Wacław Mauberg
SAGA ZWYKŁEJ RODZINY
Wspomnienia
nie zawsze sielskie
i apolityczne
Rozdział III
GLIWICE
O |
d nowego 1946 roku
zostałem zapisany do I-go Państwowego Gimnazjum Męskiego w Gliwicach, do klasy drugiej „B”. Do klasy tej chodzili prawie
wyłącznie synowie przesiedleńców ze Wschodu, było może dwóch Ślązaków, ja
byłem chyba jedynym przybyszem z Zagłębia. Prym w klasie wiedli oczywiście lwowiacy, tak ze
względu na liczebną przewagę, jak i nieokiełznaną energię. Trzymali się razem,
mieli swoją gwarę i byli w przeważającej ilości niemiłosiernymi rozrabiakami,
rozzuchwalonymi dodatkowo swymi bogatymi doświadczeniami wojennymi z dwóch okupacji
– sowieckiej i niemieckiej. Aby nie zostać zepchnięty na daleki klasowy margines,
musiałem się szybko zasymilować, to znaczy nauczyć lwowskiego akcentu oraz lwowskiego bałaku i
zacząć rozrabiać podobnie jak oni. Nie miałem zresztą większych trudności ani w
jednym ani w drugim i pod koniec roku szkolnego nie różniłem się od nich wiele.
Zapisałem się też do harcerstwa, miałem piękny mundurek i dwukolorową chustę,
chodziłem na zbiórki, zdobywałem sprawności
i poznałem wielu nowych kolegów.
Gliwice nie były miastem tak zniszczonym
jak Wrocław, ale było tu jednak sporo ruin oraz zburzonych i wypalonych budynków. Nie
było to wynikiem działań wojennych, lecz rozpasania pijanych żołnierzy
sowieckich. Zniszczony był cały zabytkowy rynek Starego Miasta łącznie z
ratuszem. Nasze zabawy w tym czasie polegały na penetrowaniu ruin, opuszczonych
budynków i mieszkań w poszukiwaniu różnych ciekawych przedmiotów,
przegapionych przez poprzedników. Na początku chodziło głównie o rowery i
części do nich, bo posiadanie roweru było marzeniem każdego z nas, a poza tym
były one artykułem sprzedażnym, poszukiwanym przez rosyjskich żołnierzy. Od
czasu jednak, gdy któryś ze starszych chłopców znalazł w ruinach rewolwer,
celem naszych poszukiwań stała się broń i amunicja do niej.
Dopisało mi wielkie szczęście – w ruinach, które odgruzowaliśmy przy
ulicy Kozielskiej z przeznaczeniem na siedzibę Hufca Harcerskiego, znalazłem
spalony flobert, czyli małokalibrowy karabinek sportowy. Był on wprawdzie zupełnie
zardzewiały, a drewniana kolba spaliła się w pożarze, ale pozostały wszystkie
elementy z metalu. Odczyściłem je pieczołowicie z rdzy, rozebrałem na części i
nasmarowałem, a znajomy mechanik rowerowy dorobił zniszczoną sprężynę zamka.
Kolbę i inne części drewniane w zamian za obietnicę dopuszczenia do strzelania
dorobił mi kolega z klasy Staszek Dworzak i w ten sposób stałem się posiadaczem
sportowej broni strzeleckiej. Zdobycie do niej amunicji było w tamtych czasach
już zupełną fraszką. Przynosili ją koledzy jako artykuł w handlu wymiennym: dwa
naboje do wystrzelenia z mojego floberta, trzeci dla mnie. Dzięki temu w
niedługim czasie zdobyłem spory zapas amunicji.
Strzelać chodziliśmy do lasu na peryferiach miasta przy szosie do
Brzezinki. Przy okazji odkryliśmy tam, w piwnicach bażanciarni,
ukryte niemieckie magazyny detonatorów do przeciwlotniczych pocisków
artyleryjskich. Po rozkręceniu można było z nich wydobyć bardzo interesujące
mechanizmy zegarowe. Były to cacka sztuki zegarmistrzowskiej, pełne kół
zębatych, przekładni i sprężyn. Wprawdzie poza spłonkami nie było w nich
żadnych silnych materiałów wybuchowych, ale zapoczątkowały one moją fascynację
mechaniką precyzyjną a poza tym były cennym artykułem w handlu wymiennym z
innymi klasami. Penetrowaliśmy też teren lotniska, gdzie były niemieckie
warsztaty remontowe. Walało się tam mnóstwo narzędzi, części do różnych
silników, a były też i całe silniki. Powstał nawet projekt aby jeden z nich,
bardzo długi, przeciąć na dwie części i użyć je do zrobienia dwóch samochodów,
którymi mieliśmy w lecie wybrać się na wakacje.
Nie zdążyliśmy przed wakacjami zrobić samochodów, ani zresztą nigdy.
Szkoła urządziła nam natomiast kolonie letnie nad morzem. Zanim jednak tam
pojechałem, odbyłem długo planowaną i odkładaną z powodu nadmiaru innych zajęć,
wycieczkę sentymentalną. Ubrałem się w świeżo wyprany i wyprasowany mundurek
harcerski, włożyłem czapkę z lilijką, a pasek przełożyłem pod brodę, jak to się
robi będąc na służbie. Na szyi miałem
chustę z kolorami Hufca Gliwickiego, a szary sznur z gwizdkiem na końcu
przełożyłem przez naramiennik. Na plecy założyłem plecak, do którego
zapakowałem drugie śniadanie i amunicję do floberta, a na ramię zarzuciłem mój
karabin. Na rękawie miałem przyszyte wszystkie zdobyte sprawności, a było ich
kilka. Tak wyposażony wybrałem się w podróż do Wojkowic. Do Bytomia dojechałem pociągiem, do Piekar autobusem, a
pozostałe
W Wojkowicach niewiele się
zmieniło. Złożyłem wizyty znajomym, do których miałem polecenie żeby im
przekazać pozdrowienia od rodziców, odwiedziłem kolegów, pokręciłem się po górce, wsi i po mojej dawnej szkole,
która była teraz zamknięta na okres wakacji. Było dla mnie dużym zawodem, że
żadnej sensacji nie wzbudziłem, ani u kolegów, ani u dorosłych. Halinki, o którą przepytywałem energicznie wiernego
przyjaciela Henia Ciuka, w Wojkowicach nie było – wyjechała na wakacje ze
swymi rodzicami. Na każdym polu spotkał mnie całkowity zawód, a wyprawa do
Wojkowic nie spełniła swego zadania i okazała się być zupełnym fiaskiem.
Wieczorem zabrałem się więc jak niepyszny w drogę powrotną, a ponieważ w
Piekarach nie było już o
tej porze autobusu, zrobiłem całe
Po kolacji byłem już całkowicie wyleczony z miłości do Halinki. Jak długo w końcu można kochać się platonicznie i
bez wzajemności? Postanowiłem przestać wzdychać do Halinki, a myśli moje
przerzucić odtąd na chemię i materiały wybuchowe. Tak też i zrobiłem. Halinki
więcej w życiu już nie zobaczyłem. Jednakże Francuzi mówią on s'en souvient toujours de son premier amour. Mają rację. W wiele lat później, nie oparłszy się
ciekawości, skorzystałem z okazji by dowiedzieć się, co się z nią działo. Po
maturze zapisała się na studia górnicze w Politechnice Śląskiej w Gliwicach. Po studiach pracowała jako inżynier górniczy w
kopalni Jowisz w Wojkowicach. Wyszła za mąż za swego kolegę, też inżyniera
górniczego. W roku 2001 mieszkała w Korbielowie, jednej z bardziej znanych żywieckich miejscowości
wypoczynkowych w Beskidzie. Była tam radną w gminnej radzie. Halinkę, chociaż
jej wspomnienie wyblakło, pamiętam do dziś.
¬ ¬ ¬
W lipcu 1946 roku dyrekcja naszego gimnazjum zorganizowała nam kolonie
letnie w Sztutowie na wybrzeżu Bałtyku. Miejscowość ta była znana z hitlerowskiego obozu koncentracyjnego,
a prawie cały otaczający Sztutowo pas wybrzeża pokryty był na długości
kilkunastu kilometrów wojskowym sprzętem, który porzuciły tu w zimie 1944/45
wycofujące się armie niemieckie. Od czerwca byli tam już na obozie harcerze z
naszego gliwickiego hufca i bardzo sobie chwalili tę sytuację. Cały swój obóz w
sąsiedniej wsi Stegna mieli opleciony siecią telefoniczną i wszystkie namioty
miały łączność utworzoną z odnalezionych w lesie niemieckich wojskowych
telefonów polowych. My przyjechaliśmy tam w miesiąc później, a przedsmak
wspaniałej przygody, jaka nas czeka mieliśmy patrząc z okien wiozącego nas
autobusu na stojące w lesie i na poboczach drogi bezpańskie samochody, czołgi,
transportery opancerzone i działka przeciwlotnicze. Nieszczęśni pedagodzy
zupełnie nie przeczuwali, w co nas i siebie pakują.
Zamieszkaliśmy w klasach miejscowej szkoły, opróżnionych z ławek i
przeznaczonych na okres wakacji na kolonie letnie dla młodzieży ze Śląska. Spaliśmy na podłodze na siennikach. Na miejscu
urzędowały też panie z Komitetu Rodzicielskiego i prowadziły kuchnię z
całodziennym wyżywieniem. Pierwsze dni przeznaczone były na zagospodarowanie
się, aklimatyzację, dydaktyczne zwiedzenie obozu koncentracyjnego i wycieczki
nad morze. Zobaczyłem je po raz pierwszy w życiu, a jego ogrom wywarł na mnie
niezatarte wrażenie. Wycieczki nad morze były uwarunkowane wieloma
ograniczeniami: morza pilnowała straż graniczna, a dojście do wody możliwe było
tylko wąskim, ściśle wytyczonym przejściem. Cała reszta plaży była przez żołnierzy
starannie zagrabiona specjalnymi szerokimi grabiami i wstęp był tam surowo
wzbroniony. Żołnierze ze swych gęsto rozstawionych wież strażniczych bez
przerwy obserwowali plaże przez lornetki i gdy zauważyli na zagrabionej plaży
ślad ludzkiej nogi, podnosili natychmiast alarm i szukali winnego przekroczenia
zakazu. Mógł to być bowiem albo amerykański szpieg, który przybywał do Polski aby ją zgubić,
albo uciekający z Polski w tym samym niecnym celu zdrajca Ludowej Ojczyzny. Tak
nam tłumaczył pan podporucznik, dowódca żołnierzy, a my nie mieliśmy wówczas
żadnego powodu, aby mu nie wierzyć. Z tej przyczyny, po pierwszym zachłyśnięciu
się morzem i kąpielami, wyprawy na plażę, możliwe tylko w zorganizowanych i
stale obserwowanych grupach, straciły dla nas cały swój urok.
Zaczęliśmy więc robić wyprawy do lasu, o wiele łatwiej dostępnego i
bliższego od naszej kolonii. Wystarczyło wyskoczyć przez okno z pokoju, wyjść
przez furtkę i po kilku krokach było się już w lesie. Tam zaczynał się świat
jak z bajki – wykopane w piasku zygzakowate okopy i ziemianki oraz jeszcze
nierozszabrowane nieprawdopodobne zmasowanie wszelkiego rodzaju materiałów i
sprzętów wojskowego wyposażenia. Znajdowaliśmy tam samochody, do których
wystarczyłoby chyba tylko nalać benzyny i wstawić naładowany akumulator, by
można było nimi odjechać. Nie mieliśmy niestety ani jednego, ani drugiego.
Były tam kuchnie polowe z kotłami, talerzami i gotowymi do podania jedzenia
stołami. Z tyłu nietknięte zapasy zepsutych artykułów żywnościowych, a obok
wisiały jeszcze na hakach wysuszone na kość, obdziobane przez ptaki i
śmierdzące końskie tusze. Z niektórych ziemianek dowodzenia sterczały
peryskopy, wewnątrz stały pordzewiałe radiostacje, a wszystko oplecione siecią
drutów telefonicznych, których nie zdążyli jeszcze zabrać harcerze z naszego
hufca, mający swój obóz w sąsiedniej wiosce.
Wszystko to wyglądało tak, jakby niemiecka armada była tu przed kilkoma
zaledwie dniami i nagle, z dnia na dzień, zostawiwszy tu absolutnie wszystko co
posiadała, znikła z powierzchni ziemi. I tak właściwie to się odbyło, tyle że
przed siedemnastoma miesiącami, bo w lutym 1945 roku. Wtedy to cofające się
armie niemieckie, zapędzone przez wojska sowieckie w ślepy zaułek Mierzei
Wiślanej, ratowały się ucieczką po lodzie zamarzniętego zalewu
na ląd stały. W tym celu żołnierze musieli pozostawić wszystko, by bez
niepotrzebnego obciążenia pieszo przedostać się po kruchym już lodzie. Nie na
wiele jednak im się to zdało, bo w trakcie przeprawy nadleciały rosyjskie
samoloty, zbombardowały lód i większość z uciekających utopiła się.
