojechał tam i usprawiedliwił jakoś w
Przychodni jego niestawiennictwo do kontroli.
Pojechałem więc do Przychodni i
odsiedziałem długo w poczekalni, aż w końcu wywołano nazwisko Józefa Franika. W pokoju lekarskim za stołem siedział znudzony
rutyną lekarz ze słuchawkami na szyi. Towarzyszyła mu równie znudzona
pielęgniarka. Odbył się tam wtedy taki oto dialog:
Lekarz (sprawdzając na liście chorych do kontroli): – niech pan położy swoje skierowanie na stole,
panie Franik.
Ja – panie doktorze, ja właśnie w sprawie tego
skierowania. Chodzi o to, że…
Lekarz (przerywa mi): – ja już
wszystko dobrze wiem, panie Franik. Niech pan mi wierzy, wiem co panu dolega i o co panu
chodzi. Niech pan da swoje skierowanie i zdejmie koszulę, żebym mógł pana
obsłuchać!
Ja – ale panie doktorze, ja właśnie w tej sprawie
chcę powiedzieć…
Lekarz (przerywając mi ze zniecierpliwieniem): – niech pan nie przeszkadza mi w pracy, da
wreszcie to skierowanie i zdejmie koszulę!
Ja (wyobrażając już sobie z satysfakcją, jak dalej rozwinie się ta
absurdalna sytuacja jak z powieści Mrożka, w stylu kawałów, które urządzaliśmy
swego czasu z Jurkiem Wojciechowskim) – daję pokornie lekarzowi skierowanie i
zdejmuję koszulę.
Lekarz (podchodzi do mnie ze stetoskopem, zakłada oliwki na uszy i
przykłada głowicę do mej klatki piersiowej): –
niech pan oddycha głęboko, panie Franik!
Ja – oddycham głęboko.
Lekarz – niech pan oddycha głębiej, panie Franik!
Ja – oddycham głębiej, jak tylko
mogę.
Lekarz (po dłuższym czasie obsłuchiwania): – co to ma znaczyć, panie
Franik? Ja u pana wcale
nie znajduję objawów pylicy!!
Ja – oczywiście, że pan nie może ich znaleźć, bo
ja nie mam pylicy i nie nazywam się Franik!
Lekarz – a jak się pan nazywa?
Ja – Wacław Mauberg.
Lekarz (sprawdza listę chorych, wezwanych na kontrolę w dniu
dzisiejszym) – pana nie ma na liście! Co pan tu wobec tego
robi?
Ja – od dłuższego czasu usiłuję właśnie to panu
wytłumaczyć. (tłumaczę lekarzowi problem mojego pracownika, emerytowanego
górnika Józefa Franika).
Lekarz – to dlaczego nie
powiedział mi pan tego od razu na początku?
Ja – próbowałem wielokrotnie, ale pan zupełnie nie
chciał słuchać tego, co mam do powiedzenia. Nie chcąc okazać się źle wychowany,
nie miałem innego wyjścia, jak poddać się pana poleceniom…
Lekarz, jak się okazało, miał poczucie humoru. Uśmialiśmy się wszyscy
we trójkę serdecznie!!
Po powrocie do domu, przyszła mi do głowy jednak refleksja. Oprócz
strony humorystycznej, scena w której wziąłem udział, miała również aspekt
symptomatyczny. Była wysoce charakterystyczna dla sytuacji panującej w polskiej
Służbie Zdrowia. Nasi lekarze nie zauważają jakby, że chociaż wszyscy jesteśmy
ludźmi, to jednak każdy z nas różni się od drugiego nie tylko psychicznie, ale
i anatomicznie. W związku z tym może na pewno mieć wiele słusznych rzeczy do
opowiedzenia na temat swego własnego, indywidualnego organizmu. Warto je
wysłuchać, gdyż mogą stanowić cenną wskazówkę dla prawidłowej diagnozy. Dobitny
przykład takiego lekceważącego stosunku lekarzy do słów pacjenta miałem po
latach w najbliższym otoczeniu.