Dla nas jednak te wszystkie napotykane rzeczy nie były specjalnie
atrakcyjne, bo my szukaliśmy mocniejszych wrażeń – nade wszystko chcieliśmy
strzelać! Szukaliśmy więc broni i amunicji do niej. Amunicji było pod
dostatkiem – wystarczyło trochę poszperać lub pogrzebać w piasku. Głównie była
to amunicja artyleryjska, mniej było amunicji do karabinów, a do broni krótkiej
było jej najmniej. Największy kłopot mieliśmy z karabinami – harcerze prawie
wszystkie już znaleźli i pozabierali sobie. Powoli jednak odnajdywaliśmy jakąś
niezauważoną przez innych sztukę i po dwóch tygodniach w naszym pokoju prawie
każdy miał już swój własny karabin schowany pod siennikiem. Aby nikt z
nauczycieli nie widział, wnosiliśmy je do sypialni i wynosili na zewnątrz
wsunięte do nogawki spodni dzięki temu, że były krótkie. Niemcy przed ucieczką
poułamywali im końce drewnianych kolb. Nam to nie przeszkadzało, jedynie nieco
trudniej było celować. W lesie urządzaliśmy zawody strzeleckie – strzelaliśmy
do każdego celu, jaki nam przyszedł do głowy. Cud że nikogo nie zastrzeliliśmy!
Po jakimś czasie znaleźliśmy karabin maszynowy, potem taśmy z amunicją, a na
końcu ktoś tryumfalnie przyniósł ostatni brakujący element – zamek do niego.
Wtedy zabawa była już na całego – puszczaliśmy długie serie dookoła, w drzewa i
w niebo, a widok był imponujący, bo w taśmach co jakiś czas jest pocisk
smugowy, zostawiający za sobą świetlny kolorowy ślad. Odgłosy strzelaniny szły
na całą okolicę! Zaniepokojonym wychowawcom mówiliśmy, że to pewnie żołnierze
ćwiczą gdzieś na strzelnicy. Po dwóch dniach takiej zabawy przygalopował do nas
konny oddział straży granicznej i zrobił rewizję. Była wielka awantura, cały
nasz arsenał został skonfiskowany, a kolonia o mało nie zamknięta. Pod groźbą
natychmiastowego odesłania do domu musieliśmy z żalem solennie obiecać, że
żadnego strzelania już więcej nie będziemy robić.
W tej sytuacji zabraliśmy się za urządzenia łączności. Mnie fascynowały
induktory telefoniczne. Były to te urządzenia w wojskowych telefonach
polowych, które kręciło się korbką dla wytworzenia prądu powodującego
dzwonienie w drugim telefonie. Ze znalezionych telefonów wykręciłem kilka
induktorów i przyniosłem do naszego pokoju. Początkowo miały służyć do
wytwarzania prądu, przy pomocy którego chcieliśmy świecić w nocy małymi
żaróweczkami i dawać w ten sposób sygnały z jednego pokoju do drugiego. Nie
bardzo to jakoś nam wychodziło – żaróweczki albo nie chciały świecić, albo się
przepalały, gdy się mocniej kręciło korbką. Przy okazji kilku z nas prąd z
induktora mocno kopnął. Dało mi to pomysł, który zrealizowałem następnej nocy.
Leszkowi Balawenderowi, który był znany z tego, że kładł się wcześnie spać i
natychmiast zapadał w kamienny sen, przywiązaliśmy delikatnie po zaśnięciu
druty z induktora do obu nóg. Zebrał się cały pokój i zaczęliśmy eksperyment,
który powiódł się nad podziw. W takt kręcenia korbą induktora Leszek przez sen
wierzgał nogami! Ustawiła się cała kolejka chętnych do kręcenia korbką. Gdy
kręciło się powoli, Leszek wierzgał nogami powoli. Gdy kręciło się szybciej,
Leszek wierzgał szybciej. Zabawa była nadzwyczajna i mogłaby trwać długo, gdyby
któryś z kolegów nie przesadził i nie zakręcił korbą tak mocno, że Leszka
zbudziło jego własne wierzganie! Nieszczęśnik obraził się na nas śmiertelnie i
trudno się dziwić, że zażądał przeniesienia do innego, spokojniejszego pokoju.
Kilka dni później, buszując po lesie, odkryliśmy odosobnioną ziemiankę,
w której na podłodze leżały w nieładzie poprzewracane szklane słoiki, różne
dziwne naczynia i zardzewiałe maski gazowe. Na półce za stosem innych rupieci
odkryliśmy małe metalowe skrzyneczki zamykane na zatrzaski. Wewnątrz skrzynek
były jakieś fiolki i malutkie, zapieczętowane buteleczki, takie w jakich
obecnie sprzedają w aptekach penicylinę. Na buteleczkach były etykietki z
trupimi główkami i niezrozumiałe dla nas napisy w rodzaju: Chloropikrin,
Zyclon, Fosgen,
Yperit i wiele innych. W
buteleczkach były jakieś proszki, płyny lub kryształki. Zaczęliśmy je otwierać
po kolei i oglądać zawartość. Przeważnie miały duszące i bardzo ostre chemiczne
zapachy. Zabraliśmy wszystko do naszej kolonii by tam zbadać to dokładniej.
Niestety, a właściwie na szczęście, na otwieraniu i badaniu zawartości
buteleczek nakrył nas opiekun, profesor chemii, zwabiony dziwnym zapachem
wydobywającym się z naszego pokoju. Okazało się wtedy, że naszym znaleziskiem
były próbki trujących gazów bojowych, służące zapewne do przeciwgazowego
szkolenia żołnierzy. Gdyby nasz opiekun nie zabrał nam tego natychmiast,
mogliśmy byli poważnie się poparzyć lub nawet zatruć, bo były to przecież
bojowe gazy trujące.
Ponieważ chemia interesowała mnie od dawna, więc osamotniona ziemianka
w lesie bardzo mnie korciła. Następnego dnia poszedłem tam znowu w nadziei
znalezienia jeszcze czegoś interesującego. I istotnie – w rogu ziemianki, pod
zwałem obsuniętego piasku, znalazłem drewnianą, średniej wielkości skrzynkę,
zamkniętą na zamek. Po wyważeniu zamka otwarłem wieko i moim oczom ukazały się
ułożone równo rzędy szklanych fiolek, każda z nich opakowana starannie w
falisty papier zabezpieczający ją przed stłuczeniem. Fiolki napełnione były
przezroczystym płynem. Wyciągnąłem jedną z nich aby obejrzeć dokładniej. Nie
miała żadnego napisu ani korka i wyglądała jak olbrzymia ampułka z zastrzykiem.
Żeby się przekonać co jest w środku, położyłem ją na ziemi i stłukłem
kamieniem. Bezbarwna ciecz wylała się, wsiąkła w piasek i nic się nie stało –
nic nie zasyczało, nie wybuchło ani nie zrobiła się żadna zasłona dymna, tak
jak mógłbym się tego spodziewać. Zniechęcony zabrałem się do dalszego
przeszukiwania ziemianki, gdy nagle okropnie zapiekły mnie oczy. Łzy poczęły mi
lecieć ciurkiem, zamrugałem więc oczami i zacząłem je trzeć, ale powodowało to
jeszcze większe łzawienie. Jedyne co pomagało, to zamknięcie oczu.
Przestraszyłem się bardzo i po omacku szukając drogi rękami wydostałem się na
zewnątrz. Tu, na świeżym powietrzu, łzawienie powoli ustąpiło i po pewnym
czasie mogłem już otworzyć oczy i zacząłem widzieć. Wtedy przyszło olśnienie.
Zrozumiałem, jak ogromny skarb wpadł mi w ręce! Były to najwidoczniej ampułki z
płynem, który uwolniony z ampułki szybko parował, wytwarzając gaz łzawiący!!
Przed mymi, widzącymi już oczyma, zaczął się natychmiast przewijać film z
przebogatymi możliwościami kawałów, jakie będzie można zrobić przy ich pomocy!
Wyjąłem trzy ampułki ze skrzyni i schowałem do kieszeni, a resztę zakopałem w
ziemiance z powrotem w piasku.
Wróciłem szybko do naszej kolonii i po drodze opracowałem sobie plan
działania. Chodziło o to, by wypróbować działanie gazu na możliwie największej
ilości osób, ale nie dać się złapać. Pierwszą ampułkę wrzuciłem natychmiast
przez okno do kuchni naszej stołówki, gdzie właśnie przygotowywano nam obiad.
Nie stłukła się jednak i musiałem jakiś czas cierpliwie czekać, aż ktoś ją
nadepnie i rozgniecie. Usiadłem więc na płocie naprzeciw drzwi do kuchni i
czekałem cierpliwie. Nie upłynęło wiele czasu, gdy z kuchni zaczęły wybiegać z
krzykiem i płaczem przerażone kucharki, tłocząc się po omacku i blokując
nawzajem w drzwiach. Zrobiła się wielka awantura, kuchnię trzeba było długo
wietrzyć, obiad był spóźniony, a niektóre dania przypalone. Nauczyciele
poszukiwali sprawcy tego kawału, ale się nie przyznałem do jego autorstwa, bo
miałem jeszcze dwie ampułki do wykorzystania. Następną ampułkę wrzuciłem po
obiedzie do ubikacji, gdyż było to miejsce bardzo tłumnie uczęszczane o tej
porze. Znowu wybuchła panika, chłopcy uciekali z niezapiętymi spodniami, a
toaleta została unieruchomiona na dłuższy czas. Zrobiła się jeszcze większa
awantura niż przed obiadem i teraz już wszyscy zgodnie, i młodzież i dorośli
odgrażali się, że jak złapią tego żartownisia, to mu kości porachują. W tej
sytuacji musiałem wstrzymać użycie trzeciej ampułki, przy pomocy której
chciałem zagazować salę jadalną podczas kolacji. Żeby odwrócić od siebie
wszelkie podejrzenia, zagazowałem natomiast przed snem naszą własną sypialnię z
bardzo dobrym skutkiem, bo kierownik kolonii zebrał wszystkich razem i kazał
nam szukać sprawcy oznajmiając, że jak go znajdziemy, to zostanie za karę
odesłany do domu. Dalszych gazowań już więc nie robiłem, bo stało się to zbyt
niebezpieczne, ale przed wyjazdem z kolonii wyjąłem ze schowka w ziemiance
kilkadziesiąt ampułek z gazem i zabrałem do domu do Gliwic.
Następnym cennym znaleziskiem, na które natrafiliśmy w lesie była inna
ziemianka w której był widocznie węzeł łączności, bo było tam mnóstwo drutów,
telefonów i radiostacji. Wszystko niestety zawilgocone, zardzewiałe i
nieczynne. Mieliśmy tam jednak wspaniałą zabawę w udawanie nadawania i
odbierania komunikatów radiowych. W piasku na zewnątrz ziemianki znaleźliśmy
zakopane przez Niemców setki miniaturowych lamp radiowych do wojskowych stacji
nadawczych, ostatni cud ówczesnej techniki radiowej. Miejsce to nazwaliśmy
polem lamponośnym w analogii do
znajdujących się w Teksasie pól
roponośnych. Każdy z nas wygrzebał tam co najmniej kilkanaście lamp radiowych.
Były one doskonałym artykułem w handlu wymiennym z kolegami, a po przywiezieniu
do Gliwic niektóre z nich okazały się być
jeszcze sprawne i były chętnie kupowane przez właścicieli warsztatów napraw
radiowych.
Po miesiącu pobytu opuszczaliśmy kolonię w Sztutowie, a każdy z nas zabierał stamtąd niezapomniane
przeżycia, a w swym bagażu przebogate zdobycze. Ja wiozłem do domu dwie
niekompletne lornetki, rozmontowaną na elementy radiostację wojskową,
kilkanaście lamp radiowych i zapas ampułek z gazem łzawiącym, z których
przyszłym zastosowaniem w Gliwicach wiązałem duże
plany. Wyjeżdżaliśmy z wielkim żalem w przeciwieństwie do naszych opiekunów,
którzy zapewne odczuwali ogromną ulgę, że w tych wyjątkowych warunkach udało im
się taką zgraję niesfornych chłopaków uchronić przed nieszczęściem i
doprowadzić kolonię do końca bez żadnego wypadku.
¬ ¬ ¬
Największym kinem w Gliwicach było kino
Bajka. Wyświetlano tam głównie zachodnie bestsellery filmowe, toteż na
seansach były zawsze komplety widzów, a w westybulu przed kasami stały w tłoku
długie kolejki. Postanowiłem więc właśnie tam wypróbować działanie
przywiezionych z kolonii ampułek z gazem. Przed najbliższym seansem ciekawego
filmu, gdy foyer wypełnione było szczelnie ludźmi oczekującymi na otwarcie
drzwi do sali kinowej, wypuściłem przez dziurę w kieszeni i nogawkę spodni
ampułkę z gazem, rozgniotłem ją nogą i spokojnie wyszedłem na ulicę by
obserwować, co się będzie działo. Nie musiałem długo czekać. Za chwilę przez
drzwi zaczął wylewać się tłum płaczących i wściekłych ludzi, pomstujących
głośno na autora tego kawału. Ludzie tłoczyli się i blokowali nawzajem w
ciasnych drzwiach i powtórzyła się scena z kuchni na kolonii w Sztutowie, tyle że zwielokrotniona poprzez dużą ilość
uczestników. Bardzo mi się ta zabawa spodobała, zagazowałem więc hall Bajki
jeszcze kilka razy z podobnym skutkiem. Potem pomyślałem sobie, że dobrze by
było zwiększyć skalę i zagazować jeszcze większe zgromadzenie ludzi.
Zagazowałem więc kilkakrotnie całą salę kinową z pełnym kompletem widzów.
Technika była stale taka sama – przez dziurę w kieszeni i nogawkę spodni
spuszczałem na podłogę ampułkę z gazem, rozgniatałem ją nogą i następnie wraz
ze wszystkimi wybiegałem płacząc z kina. Za każdym razem powtarzały się
dantejskie sceny, gdy wszyscy widzowie naraz tłoczyli się i blokowali w
ciasnych drzwiach wyjściowych, a z tyłu napierał na nich tłum złorzeczących i
płaczących ludzi z zamkniętymi oczami. Seans filmowy musiał być za każdym
razem na dłuższy czas przerywany dla wywietrzenia sali.
Wyczyny moje zostały z oburzeniem napiętnowane w miejscowej gazecie Nowiny Gliwickie. Ponieważ jednego z
gazowań dokonałem zupełnie przypadkowo na seansie filmu sowieckiego, zostało to
dodatkowo zinterpretowane jako akt wrogiej dywersji wobec przodującej
radzieckiej kinematografii. Moje sztubackie kawały w kinie miały też jednak
zupełnie niespodziewany, pozytywny skutek. Nowiny
Gliwickie, opisując łobuzerskie wybryki w kinie Bajka, zwróciły przy okazji
uwagę na zbyt małą ilość drzwi ewakuacyjnych i ich zbyt małe wymiary, mogące doprowadzić
do tragedii w kinie w przypadku popłochu publiczności w razie większego
zagrożenia, na przykład pożaru. Po tym artykule zrozumiałem, na jak wielkie
niebezpieczeństwo narażałem nieszczęsnych widzów przez moje głupie wybryki i
zaprzestałem tej zabawy, zaś dyrekcja kina w ciągu następnych trzech miesięcy
poszerzyła wszystkie drzwi wyjściowe oraz podwoiła ich ilość. Mogę więc
powiedzieć, że w sposób wprawdzie zupełnie niezamierzony, przyczyniłem się
jednak pośrednio do zwiększenia bezpieczeństwa widzów w kinie Bajka.
Ostatnim moim wyczynem z gazem było zagazowanie profesorki od łaciny w
naszym gimnazjum. Była to bardzo oddana młodzieży nauczycielka, nazywaliśmy ją
z łacińska Puella. Mimo że nie
lubiliśmy przedmiotu którego uczyła, to ją darzyliśmy wielką sympatią. Fakt, że
została przez klasę wybrana jako przedmiot żartu należy więc potraktować raczej
jako dowód naszego dla niej uznania. Tuż przed lekcją łaciny wylałem zawartość
ampułki na profesorskie krzesło. Do klasy weszła łacinniczka i jak zwykle
usiadła spokojnie za katedrą, niczego nie zauważywszy. Wylany płyn wsiąkł w
jej spódniczkę i zaczął natychmiast parować, otaczając ją stężonym obłokiem
gazu łzawiącego. Puella domyśliła się
natychmiast, że padła ofiarą jakiegoś sztubackiego żartu. Pragnąc nie dać nam
satysfakcji z widoku płaczącej profesorki oraz chcąc zapewne poskarżyć się
dyrektorowi, wybiegła z klasy i poszła do pokoju nauczycielskiego, ciągnąc po
drodze za sobą gęstą smugę gazu. Jej spódnica była nadal nasiąknięta
gazotwórczym płynem, więc oczywiście zagazowała natychmiast cały pokój
nauczycielski i wykurzyła na korytarz wszystkich profesorów. Ponieważ korytarz
został już uprzednio przez nią też zagazowany, więc nieszczęśni pedagodzy
musieli ratować się ucieczką na dwór, na szkolne boisko. Tego było już za wiele
i miarka się przebrała. W naszej klasie zjawił się sam Pan Dyrektor i zażądał,
aby sprawca przyznał się sam, bo jak nie, to cała klasa zostanie rozwiązana i
wszyscy będą wyrzuceni ze szkoły z wilczym biletem. Ponieważ klasa była
solidarna i mnie nie wydała, więc nie było innej rady i sam się zgłosiłem.
Zostałem odesłany do domu z poleceniem przekazania rodzicom, że mają się
zgłosić do szkoły na rozmowę.
Nie wiem, jaki przebieg miała rozmowa moich rodziców z dyrektorem
szkoły. Wrócili z niej do domu z niewesołymi minami. W domu też się miarka
przebrała. Mama zabrała mi
wszystkie pozostałe ampułki z gazem, nie udało mi się utargować ani jednej.
Cały mój zapas gazu oraz dodatkowo za karę moją dumę – karabinek flobert, Mama
zaniosła na milicję i oddała im te moje bezcenne skarby. Rozmowy z dyrektorem
na mój temat musiały widocznie trwać jeszcze długo, bo do gimnazjum nie
chodziłem przez kilka następnych dni. Kiedy w końcu wysłano mnie do szkoły
okazało się, że zostałem przeniesiony do innej, równoległej klasy „A”. Do klasy
tej chodzili w większości chłopcy z tak zwanych dobrych domów i miała ona w związku z tym opinię spokojnej,
nastawionej na naukę i niepodatnej na niemądre pomysły. Pedagodzy i moi rodzice
liczyli na to, że w tym nowym środowisku duch współzawodnictwa w nauce odwróci
moją uwagę od dotychczasowych szatańskich pomysłów, jakie mi stale przychodziły
do głowy. Jakże się naiwnie łudzili! Na razie jednak położyłem uszy po sobie,
przycichłem i rzeczywiście zabrałem się ostro do nauki by nie okazać się
gorszym od tych kujonów z klasy „A”, stawianych mi przez rodziców za wzór do
naśladowania!
Z moimi dotychczasowymi kolegami z klasy „B” nie straciłem jednak całkowicie
kontaktu. Nie można przecież zerwać przyjaźni z dnia na dzień, a łączyły mnie
z nimi także różne projekty, które zaplanowaliśmy jeszcze przed wakacjami.
Chodziło głównie o trzy bomby lotnicze, które znaleźliśmy tuż przed końcem
roku szkolnego w gęstych krzakach w rowie przy lotnisku, a z których mieliśmy
zamiar wykręcić zapalniki. Podobno były w nich ciekawe mechanizmy i materiały
wybuchowe. Któregoś dnia po południu wybrałem się więc z dwoma dawnymi kolegami
z klasy „B” na lotnisko by dobrać się do tych bomb. Mieliśmy do tego celu
odpowiednie w naszym przekonaniu narzędzia, to znaczy młotek i przecinak do
metalu. Waląc młotkiem i przecinakiem w nacięcia na pierścieniach, przy pomocy
których przykręcone były zapalniki do korpusu bomb, wykręciliśmy po kolei trzy
zapalniki i w ciągu pół godziny rozbroiliśmy trzy bomby! Przy pomocy młotka
wykonaliśmy pracę, na którą oddział saperów wyposażony w specjalistyczne
urządzenia zużyłby pewnie pół dnia! Ciarki przechodzą mi po skórze nawet teraz,
gdy to opisuję przeszło 60 lat po tym szaleńczym wyczynie bezmyślnych
piętnastolatków bez wyobraźni!! To, że żadna z trzech bomb, w które waliliśmy
młotkiem bez opamiętania nie wybuchła, możemy zawdzięczać chyba jedynie
zbiorowej prośbie, z jaką zwrócili się nasi Aniołowie Stróże do Pana Boga, aby
zechciał oszczędzić te głupie dzieci. W wykręconych zapalnikach istotnie
znaleźliśmy bardzo ciekawe precyzyjne mechanizmy zegarowe i obwody elektryczne
oraz materiał wybuchowy w postaci kostek sprasowanego żółtego proszku.
Dokonaliśmy uczciwego podziału zdobyczy i każdy z nas zabrał z dumą do domu
jeden zapalnik.
¬ ¬ ¬
Na jesieni następnego 1947 roku rodzice przenieśli się do nowego
mieszkania w dwurodzinnej willi znajdującej się pod numerem 5 przy małej,
spokojnej ślepej uliczce o miłej nazwie Na
Skarpie. Był tam, podobnie jak w naszym domu w Wojkowicach przed wojną,
spory ogród, a sama willa była bardzo wygodna. Miała parter, piętro i poddasze,
a na poziomie piwnicy duży garaż. Dostałem mały pokoik na poddaszu, skąd w
lecie mogłem łatwo wydostawać się na lekko pochylony ku słońcu płaski daszek i
opalać się na nim. Obok kuchni była służbówka. Mama, wykorzystując swój dyplom ukończonej jeszcze za
panieńskich czasów szkoły pielęgniarskiej w Warszawie, zaczęła pracować w Służbie Zdrowia, by wzorem innych
żon wspomóc domowy budżet. Mówiło się wtedy, że żony wolą pracować zawodowo, by
za zarobione pieniądze utrzymać pomoc domową i w ten sposób zamienić
niewdzięczną pracę domową na bardziej atrakcyjną pracę zawodową. W służbówce
po pewnym czasie zamieszkała więc pomoc domowa – poczciwa 18-to letnia
Ślązaczka Jadzia Ciborowius z Czerwionki niedaleko
Gliwic. Ponieważ rodzice nie mieli samochodu i garaż stał pusty, Tata pozwolił mi
urządzić w nim laboratorium chemiczne. Urządziliśmy je wspólnie z kolegami z
nowej klasy – każdy wniósł do niego w udziale jakieś urządzenie, odczynnik
chemiczny, książkę techniczną czy szklane naczynie laboratoryjne. W krótkim
czasie dysponowaliśmy zupełnie dobrze wyposażonym laboratorium. Mieliśmy tam
wodę bieżącą, gdyż garaż był wyposażony w kran i zlew, a nawet gaz, bo ojciec
kazał nam go doprowadzić. Do naszego laboratorium przychodził nawet profesor
chemii z gimnazjum i robiliśmy tam wspólnie niektóre eksperymenty.
Kilku moich nowych kolegów z klasy „A” uczyło się gry na fortepianie w
gliwickiej Szkole Muzycznej. Rodzice, chcąc mi maksymalnie wypełnić dzień abym
nie miał już czasu na niemądre pomysły, kupili pianino i zapisali mnie na
popołudniowe lekcje do klasy nauki gry na fortepianie. Tata mojej Mamy był pianistą i
rodzice liczyli, że może jakieś zdolności do gry na fortepianie odziedziczyłem
po dziadku Stefanie Dąbrowskim. Chyba się przeliczyli. Uczyłem się pilnie ale
głównie po to, by dorównać Tadkowi Pfütznerowi czy Januszowi
Marquardtowi, którzy uczyli się już dłużej i grali całkiem dobrze.
Chciałem umieć tak jak oni zagrać modne wówczas melodie, jak Chattanooga
Cho-Cho i I know why z amerykańskiego filmu Serenada w dolinie słońca czy przebój How high is the moon,
który śpiewała Ella
Fitzgerald. Jednakże moja nauczycielka w Szkole Muzycznej, mama
mego klasowego kolegi Staszka Neumanna, wcale tych aspiracji nie pochwalała. Wymagała ode
mnie opanowania gam chromatycznych i nudnych ćwiczeń palcowych. Nie było mowy o
żadnych kawałkach jazzowych ani
utworach synkopowanych, a na popisie na koniec drugiego roku nauki mogłem
zagrać jedynie Claire de lune Claude Debussy’ego, w bardzo trudnej zresztą
tonacji z pięcioma bemolami. Oprócz melodii filmowych podobał mi się Chopin, a
w szczególności mazurek B-dur Nr 1 z
opusu 7-go. Ćwiczyłem go z zapałem w domu gdy nikt nie słyszał, bo był
nadzwyczaj trudny i kaleczyłem go niemiłosiernie. W sumie gra na fortepianie
nie okazała się być moim mocnym punktem a szkoda, bo jest to umiejętność, którą
każdy kulturalny młody człowiek powinien posiadać. Po latach uczenia się w
Szkole Muzycznej osiągnąłem jednak pewną minimalną umiejętność gry na
fortepianie i byłem nawet czasami dopuszczany przez Tadzika czy Janusza do udziału we
wspólnych domowych jazz jamboree. Ale
żaden z nas, niestety, nie dorastał nawet do pięt takim kolegom z naszej
szkoły, jak Wiktor
Kolankowski, późniejszy wielki odtwórca jazzu i założyciel
własnej orkiestry, czy obdarzony słuchem absolutnym nasz szkolny kolega Andrzej Kurylewicz, późniejszy kompozytor muzyki do wielu filmów.
Śladami
Cudzoziemca Zofii Urbanowskiej. Z mamą na wakacjach w Lądku w 1948 r.
¬ ¬ ¬
Książka, którą przyniósł Romek Śledziewski, późniejszy pracownik naukowy Uniwersytetu Jagiellońskiego
w Krakowie jako swój wkład
do laboratorium w garażu, nazywała się Technologia
Chemiczna. Była wprawdzie wydana w 1922 roku, ale przedstawiała stan wiedzy
chemicznej z poprzedniego, XIX wieku. Dla mnie była ona jednakże objawieniem.
Znajdował się tam duży rozdział poświęcony materiałom wybuchowym. Dowiedziałem
się z niego, że żółty proszek, którego sprasowaną kostkę wykręciłem wraz z
zapalnikiem z bomby na lotnisku, nazywa się kwas
pikrynowy i jest silnym materiałem wybuchowym. Nie potrafiłem go jednak, na
szczęście, doprowadzić do wybuchu. Robiłem więc z nim inne doświadczenia.
Proszek rozpuszczał się bardzo powoli w wodzie, tworząc żółtawy roztwór. Na
razie wykorzystywałem go więc jedynie w sposób pacyfistyczny, wsypując do
spłuczek klozetowych w domu, gdzie rozpuszczając się powoli, zabarwiał bez
przerwy wodę na żółto. Mama ciągle gniewała
się na domowników że nie spuszczają wody, a podejrzenia zwykle padały na
Jadzię, jako ostatnio
zamieszkałą w naszym domu i przybyłą ze wsi.
W książce Romka było opisane,
że kwas pikrynowy ma bardzo silny gorzki smak. Ja dodatkowo odkryłem, że gdy
ten proszek dostanie się do nosa, powoduje napad straszliwego kichania.
Zabawiałem się więc i dmuchałem w szkole odrobiną proszku kolegom w nos. Wywoływało
to ataki kichania, a w ustach robiło się okropnie gorzko. Zabawy te tak nam się
podobały, że kolega z klasy, z tej spokojnej, Tadzik Pfützner – późniejszy
profesor Politechniki Śląskiej, poprosił mnie o trochę proszku, by jego efekt
wypróbować w domu na swym młodszym bracie, Janku. Próba na Janku powiodła się na tyle dobrze, że obaj
bracia wspólnie postanowili wypróbować proszek na ich ojcu. Janek dmuchnął mu
więc w nos dosyć dużą porcję i skutek był zgodny z oczekiwaniami – starszy pan
Pfützner kichał z całych
sił jakby zażył tabaki, która w owym czasie już dawno wyszła przecież z mody.
Niestety na próbę tę Janek wybrał niezbyt fortunny moment, a mianowicie gdy
rodzice ich wychodzili wieczorem na wizytę. Ojciec Tadka i Janka miał na sobie
z olbrzymim trudem zdobyty najnowszy krzyk ówczesnej mody – śnieżnobiałą koszulę
nylonową. Żółty proszek zrobił na nylonie plamy nie do usunięcia, koszula była
do wyrzucenia, pan Pfützner musiał przebrać
się w zwykłą koszulę, a Janek dostał lanie.
¬ ¬ ¬
Profesorami w naszym gimnazjum byli przeważnie doświadczeni lwowscy
pedagodzy, potrafiący utrzymać tę rozbrykaną młodzież w dyscyplinie przy pomocy
metod, wypracowanych doświadczalnie przez liczne pokolenia galicyjskich
belfrów. Wyjątkiem wśród nich był wykładowca literatury i języka polskiego. Ten
wymagający człowiek, wysoki, chudy, nadzwyczaj rzadko uśmiechający się
śledziennik, samym swym wyglądem wzbudzał respekt, a u niektórych nawet tak
paniczny strach, że powodował jąkanie się przy odpowiedzi. Baliśmy się go jak
ognia i uczyli polskiego gorliwie nie tyle dla dobrych stopni, ile przede
wszystkim po to, aby uchronić się przed jego uszczypliwymi i kąśliwymi uwagami,
którymi hojnie obdarzał mniej pilnych uczniów. To dzięki niemu, mimo że nie mam
zacięcia humanistycznego, umiem obecnie wysławiać się i pisać w języku polskim
na tyle dobrze, że moje opowiadanie jest, mam nadzieję, dla Czytelnika
zrozumiałe.
W gliwickim gimnazjum nie było lekcji języka francuskiego tak jak u Kopernika
w Będzinie, a jedynie angielski. Musiałem więc od początku
zacząć uczyć się tego języka i nadgonić braki. Nie szło mi to najlepiej tym
bardziej, że do szkoły naszej przyszedł nowy profesor angielskiego. Był to
świeżo przybyły z Anglii polski oficer,
władający świetnie językiem angielskim, dosyć wymagający i po wojskowemu
obcesowy w postępowaniu oraz wypowiedziach. Nie przypadliśmy sobie jakoś
nawzajem do serca. Miałem kłopoty z nadgonieniem materiału i nadążaniem w
lekcjach, a profesor nie ułatwiał mi życia i punktował, gdzie się dało. Ja
widocznie broniłem się być może zbyt energicznie, bo któregoś dnia profesor nie
wytrzymał i zganił mnie, zrobiwszy kalambur z mego nazwiska. Nie było to
powiedzenie zbyt pedagogiczne. Było właściwie zupełnie niepedagogiczne,
niegodne profesora szkoły średniej, raczej na poziomie sierżanta, tresującego
swych podkomendnych. Nie poskarżyłem się rodzicom w domu, zaciąłem się i postanowiłem
nadgonić braki w angielskim, co mi się po pewnym czasie częściowo nawet udało.
Natomiast profesor jako człowiek przestał dla mnie istnieć. Opadł z niego mit Człowieka Zachodu, jaki miał w mych oczach.
Straciłem dla niego cały dotychczasowy szacunek, czego skądinąd bardzo
żałowałem, bo był to wesoły i na ogół lubiany przez uczniów człowiek. Został
potem, kiedy już zdałem maturę i byłem na studiach, dyrektorem tego gimnazjum.
Dopiero w wiele lat później, nabrawszy dystansu do tego wydarzenia,
zrozumiałem, że było to potknięcie człowieka, który nie będąc zawodowym
nauczycielem, nie miał anielskiej cierpliwości koniecznej w tym zawodzie i nie
miał wykształcenia ani zmysłu pedagogicznego. Każdy może mieć swój zły dzień, w
którym może mu się zdarzyć, iż popełni jakiś błąd. Uzmysłowiłem sobie, że
przecież tylko Bóg jest doskonały i nie myli się, a człowiek ma swe ludzkie
prawo do błędów. Pod warunkiem wszakże, że nie popełni ich więcej niż kilka
takich samych pod rząd, bo wtedy przestają to być już tylko błędy i
potknięcia, a stają się przejawem trwałej cechy jego charakteru. Należy więc
wybaczać i nie zachowywać urazy w nieskończoność, bo to jest wysoce
nieracjonalne – człowiek nie tylko zatruwa sam sobie duszę, a poza tym, wobec
braku możliwości odwrócenia tego co się stało, i tak nie przynosi to niczego
pozytywnego. Tak też i ja w końcu zrobiłem.
¬ ¬ ¬
Od nowego roku szkolnego 1948/49 mieliśmy w klasie nowy przedmiot o
nazwie Nauka o Polsce i świecie
współczesnym. Uczyliśmy się na lekcjach, że Polska nie jest już taka, jak
przed wojną, a więc obca bo pańsko-obszarnicza, ale obecnie jest tu nasza
władza ludowa, czyli robotniczo-chłopska. Nasz kraj nie nazywa się już
Rzeczpospolita Polska (niektórzy z
nas pamiętali jeszcze, że mówiło się Serenissima
Republica – Najjaśniejsza Rzeczpospolita), lecz Polska Rzeczpospolita Ludowa,
w skrócie PRL. Naszym prawdziwym przyjacielem wcale nie jest Anglia, Francja czy daleka
Ameryka, która przy pomocy specjalnych samolotów zrzuca nam
na złość szkodliwą stonkę ziemniaczaną, ale opiekujący się nami Związek
Radziecki, który chce wyłącznie naszego dobra. Moi rodzice
śmiali się z opowiadań o stonce. Mówili, że plaga ta jest wynikiem wytrzebienia
pogłowia bażantów, które żywiły się stonką, przez stacjonujące wojska
sowieckie. Rodzice moich kolegów przybyłych tu ze Lwowa i wschodnich
województw Polski byli bardzo zaskoczeni rewelacjami o dobroci Związku
Radzieckiego – mieli na ten temat całkowicie odmienne zdanie, wyrobione na
podstawie własnych przeżyć. Twierdzili bowiem, że zostali wyrzuceni ze swych
domów i ze swojej ziemi nie przez naszych zachodnich aliantów, a właśnie przez
alianta wschodniego, naszego najlepszego przyjaciela!
Na lekcjach tych dowiedzieliśmy się też o czerwcowym kryzysie
berlińskim w 1948 roku. Z powodu wprowadzenia przez zachodnich aliantów jednej
wspólnej twardej waluty w Trizonii (powstałej z
połączenia trzech zachodnich stref okupacyjnych Niemiec) oraz w Berlinie Zachodnim, Związek Radziecki poczuł się
zagrożony w swych interesach. Zmuszony więc został do kroków odwetowych –
ukarał zachodnich kapitalistów przez zastosowanie blokady Berlina Zachodniego,
zarządzanego przez swych dotychczasowych aliantów.
W naszych domach dowiedzieliśmy się jednak dodatkowo, że Rosjanie od
dawna szukali pretekstu do zlikwidowania tej zachodniej enklawy w swej strefie.
Śmierć głodowa, która zajrzała wówczas do oczu kilkuset tysiącom mieszkańców
zachodniego sektora miasta, stanowiącego trzy czwarte powierzchni całego
Berlina, nie miała dla nich najmniejszego znaczenia, stanowiła jedynie środek
szantażu. W tej sytuacji Amerykanie zdecydowali się na utworzenie gigantycznego
mostu powietrznego w celu jego aprowizacji. Była to operacja o bezprecedensowej
skali i zakresie, ujawniła olbrzymi potencjał techniczny i organizacyjny
krajów Zachodu, trwała przeszło 10 miesięcy, utrwaliła podział
Europy na dwa
przeciwstawne bloki i rozpoczęła wieloletni okres zwany zimną wojną.
Rozpoczęła się wówczas obłędna spirala wzajemnie nieprzyjaznych
posunięć. W styczniu 1949 r. w Moskwie powołana
została do życia Rada
Wzajemnej Pomocy Gospodarczej, jako odpowiedź na Plan Marshalla i powstanie
zachodnioeuropejskiej Organizacji
Europejskiej Współpracy Gospodarczej. Ta wschodnioeuropejska organizacja
zrzeszająca wyłącznie kraje socjalistyczne miała w założeniu sterować
centralnie i koordynować produkcję przemysłową w poszczególnych krajach bloku.
W teorii miało to służyć bardziej skutecznemu rozłożeniu wysiłków, w praktyce
zaś chodziło o umożliwienie Rosjanom daleko idącej penetracji w gospodarki
podbitych krajów w celu przestawienia ich na produkcję zbrojeniową. W czerwcu
państwa zachodnie utworzyły w Waszyngtonie obronny Pakt
Atlantycki o skrócie NATO. Prozachodnia Republika Federalna Niemiec powstała we
wrześniu, a związana z blokiem sowieckim Niemiecka Republika Demokratyczna w październiku.
W tej sytuacji utrwalenie podziału Niemiec i utworzenie dwóch państw
niemieckich było w zasadzie logiczną konsekwencją podziału świata. W tym roku
został też przełamany amerykański monopol nuklearny i ZSRR wszedł w
posiadanie broni atomowej. Od tego momentu oba supermocarstwa zdynamizowały
wyścig zbrojeń, a świat przez długie lata miał żyć w zagrożeniu wojną atomową.
Ojciec żalił się, że
podczas rewolucji bolszewickiej z trudem udało mu się uciec przed komunistami
z Rosji do Polski, a teraz oni tu za nim przyszli i w Polsce go
ponownie dopadli. Moi rodzice mówili mi, że wprawdzie w PRL jest obecnie
władza polska, ale w rzeczywistości rządzą Rosjanie poprzez zaprzedanych im
polskich komunistów. Podobnie uważała także duża część polskiego społeczeństwa,
która wprawdzie cieszyła się ogromnie z odzyskanej niepodległości, ale
zaczynała spostrzegać że nasza wolność nie jest pełna. Że nowa powojenna Polska
nie jest w pełni suwerenna, gdyż wykonuje polecenia płynące nie z Warszawy, a z Moskwy. Wszyscy dorośli pamiętali też o odkrytych w Katyniu grobach ze
zwłokami polskich oficerów i mówili o tym po cichu w swych domach, bo
oficjalnie tej sowieckiej zbrodni ludobójstwa w ogóle nie było. Opowiadano też
szeptem o podstępnym porwaniu przez Rosjan do Moskwy 16-tu przywódców Polski
podziemnej i wytoczeniu im tam pokazowego procesu za to, że byli patriotami
chcącymi aby Polska była suwerenna, a nie pod sowiecką dominacją. Był wśród
nich ostatni dowódca AK – generał Leopold Okulicki-Niedźwiadek, był Kazimierz Pużak z lewicowej
przecież PPS, był także Zbigniew
Stypułkowski – najmłodszy poseł na Sejm Rzeczypospolitej w
1939 roku. Za słuchanie radia zagranicznego można było być wezwanym na
tłumaczenie się do Urzędu
Bezpieczeństwa. Musieliśmy więc na lekcjach w szkole mówić zupełnie co
innego niż słyszeliśmy w naszych domach. Pobieraliśmy w ten sposób pierwszą
podstawową, intensywną i nie ostatnią zresztą lekcję przetrwania w
totalitaryzmie – lekcję umiejętności bycia zakłamanym. Lekcję dwójmowy i dwójmyślenia, wszechwładzy Policji
Myśli i tylu innych znanych nam z codziennego życia atrybutów życia pod
przewodem jedynej Partii, będącej wyrazicielką jedynej słusznej linii,
opisanych w wydanej na Zachodzie w 1949 roku
przez Georga Orwella książce Rok 1984. Ale o istnieniu tej publikacji
nie mieliśmy wówczas jeszcze pojęcia.
Właśnie rozpoczynała się intensywna sowietyzacja kraju, a w
szczególności polskiej młodzieży. W lutym 1948 roku powołano do życia
paramilitarne młodzieżowe hufce pracy pod nazwą Służba
Polsce, a latem scalono wszystkie dotychczasowe organizacje młodzieżowe
w jedną komunistyczną, o nazwie Związek
Młodzieży Polskiej.
W dziedzinie sztuki i kultury obowiązującym kanonem stał się realizm
socjalistyczny, czyli socrealizm. Kultura
miała być teraz podporządkowana polityce, obowiązkowo socjalistyczna w treści
i narodowa w formie. Miała walczyć o pokój, o wyzwolenie społeczne i nawiązywać
jedynie do wzorów radzieckich. Sztuki plastyczne miały odciąć się od
dekadenckiej twórczości burżuazyjnej i gloryfikować pracę i walkę klas
symbolizowane przez monumentalne rzeźby ludzi
z marmuru, przypominające dziwnie kanony obowiązujące w sztuce niemieckiej
okresu hitlerowskiego. Ale o tym nikt głośno nie odważał się mówić.
Polska władza ludowa, nie mając legitymacji do jej pełnienia w postaci
demokratycznie wygranych wyborów, nie czuła się pewnie i podobnie jak Niemcy w
czasie okupacji, wszędzie węszyła opór społeczny, amerykańską dywersję i
kapitalistyczny sabotaż. Mój Tata, będąc dyrektorem od spraw energomaszynowych
gliwickiego Zjednoczenia Węglowego, był odpowiedzialny za prawidłowe działanie
wszystkich maszyn i urządzeń energetycznych pracujących na kopalniach w rejonie
gliwickim. Cały czas był spięty i obawiał się każdego dzwonka telefonu w domu,
bo mógł on być zwiastunem awarii i wielkich kłopotów z nią związanych, łącznie
z zarzutem o udział w sabotażu. Każdy telefon mógł być wezwaniem do
tłumaczenia się w Urzędzie Bezpieczeństwa, zwanym w skrócie UB lub pogardliwie
UB-ecja. Powtarzała się więc identycznie ta sama sytuacja co w Wojkowicach podczas
okupacji – wówczas niemieckiej. Czyżby obecnie też była okupacja, tyle że
inna?
Wiele na to zaczynało wskazywać, gdyż socjalistyczna władza odmówiła
społeczeństwu polskiemu podstawowych wolności ludzkich i swobód obywatelskich.
Nie było wolności słowa, bo cała prasa i wszystkie publikacje podlegały
cenzurze. Nie można było głośno mówić tego co się myśli, bo za krytykowanie
władzy można było trafić do więzienia jako wróg
ludu. Nie było też wolności zrzeszania, bo poza organizacjami
koncesjonowanymi i kontrolowanymi przez państwo, innych, niezależnych, nie
wolno było zakładać. Wszelka opozycja polityczna była brutalnie tępiona a
wyborów albo w ogóle nie było, a te które się odbywały, jak powszechnie twierdzono,
były fałszowane. Tak stało się z wynikami referendum z czerwca 1946 roku, w
którym społeczeństwo miało odpowiedzieć między innymi na pytanie: Czy jesteś za zniesieniem Senatu?, tak
było również i z wyborami do Sejmu w styczniu 1947 r. Ich wyniki w tak
miażdżącej przewadze były zgodne z życzeniem władzy, że nie mogły być
wiarygodne w tak zróżnicowanym politycznie społeczeństwie, jak polskie. Od
tego czasu Polacy przestali już traktować poważnie jakiekolwiek wybory
organizowane w PRL-u przez komunistów. Nie mogliśmy też bez pozwolenia
posiadać zagranicznych pieniędzy ani wyjeżdżać swobodnie za granicę. Do 1956
roku prywatne paszporty na wyjazd zagraniczny były wydawane tylko w wyjątkowych
przypadkach. Dopiero po 1956 r. zaczęły być przez władze wydawane niechętnie,
po skomplikowanych i upokarzających staraniach na milicji. Nawet słuchanie
zagranicznego radia mogło sprowadzić nieprzyjemności i zainteresowanie policji
politycznej. Chociaż zniesiono już kartki na żywność, to zaopatrzenie w
sklepach było bardzo skromne i przypominało właściwie czasy okupacyjne. O kawie
czy owocach cytrusowych w dalszym ciągu nie było mowy. Jedyne bardziej
atrakcyjne artykuły żywnościowe pochodziły z dostaw amerykańskiej organizacji
pomocy UNRRA.
Było to całkowicie niezrozumiałe – jak to jest możliwe, że dożywiają nas
złośliwi, zasypujący nas szkodliwą stonką wstrętni Amerykanie, a nie nasi
ukochani sowieccy przyjaciele?
Po śmierci Prymasa Polski kardynała Hlonda w październiku 1948 roku, jego następcą został
biskup lubelski Stefan
Wyszyński. Zadanie jego było bardzo utrudnione, gdyż stosunki
pomiędzy Kościołem a państwem zaczęły pogarszać się niemalże z tygodnia na
tydzień i w niedługim czasie we wzajemnych relacjach dojść miało do głębokiego
kryzysu. Podobnie było i w innych krajach Demokracji Ludowych. Na Węgrzech aresztowany
został Prymas kardynał Józef Mindszenty i po pokazowym procesie skazany na dożywotnie
więzienie.
Zaczynało się teraz ujawniać w całej rozciągłości, że metody działania
i sposób myślenia każdej władzy totalitarnej, która jest siłą narzucona
społeczeństwu, są zawsze takie same: nieufność i podejrzliwość wobec ludzi
oraz zmuszanie społeczeństwa do uległości przy pomocy terroru. Oba reżimy
totalitarne – hitlerowski i komunistyczny były właściwie identyczne. Miały swoją
służącą do tego celu policję polityczną – w czasie okupacji niemieckiej było to
Gestapo, a obecnie było to sowieckie NKWD i polski Urząd Bezpieczeństwa. Każdy
z nich miał też swą rządzącą, jedyną partię polityczną z jedynie słusznym
programem politycznym. Partie te – u Niemców była to NSDAP, w Sowietach KPZR, a w
Polsce Ludowej nazywała się
PZPR zazdrośnie strzegły swego monopolu i eliminowały w bezwzględny,
kryminalny często sposób swoich przeciwników politycznych. Sposób myślenia i
metody działania też pozostawały takie same, bo członkowie tych partii,
nieliczni zauroczeni ideowo, a w przeważającej większości absolutnie cynicznie
dla niskich korzyści materialnych, byli gotowi bez najmniejszych skrupułów
wykonać najbardziej podłe polecenie partyjne. Każdy totalitaryzm miał swe obozy
zagłady dla przeciwników politycznych – w hitlerowskich Niemczech były to wśród
wielu innych w Nimczech, położone w Polsce Majdanek koło Lublina i
Auschwitz w Oświęcimiu, w
Polsce Ludowej – Łambinowice, Rawicz, Wronki i inne, a w
Rosji Sowieckiej – cały olbrzymi archipelag niezliczonych gułagów.
Postępowanie hitlerowców i komunistów było do tego stopnia podobne do
siebie, że obecnie władza ludowa w PRL-u rozpoczęła
żałosną akcję polonizacji niemieckich nazwisk. W ramach tej akcji osoby, które
miały niemiecko-brzmiące nazwiska były wzywane do stawienia się w Zarządzie
Miasta, gdzie żądano od nich zmiany swych nazwisk na brzmiące po polsku. Mój
przybyły ze Lwowa klasowy kolega
Staszek Neumann od pewnego dnia
zaczął się nazywać Ołpiński. Jego ojciec, który był radcą prawnym, pod groźbą
utraty uprawnień do pełnienia swego zawodu został zmuszony do zaniechania
używania swego niemieckiego nazwiska. Przyjął więc nazwisko panieńskie swej
żony. Neumannowie byli znaną, od pokoleń osiadłą we Lwowie polską rodziną,
która dała lwowskim wyższym uczelniom kilku profesorów. Jak wielu innych
lwowiaków byli pochodzenia austriackiego. Nikt przy zdrowych zmysłach nie powinien
był od nich żądać udowadniania swej polskości.
Mój ojciec oczywiście też
był tam wezwany i z polskimi władzami komunistycznymi powtórzyła się, z
wszystkimi humorystycznymi szczegółami ta sama poniżająca rozmowa co z hitlerowcem
Kurz’em w Wojkowicach podczas
okupacji niemieckiej. Nie byli to jednakże teraz obcy okupanci, lecz przecież
niby swoi. Tata musiał pisać
upokarzające podania do Obywatela Prezydenta Miasta Gliwice z prośbą, aby
ten wyraził łaskawą zgodę na to, że ojciec pozostanie przy swym nazwisku, gdyż
nie jest ono niemieckie, ale (tym razem) szwajcarsko-francuskie. Tata powoływał
się w podaniu na fakt, że Niemcy z tego samego powodu bezskutecznie chcieli
zrobić z niego Niemca i że skoro wówczas nie ugiął się on pod naciskiem
niemieckich okupantów i nie wyparł swej polskości, to obecnie też nie ma
najmniejszego powodu aby udowadniać swą polskość przez wyparcie się swego
niemieckiego nazwiska. Argumenty były trudne do odparcia i zostały w końcu
łaskawie uznane. Zrozumiałe jest jednak, że po tym incydencie ojciec jeszcze
bardziej nie kochał komunistów i uważał ich za taką samą, jak się wyrażał z
rosyjska swołocz, jak okupantów
niemieckich. Wprawdzie panieńskie nazwisko mej Mamy jest
historyczne i w jej rodzinie opowiadało się o jakimś niezbyt sprecyzowanym
powinowactwie z generałem Henrykiem Dąbrowskim, to jednak wcale nie musiało to oznaczać, że na
skutek komunistycznego widzimisię, mielibyśmy od jutra posługiwać się
nazwiskiem panieńskim Mamy. Mój Tata miał rogatą
duszę i wcale nie lubił, by go ktokolwiek zmuszał do robienia tego, na co on
nie miał ochoty. Pozostaliśmy więc przy naszym nazwisku, podobnie zresztą jak
rodzice wielu innych moich kolegów o niemieckich nazwiskach.
Szantaż o utracie pracy jaki wywarli komuniści na starym panu
Neumann’ie, by uczynić z niego pana Ołpińskiego był wyjątkowo podły. Poparty
był groźną aluzją, że jego córka Ewa, która była tuż przed maturą i chciała
studiować architekturę na Politechnice w Krakowie, nie ma szans dostania się tam z takim nazwiskiem.
Pozostali nasi ojcowie mieli widocznie więcej szczęścia, bo udało im się
groźbom nie ulec i pozostać przy swych nazwiskach.
¬ ¬ ¬
Po jakimś czasie zgadało się w szkole, że dwaj moi nowi koledzy z klasy
„A” – Janusz Marquardt i Jerzy
Stobiński ukończyli w
ubiegłym roku teoretyczny kurs szybowcowy, a w czasie ubiegłych letnich
wakacji byli na kursie praktycznym i latali na szybowcach! Jurek po kursie tak
zapalił się do lotnictwa, że postanowił zbudować duży model samolotu. W tym
celu na gazowej kuchence w domu topił w puszce po amerykańskiej konserwie z
UNRRA zawierającej przedtem Horse Meat
kawałki aluminium i odlewał z nich wręgi kadłuba do swego modelu. Nie mogłem
przecież okazać się od nich gorszy. Zaraz poprosiłem więc rodziców o zapisanie
mnie też na takie szkolenie. Było z tym trochę kłopotów, bo tamten kurs już się
skończył, ale na szczęście uruchomiono drugi, na który natychmiast się
zapisałem. Było to pasjonujące – poznawałem tam budowę samolotów oraz aerodynamikę,
nową nieznaną mi dotychczas, fascynującą wiedzę o powietrzu.
Jurek Stobiński mieszkał tuż
obok i dzięki temu często korzystał z laboratorium w garażu. Okna naszych
mieszkań dzieliła tylko wąska ścieżka i podwórko domu Jurka. Ponieważ mieliśmy
sobie wiele do powiedzenia na temat przeprowadzanych eksperymentów, założyliśmy
telefon pomiędzy naszymi domami. Składał się on z dwóch wieczek od pudełek po
paście do butów marki ERDAL i cienkiego drutu przeciągniętego pomiędzy naszymi
oknami. Gdy bardzo krzyczeliśmy do tych wieczek a okna były otwarte, to nawet
słyszeliśmy się – nie jestem całkiem pewien czy przez ten telefon, czy może
bezpośrednio?
Mimo innych zajęć nie zaniedbywałem jednakże eksperymentów z
materiałami wybuchowymi. W książce Romka Śledziewskiego znalazłem
bardzo prosty opis produkcji materiału wybuchowego, który można było wykonać w
warunkach niemalże domowych, a w każdym razie w takim laboratorium, jakim
dysponowałem w garażu. Ta wybuchowa substancja nazywała się acetylenek srebra i
według książki Romka, była nadzwyczaj silna i czuła, a wybuchać miała przy
najmniejszym dotyku lub potarciu. Było to dokładnie to, czego poszukiwałem,
gdyż moje dotychczasowe usiłowania zrobienia nitrogliceryny i dynamitu ciągle
nie udawały się z powodu braku właściwych aparatów i surowców. Zabrałem się
więc ochoczo do kompletowania niezbędnych składników. Po kilku dniach miałem
już je zebrane w wystarczającej ilości i pewnego popołudnia zabrałem się do
eksperymentu. Rozpuściłem w wodzie, co było trzeba i zmieszałem w szklanym
słoiku po kompocie z czereśni wszystkie wymagane składniki we właściwej kolejności,
tak jak to było napisane w książce. Po pewnym czasie w słoiku zrobił się nagle
biały, gęsty, serowaty osad, który osiadł na dnie. Wylałem ostrożnie wodę z
górnej części słoika i na dnie pozostał gęsty mokry szlam, który powinien był
być owym acetylenkiem, a z którym nie bardzo wiedziałem co zrobić. Wybrałem go
więc łyżką i postanowiłem wysuszyć na słońcu. Do tego celu nadawały się
doskonale ceglane schody wejściowe do naszego domu, tuż obok garażu.
Posmarowałem tym błotkiem kilka stopni licząc na to, że po wyschnięciu
zeskrobię powstały proszek i zbiorę go do torebki. Po pewnym czasie istotnie
szlam podeschnął na tyle, że stał się proszkiem, który już można było zebrać do
jakiegoś naczynia. Właśnie miałem się do tego zabrać gdy Gopar, który był w
ogrodzie, został zawołany do domu i wbiegł na schody. Rzuciłem się, aby
uratować moje dzieło i obronić je przed rozdeptaniem, ale nie zdążyłem: Gopar w
pełnym pędzie wdepnął w sam środek rozsmarowanego placka. Rozległ się głośny
wybuch i spod jego nogi buchnął płomień ognia. Przerażony pies dal susa na
wyższy stopień schodów i znowu trafił na suszący się placek, który znów wybuchł
mu pod nogą z czerwonym płomieniem. Nieszczęsne psisko które nigdy nie lubiło
huku, o mało nie oszalało ze strachu: tak się pechowo przydarzyło, że wszędzie
gdzie postawiło łapy, tam trafiało na proszek i powodowało wybuch.
Książka nie kłamała, acetylenek był istotnie nadzwyczaj czułym
materiałem wybuchowym, eksperyment udał się nadzwyczajnie, ale ja musiałem się
gęsto tłumaczyć przed Mamą. Rodzice w sumie nie bardzo wiedzieli jak potraktować
to wydarzenie: czy się na mnie gniewać – bo tak właściwie to nie bardzo było za
co, czy też mnie chwalić za studiowanie chemii.
Jeszcze kilka razy zrobiłem porcję tego szlamu i posmarowałem nim
schody wejściowe do domu, z takim samym skutkiem. Zabawa była za każdym razem
wspaniała, a goście, którzy nas w tym czasie odwiedzali nie byli zbyt
zachwyceni. Po wypróbowaniu proszku na domownikach pomyślałem sobie, że byłoby
nieładnie, gdybym bawił się dalej tylko sam w domu i że nadszedł już czas, by
podzielić się przyjemnością także i z kolegami w szkole. Z ostatniej porcji
składników, jaka mi została mogłem zrobić już tylko niewielką porcję
acetylenku. Podsuszywszy trochę błotko aż przybrało postać wilgotnych bryłek,
wsypałem je do szklanej ampułki po esencji waniliowej do ciasta, zakorkowałem i
na drugi dzień zabrałem ze sobą do szkoły, aby obmyślić z kolegami w klasie,
jaki najlepszy użytek z nich zrobić. Pierwszą lekcją była geografia. Profesor
opowiadał ciekawie o Chinach, o żółtej rzece, która nazywała się Jang-Tse-Kiang i
o dżonkach po niej pływających, a my słuchaliśmy uważnie, oglądając odpowiednie
mapki w atlasie. Moim kolegą w ławce był siedzący po prawej stronie Rysio
Eisler, który był takim krótkowidzem, że aby czytać, musiał być pochylony i
trzymać nos niemalże w książce. Ja też słuchałem uważnie profesora i
wyobrażałem sobie że płynę po rzece. W prawej ręce, której łokieć miałem oparty
na blacie ławki, kręciłem machinalnie wyciągniętą z kieszeni ampułkę trzymając
ją w palcach na poziomie skroni.
W pewnej chwili oślepił mnie jaskrawy błysk i ogłuszył potężny huk – to
ze straszliwą siłą wybuchł proszek w trzymanej tuż przy oku ampułce, rozpryskując
szklane odłamki na wszystkie strony. Większa ich część posiekała mi prawą
skroń, policzek i brew, reszta poszła w szyję i odsłonięty kark Rysia, nisko
pochylonego nad książką. Obaj zalaliśmy się zaraz krwią. Mój Anioł Stróż znowu
musiał dokonać prawdziwego cudu – mimo, że zrobiłem właściwie wszystko co tylko
mogłem aby stracić oko, On jednak do tego nie dopuścił. Profesor od geografii,
kierowany samozachowawczym odruchem, który zapewne wyrobił sobie w partyzantce
podczas niemieckiej okupacji, schronił się błyskawicznie uskoczywszy za
katedrę. Opanował się jednak natychmiast, wyskoczył z powrotem i zapytał
krótko: który kretyn to zrobił? Nie
było sensu udawać Greka, bo lejąca się po twarzy krew i tak wskazywała
niedwuznacznie na sprawcę. Wstałem i powiedziałem drżącym głosem: – to ja,
panie profesorze. Rysio wycierał chusteczką krew cieknącą mu obficie z karku
na plecy i był tak przestraszony, że zupełnie zaniemówił. Profesor już opanował
sytuację – sprowadził szkolną pielęgniarkę oraz wychowawcę klasy. Pielęgniarka
założyła nam prowizoryczne opatrunki, a wychowawca wysłał obu nas do domu –
Ryśka, aby odpoczął po emocjach, a mnie z poleceniem zawiadomienia rodziców,
żeby przyszli do szkoły na rozmowę z dyrektorem.
Wróciłem do domu i opowiedziałem co się stało. Mama wzięła mnie do
łazienki, zdjęła opatrunek, obejrzała moje oko i stwierdziwszy że jest w
porządku, zauważyła wbite głęboko pod spaloną wybuchem skórę pokłady czarnego
pyłu. Była to sadza i rozpylone srebro pochodzące ze spalonego acetylenku
srebra. Moja Mama, dobrze wyszkolona pielęgniarka, w chwilach krytycznych
odznaczała się błyskawicznym i zdecydowanym działaniem. Nie zastanawiając się
wiele, wzięła twardą szczoteczkę do paznokci, która była akurat pod ręką i
zaczęła szorować nią po gołej, żywej i krwawiącej ranie by usunąć z jej głębi
te czarne pyły. Wyłem jak opętany i pewnie Mamie udałoby się wyszorować ranę
całkiem do czysta, ale nie wytrzymałem bólu i wyrwałem się jej. Powinienem był
siedzieć spokojnie i podziękować, bo gdyby nie to szorowanie na żywo, miałbym
na całe życie na twarzy brzydką czarną bliznę. Ponieważ nie wytrzymałem,
jeszcze do dziś mam pod skórą nad prawą brwią już tylko pozostałości czarnych,
nie wyszorowanych wówczas do końca śladów.
Nieszczęśni moi rodzice znów musieli udać się do szkoły na nieprzyjemną
rozmowę. Dostałem stanowcze ultimatum: jeszcze jeden jakikolwiek wybryk, a
zostanę relegowany ze szkoły, czyli mówiąc po prostu – wyrzucony z gimnazjum z
wilczym biletem na całe Gliwice. Wobec takiej alternatywy musiałem się definitywnie
uspokoić i był to rzeczywiście ostatni mój „wyczyn” w gimnazjum. Zostawszy w
ten sposób pozbawiony innych możliwości zabłyśnięcia przed kolegami, zabrałem
się więc nolens-volens do nauki. W stosunkowo krótkim czasie doszlusowałem do
piątki najlepszych uczniów w klasie i stałem się członkiem klasowej czołówki.
Obecnie, bogatszy o doświadczenia z własnymi dziećmi i wnukami widzę wyraźnie,
jak bardzo moi rodzice musieli być obdarzeni niewyczerpanymi pokładami świętej
cierpliwości i wyrozumiałości oraz jak wyjątkowo kochać swego syna.
Przeciętnie wyrozumiali rodzice, takiego niesfornego i rozrabiającego wyrostka
jak ja, dawno by już przecież umieścili gdzieś w szkole z internatem o ostrym
rygorze dla utemperowania jego wybujałego temperamentu!
Ponad pięćdziesiąt lat po owych wydarzeniach, przeglądając stare
rodzinne papiery, natknąłem się na świadectwa szkolne mego ojca z Korpusu
Kadetów w Tyflisie. Będąc ciekaw, jakich przedmiotów uczył się w szkole,
przeglądałem je z zainteresowaniem. Doskonałe stopnie z większości przedmiotów,
rzadko schodzące poniżej 10 w 12-to stopniowej skali ocen, wprawiły mnie w
podziw pomieszany z kompleksem niższości. Na końcu każdego ze świadectw była
specjalna rubryka zatytułowana: Opinia o
zachowaniu, postępach i pilności kadeta. Na świadectwie za wrzesień i
październik 1908 roku porucznik – wychowawca klasy napisał dziesięcioletniemu
wówczas chłopcu:
Na lekcjach siedzi
często nieuważnie z powodu swojej swawolności, dlatego i postępy mogłyby być
lepsze, jeśliby ta swawolność była mniejsza.
W dwa lata później, na świadectwie za te same miesiące 1910-go roku
napisano:
Wykazując w ogóle
niezłe postępy w nauce, kadet Mauberg czasami martwi mnie swoim zachowaniem,
naruszając nierzadko regulamin Korpusu spóźnia się do szeregu i stoi w szeregu
niespokojnie, źle zachowuje się na lekcjach itp. Sztabs Kapitan Michelson
Na świadectwie za rok szkolny 1911/1912 wychowawca klasy napisał:
22/III/1912 Zachowanie złe: często dostaje uwagi za
zakłócanie porządku w czasie lekcji, na zajęciach wieczornych, w sypialni. Nie
jest zbyt staranny. Pilny, ale nie zawsze jednakowo. Źle zachowuje się w
szeregu, w klasie.
17/VI/1912 Byłoby pożądane w roku szkolnym 1912/13
widzieć kadeta Mauberga, przy jego świetnych zdolnościach i dobrej nauce, zachowującego
się poważniej. Ma możliwość ubiegania się o dodatkowy punkt za zachowanie. Sztabs Kapitan Michelson
Na następnym świadectwie w roku 1912/1913 nie było niestety lepiej:
18/XI/1912
Zachowanie w klasie nie do zaakceptowania. Pilność – nierówna. Postępy dobre,
ale przy zdolnościach kadeta Mauberga mam prawo oczekiwać lepszych rezultatów w
nauce.
24/XII/1912
Postanowieniem komitetu pedagogicznego odjęto 2 punkty za zachowanie z 6 na 4,
za bójkę na pięści z młodszymi kolegami. Przy powtórzeniu podobnego wykroczenia
będzie przedstawiony do skreślenia. Pozbawiony urlopu na Święta Bożego
Narodzenia: oprócz 3-ch dni Bożego Narodzenia, 1 stycznia i 6 stycznia.
(bez daty)
Zachowanie poprawiło się. Kapitan Michelson
Podobnie na świadectwie za rok 1913/1914, kiedy to sztabs-kapitan
Michelson, zapewne za swe własne nienaganne sprawowanie, został awansowany na
podpułkownika:
Na wieczornych i
porannych zajęciach czasami zakłóca porządek.
16/XII/I913 W
szeregu popchnął kolegę.
28/I/1914 W klasie
zakłóca porządek. Niesumiennie dyżuruje w klasie.
17/III/1914 Głośno
śmiał się w szeregu. Podpułk. Michelson
Szczególnego smaczku tym krytycznym wpisom dodaje spostrzeżenie, że
świadectwa szkolne wraz z uwagami o zachowaniu w nich zawartymi musiał
przyjmować do wiadomości i podpisywać ojciec kadeta – mój dziadek, też w owym czasie będący w randze podpułkownika.
Dopiero w następnym roku szkolnym mój Tata pokazał, że
potrafi być także i doskonałym pod każdym względem uczniem, gdyż na
świadectwie z siódmej klasy w roku szkolnym 1914/1915 podpułkownik Michelson
napisał:
Nader pilny. Zachowanie bardzo dobre. Awansowany na młodszego
podoficera.
Lektura tych
świadectw uświadomiła mi jak miażdżącemu rygorowi w Korpusie Kadetów musiał
być poddawany mój Tata, pełen w tym chłopięcym i młodzieńczym okresie swego
życia rozsadzającej go energii. Pozwoliła mi ona zrozumieć też źródło jego
anielskiej cierpliwości i wyjątkowej wyrozumiałości w stosunku do moich, iście
szatańskich wybryków – pamiętając swoje własne dzieciństwo, był wyrozumiały
dla mnie. Pojąłem także, skąd u mnie samego wziął się ten wybujały temperament
i moje nieprawdopodobne pomysły. Mogę również domyślać się, skąd takie cechy
charakteru mogłyby się wziąć się u moich dzieci i wnuków.
Konstanty
Mauberg w Korpusie
Kadetów w 1914 r.
¬ ¬ ¬
Na wakacje w 1949 roku pojechałem na obóz szybowcowy do Goleszowa koło Cieszyna. Rodzice, świadomi różnorakich niebezpiecznych
pomysłów kłębiących się bez ustanku w mej głowie, nie byli zbyt pewni, czy robią
dobrze pozwalając mi tam jechać. Mama przestrzegała
mnie usilnie, abym był bardzo ostrożny oraz
latał nisko i powoli. Było to, z czego oczywiście nie zdawała sobie
zupełnie sprawy, akurat dokładne przeciwieństwo tego, co należało robić, aby
latanie było bezpieczne. Na kursie nie latałem jednak ani nisko, ani powoli –
latałem na szczęście dokładnie tak jak mnie uczyli, dzięki czemu obyło się bez
wypadku, a ja ukończyłem kurs z niezłymi wynikami. Poznałem tam wielu
ciekawych chłopców, podobnie jak ja zafascynowanych lataniem i szybownictwem.
Kilku z nich zrobiło później karierę w lotnictwie sportowym, jak na przykład Edward Makula – światowy
mistrz szybowcowy, zdobywca wielu pierwszych nagród w zawodach
międzynarodowych, a później kapitan – pilot samolotów komunikacyjnych w polskich
liniach lotniczych LOT czy Zbyszek Rawicz, który jako pilot LOT-u zginął w katastrofie
lotniczej pod Zawoją w Beskidzie
Żywieckim. Marian Kępka i Jurek
Skrzydlewski zabili się w
katastrofach szybowcowych, a Jurek Kulesza dokonał
wielkiego wyczynu – uciekł na szybowcu z komunistycznego PRL do Austrii w wolnym
świecie.
Obóz szybowcowy był zorganizowany przez Służbę
Polsce – paramilitarną organizację młodzieżową, której programowym zadaniem
było wykorzystanie darmowej siły roboczej młodzieży dla różnych celów
związanych z linią partii komunistycznej i potrzebami propagandy socjalistycznej.
Odbycie wakacyjnego miesięcznego turnusu w SP nie było wprawdzie obowiązkowe,
ale umożliwiało zdobycie dodatkowych punktów potrzebnych ewentualnie potem przy
staraniu się o wstęp na wyższe studia. Kto nie był synem robotnika lub chłopa,
ten nie miał punktów za pochodzenie i musiał je zdobywać w inny sposób. Był to
jeden z przejawów owego dobrowolnego
przymusu, tak charakterystycznego dla systemu komunistycznego i chętnie
stosowanego przez władze przy każdej okazji. Młodzi chłopcy i dziewczęta z SP
odgruzowywali więc Warszawę, wykonywali pomocnicze prace przy budowie Nowej Huty pod Krakowem oraz pomagali
przy żniwach na wsi w Państwowych Gospodarstwach Rolnych, a nieraz i górnikom
w kopalniach. Uczestniczyli także niestety, u boku oddziałów Milicji Obywatelskiej,
w odbieraniu bogatym gospodarzom na wsi zapasów mięsa i zboża oraz w innych
podobnych haniebnych akcjach konfiskaty na wsiach, nazywanych eufemistycznie rozkułaczaniem . Dzięki zainteresowaniom lotniczym i
zrobionemu wcześniej teoretycznemu kursowi szybowcowemu, moi dwaj koledzy z
klasy i ja mieliśmy możność odbycia naszego turnusu SP na szybowisku i w ten
sposób uniknęliśmy ciężkiej pracy na budowie lub paskudnych wypraw na organizowany
przez władze rabunek wiejskich gospodarstw. Niewielu naszym szkolnym kolegom
tak się udało, większość wróciła po wakacjach do szkoły z niegroźnymi
pęcherzami na rękach, ale niektórzy także z nieuleczalnymi ranami na psychice.
Ci ostatni stanowili potem narybek dla kadry przyszłych działaczy ZMP
– będącego na usługach komunistycznej partii Związku Młodzieży Polskiej.
Ja w owym czasie byłem prawie zupełnie apolityczny. Wprawdzie rodzice
moi i domy moich kolegów były negatywnie nastawione do zaprowadzanej w PRL socjalistycznej rzeczywistości, a
słuszność ich krytyki znajdywała na każdym kroku potwierdzenie w życiu codziennym,
to odbywało się to jakby nieco z boku i nie dotyczyło mnie bezpośrednio. Do
organizacji Służba Polsce odnosiłem się przyjaźnie, bo dzięki niej przeżyłem
wspaniałe wakacje na szybowisku, a do ZMP, mimo jego powszechnej krytyki w
naszym środowisku, miałem stosunek całkowicie obojętny. To dopiero sami
komuniści – ich pełne pychy i niebywałego zakłamania postępowanie oraz
niewyobrażalne dla ludzi żyjących w wolnym świecie zniewolenie fizyczne i
psychiczne, jakie ich system narzucał opanowanym przez nich narodom, uczyniło
ze mnie później, w dorosłym już życiu, zdeklarowanego antykomunistę.
Trzeba jednakże uczciwie przyznać, że jako wnuk człowieka zamęczonego w
sowieckim łagrze i syn tego, który będąc 22 letnim młodzieńcem musiał ratować
życie dramatyczną ucieczką przed bolszewikami z Rosji do Polski przeszło
A przecież filozofia komunistyczna, głosząca zasady wolności,
sprawiedliwości społecznej, postulująca równość ludzi, wymagająca poszanowania
godności człowieka i uważająca spełnianie jego potrzeb kulturalnych oraz
materialnych za swój imperatyw, wydaje się być wzniosłym światopoglądem. Jest
filozofią tak piękną, że w praktyce stanowi niestety jedynie czystą,
abstrakcyjną teorię – może mieć zastosowanie tylko w raju, tam gdzie
realizowałyby ją istoty o naturach doskonałych, pozbawionych ludzkich
ułomności. W ziemskim wykonaniu jest niewykonalną i nader kosztowną, zarówno
finansowo jak i społecznie utopią, dokładnym przeciwieństwem głoszonych haseł.
Taką niesprawiedliwość, wyzysk, zakłamanie, ograniczenie swobód obywatelskich,
sponiewieranie ludzkiej godności, psychiczne zniewolenie oraz fizyczną
eksterminację opornych, jaką komuniści masowo zastosowali na opanowanych przez
siebie terenach, w słabym jedynie stopniu oddać może porównanie z okresem
niewolnictwa w Stanach Zjednoczonych, tak powszechnie uznanym przecież za haniebny.
¬ ¬ ¬
Pewnego jesiennego dnia 1949 roku mój młodszy brat Gopar, który w tym
czasie miał 16 lat, co na ludzkie życie znaczyło co najmniej 80, był więc
dobrze zakonserwowanym, ale już bardzo wiekowym psim staruszkiem, zniknął z
domu. Szukaliśmy go wszędzie, pytaliśmy sąsiadów, a ojciec zgłosił jego
zniknięcie na milicji. Wszystko było nadaremne. Gopar znikł jak kamień w
wodzie i nigdy więcej już go nie zobaczyliśmy. Cała rodzina zastanawiała się
bezskutecznie, co mogło mu się przytrafić. Czy złapał go hycel (ale takiej
instytucji w Gliwicach nie było), czy ktoś go ukradł (ale po co kraść takiego staruszka),
czy wpadł pod samochód (ale w tym czasie w Gliwicach nie było ich
wiele), a może zabili go dla zabawy rosyjscy żołnierze?
Jestem pewien że Gopar, zwyczajem rannych zwierząt, które zaszywają się
w jakiś niedostępny kąt by tam w samotności wylizać swe rany, czując
nadciągający swój koniec, zaszył się w taki właśnie ukryty kąt by tam umrzeć w
spokoju. Gopar był przecież szlachetną istotą, miał bardzo subtelną duszę i na
pewno w tych ostatnich chwilach chciał być sam i nie sprawiać sobą kłopotu.
Żałoba w domu była wielka i długo nie mogliśmy pogodzić się z myślą, że już
nigdy nie pojawi się rano w sypialnym pokoju brązowa postać z uśmiechniętym
przyjaźnie trójkątnym pyskiem, by na powitanie wsadzić głowę pod kołdrę i
dotknąć nogę wilgotnym nosem, albo polizać zwisającą z łóżka rękę.
Gopar
¬ ¬ ¬
W końcu maja 1950 roku zdałem bez większych emocji egzamin maturalny.
Fakt ten postanowiliśmy z kolegami z naszej paczki uczcić przez zorganizowanie
pikniku na świeżym powietrzu. Każdy miał przynieść butelkę wina i jakieś
kanapki. Było nas chyba sześciu, a każdy – tak jak się zobowiązał – przyniósł
butelkę taniego wina. Nieszczęście polegało na tym, że każde było inne. Nie
było dwóch identycznych butelek! Nie wiedzieliśmy jeszcze wówczas, że nie
wolno mieszać różnych gatunków podłego wina, była więc to mieszanka piekielna,
najgorsza z możliwych. Nie można się dziwić, że struliśmy się przepotężnie.
Dowlokłem się do domu późnym wieczorem przy pomocy kolegów i chorowałem przez
dwa następne dni. Będę je pamiętał do końca życia. W ten sposób zostałem na
całe życie wyleczony z wszelkich ciągot do nadużywania napojów alkoholowych.
Dzięki temu doświadczeniu poznałem zdradziecką właściwość alkoholu oraz
dowiedziałem się gdzie jest granica, której mi przekroczyć nie wolno. Od tego
czasu, jeszcze całe mnóstwo razy w życiu piłem przy różnych okazjach więcej lub
mniej alkoholu, ale znając swą miarę, zawsze już wiedziałem kiedy należy się
zatrzymać, by nie być chory.
Być może doświadczenie takie przydałoby się każdemu młodemu
człowiekowi by uchronić go na przyszłość przed nałogiem lub wymykającym się
spod kontroli pociągiem do napojów wyskokowych?
W czerwcu wybuchła wojna na półwyspie koreańskim. Korei Południowej pomagały Stany
Zjednoczone, a komunistycznej Korei Północnej – chińscy ochotnicy, czyli w praktyce
Związek Sowiecki. Trwająca od jakiegoś czasu zimna wojna pomiędzy
Wschodem i Zachodem mogła w każdej chwili przekształcić się w światową wojnę
prawdziwą. Zaostrzenie sytuacji międzynarodowej spowodowało w Polsce intensyfikację
produkcji zbrojeniowej i rozwój przemysłu ciężkiego kosztem przemysłów
lekkiego i przetwórczego, pracujących na rzecz ludności. Wywołało to dalsze
zubożenie rynku i pauperyzację społeczeństwa, na co nałożyła się jeszcze
wymiana pieniędzy, przeprowadzona na złodziejskich zasadach.
Na następny obóz szybowcowy na szybowisko do Pińczowa pojechałem w
lipcu, uodporniony całkowicie na ewentualne propozycje alkoholowe ze strony
kolegów. Był to już kurs zaawansowany, uczyliśmy się tam długotrwałego
samodzielnego szybowania z wykorzystaniem prądów termicznych, latania na holu
za ciągnącym nas samolotem oraz techniki skoków spadochronowych, czyli tych
wszystkich umiejętności, jakie są potrzebne pilotowi szybowcowemu dla jego
przyszłej kariery sportowej. Lataliśmy z instruktorem na dwumiejscowych
Bocianach lub samodzielnie na jednomiejscowych Komarach. Na skraju Pińczowa
znajduje się długa, wielokilometrowa wysoka skarpa górująca nad rozlewiskiem
Nidy. Przy czołowym wietrze nad skarpą powstaje front wznoszącego się
powietrza. Wystarczyło wtedy nadlecieć nad skarpę, by móc latać w tym froncie
bez opadania, tak długo, jak długo wiał wiatr. Było to niezapomniane uczucie
samotności w szybowcu, który majestatycznie płynąc w powietrzu leniwie poddawał
się ruchom sterów. Słychać było tylko świst powietrza na owiewce kabiny, a
oglądana z tej wysokości panorama Pińczowa i prawie płaska
okolica, po której wiła się szerokimi zakolami srebrzysta wstęga leniwie
płynącej Nidy były urzekające. Po ukończonym pomyślnie kursie uzyskałem
licencję pilota szybowcowego oraz miałem prawo do noszenia najniższej, brązowej
odznaki Lilienthala,
która w kółku z liści laurowych miała jedną mewkę.
Po powrocie z szybowiska zastałem mieszkające w naszym domu rodzeństwo
Tarkowskich. Byli to 13-to letni Tomek i 16-to letnia
Krysia. Ich matka, znajoma mojej Mamy z pracy w
Przychodni Lekarskiej, dostała skierowanie na leczenie do sanatorium. Jej mąż
zginął na wojnie w 1939 roku, a ona była samotną wdową, wychowującą dwójkę
dzieci. W Gliwicach nie miała żadnej rodziny u
której mogłaby zostawić dzieci na czas pobytu w sanatorium. Uzgodniła więc z
rodzicami, że na ten czas jej dzieci zamieszkają u nas.
Rodzeństwo Tarkowskich było
sympatyczne, dobrze wychowane, a ich obecność w naszym domu stanowiła miłe urozmaicenie.
Krysia była drobną, o
lekko piegowatej buzi naiwną romantyczną marzycielką z ciemnymi włosami i
natychmiast zauroczyła się moją pomaturalną dziewiętnastoletnią dorosłością
oraz nimbem pilota szybowcowego, z jakim pojawiłem się w domu. Wieczorne
opowiadania przy kolacji o przeżyciach na szybowisku chłonęła z wbitymi we mnie
bałwochwalczo brązowymi oczami. Nie trudno się domyślić, że po kilku dniach
zakochała się we mnie bez pamięci, swą pierwszą chyba dziewczęcą miłością.
Wszyscy w domu to oczywiście zauważyli z wyjątkiem mnie samego, nieczułego na
fluidy Amora barana, myślącego wówczas wyłącznie o lataniu na szybowcach i
ewentualnie o czekającym go egzaminie wstępnym na Politechnikę. Na
usprawiedliwienie mogę jedynie stwierdzić, że moja nieczułość spowodowana była
częściowo również i tym, że w tym czasie byłem całkowicie uodporniony na inne
dziewczęta, gdyż ja z kolei byłem pod wrażeniem Zosi, uczennicy z o rok
niższej klasy Gimnazjum Żeńskiego. Zosia uczyła się śpiewu w tej samej Szkole
Muzycznej co ja i musiała być lepsza w śpiewie niż ja w grze na fortepianie, bo
na gimnazjalnych akademiach często występowała z trudną, koloraturową francuską
ludową piosenką mało znanej kompozytorki Ewy Dell’Acqua pod tytułem l’Hirondelle czyli Jaskółka. Jej polskie, dokonane nieco częstochowskimi rymami
tłumaczenie
Kiedyś jaskółkę ujrzałam
w czystym lazurze poranku
słońca gdy wschód podziwiałam
stojąc przed domem na ganku.
Ach jakże ja żałowałam,
że jej skrzydełek
nie miałam.......
Zosia tak uroczo śpiewała, że podbiła
me serce bez reszty. Sam właściwie nie wiedziałem dobrze, czy zakochałem się
bardziej w piosence, czy w Zosi. Wprawdzie koledzy, a w szczególności Tadzik
Pfützner cieszący się intergimnazjalną opinią
nadzwyczaj biegłego w sprawach sercowych i eksperta od wyglądu dziewcząt
zwracali mi uwagę na fakt, że sylwetka Zosi nie ma kształtu idealnego, to wobec
słodkiej koloratury jej głosu nie miało to dla mnie najmniejszego znaczenia.
Dla mnie ważne było wnętrze człowieka – dusza, a nie takie zewnętrzne szczegóły
jak nogi. Prawdą jest także, że Zosia nie wiedziała nic o mym dla niej
uwielbieniu z tego prostego powodu, że jak dotąd nie ośmieliłem się dać jej o
tym sygnału w jakikolwiek sposób. Koledzy moi i koleżanki Zosi wiedzieli o tym
wszystkim oczywiście doskonale i śmiali się serdecznie ze mnie i z mojej
nieśmiałości, ale mnie to nie przeszkadzało. Liczyłem bowiem skrycie, że dzięki
temu wiadomość dojdzie do Zosi i że w ten sposób ominie mnie konieczność osobistego
wyznania jej mych uczuć. (A trzeba wiedzieć że w owym czasie, przed wypadkiem
motocyklowym który brzydko zdeformował mi twarz, byłem jeszcze młodzieńcem
ładnym, choć bardzo nieśmiałym wobec dziewcząt. Podobno równie nieśmiałym jak
przystojnym i zapowiadałem się na atrakcyjnego mężczyznę. Niestety, po wypadku,
rokowania te nie miały już szans spełnienia.) Informacja o mych uczuciach
musiała chyba w końcu istotnie dotrzeć do Zosi, bo od pewnego momentu zaczęła
ona patrzeć na mnie zachęcająco i wyczekująco, potem z zawodem, później z
niesmakiem, a w końcu z wyraźną pogardą i unikać jak ognia. Ale to było już
później, w czasie gdy oboje studiowaliśmy w Gliwicach na Politechnice.
Natomiast Krysia, gdy rano rodzice wyszli już z domu do pracy, a ja
wylegiwałem się jeszcze w łóżku bo były wakacje, przychodziła w pikowanym
szlafroczku narzuconym na piżamę do mojego pokoju, siadała na łóżku i prosiła,
abym jej opowiadał o sobie, o szybowisku i kolegach, o szkole i nauczycielach.
Po kilku dniach zacząłem zapraszać ją, by się koło mnie położyła. Uchylała
wtedy kołdrę i wsuwała się pod nią nieśmiało i z ociąganiem. W owych czasach
normalnemu chłopakowi żadne inicjatywy miłosne w takiej sytuacji nawet nie
przychodziły do głowy. Mnie też nie. Leżeliśmy więc i gawędziliśmy tak do
czasu aż zniecierpliwiona brakiem możliwości posprzątania ze stołu Jadzia wywoływała
nas na śniadanie. Traktowałem ją jak siostrę, bo zawsze tęskniłem w domu za
rodzeństwem. Mojego brata Gopara już nie było, ale nawet gdy jeszcze był, nie
mogłem przecież z nim gawędzić. Wypytywała mnie z wielkim zainteresowaniem jak
to jest, gdy się już jest takim dorosłym po maturze, co się wtedy myśli, czy w
dalszym ciągu trzeba pytać się rodziców o pozwolenie na wszystko oraz co będę
studiować na Politechnice, jakie są moje projekty na przyszłość i gdzie będę
potem pracował? Czy jestem w kimś zakochany? Z perspektywy jej 16-tego roku
życia bardzo intrygowały ją i ciekawiły odczucia takiego dorosłego człowieka jak ja. Ja zachowywałem się jak ślepiec i nie
przychodziło mi w ogóle do głowy, w jakim stanie ducha może znajdować się
Krysia. Opowiadałem jej wszystko bardzo chętnie i dokładnie,
tak jak wyobrażałem sobie rozmowy z siostrą lub bliskim, oddanym przyjacielem.
Bezmyślność swą i okrucieństwo posuwałem do tego stopnia, że opowiadałem także,
zadając jej zapewnie nieświadomie dotkliwy ból, o Zosi którą przecież znała, bo
Zosia była jej koleżanką ze starszej klasy w tym samym gimnazjum.
Po dwóch tygodniach przyjechała pani Tarkowska i zabrała swe dzieci do
domu. Krysię spotykałem
potem jeszcze szereg razy przelotnie na ulicy. Przy każdym spotkaniu jej oczy
rozświetlały się promiennie ciepłym radosnym blaskiem na mój widok, a ja,
nieczuły baran bez żadnego doświadczenia w sprawach sercowych, w dalszym ciągu
niczego nie rozumiałem. A mógłbym w niej mieć swą pannę, oddaną mi przyjazną duszę, której tak przecież łaknąłem.
Traktowałem ją jednak jak dziecko. To, aby stała się moją dziewczyną nie
wchodziło w ogóle w rachubę, bo dzieliły nas trzy lata, a w owym okresie życia
jest to przepaść nie do pokonania. Wszystkie panny moich kolegów były przecież naszymi rówieśniczkami, najwyżej
z klasy o rok młodszej. Jakże mógłby pojawić się, na przykład na prywatce,
19-to letni dorosły chłopak w
towarzystwie 16-to letniej smarkuli? To było nie do pomyślenia.
O nieodwzajemnionym uczuciu Krysi do mnie
dowiedziałem się od mojej mamy dopiero kilka lat później. Obie nasze mamy musiały chyba
wymieniać na ten temat poglądy w pracy w Przychodni.
Po maturze Krysia zrobiła studia
stomatologiczne i pojechała do pracy w przychodni dentystycznej, gdzieś w
dalekich Bieszczadach. Nie wyszła nigdy za mąż. Spotkaliśmy się powtórnie
dopiero wiele lat potem.
¬ ¬ ¬
Na początku sierpnia rozpoczął się kurs przygotowawczy do egzaminu
wstępnego na Politechnikę
Śląską w Gliwicach. Trwał przeszło miesiąc i był zakończony we wrześniu
egzaminem konkursowym, gdyż było więcej chętnych, niż miejsc. Dostałem
immatrykulację, odśpiewałem wraz innymi nowo przyjętymi Gaudeamus igitur
i od pierwszego października stałem się studentem Wydziału Chemicznego.
Poprzednio, zauroczony lataniem na szybowcach, chciałem zapisać się na Wydział
Lotniczy. Był on jednak prowadzony tylko na Politechnice Warszawskiej oraz
Wrocławskiej. Rodzice niezbyt chętnie widzieli mój wyjazd z domu i tłumaczyli
mi, że nie mam szans na lotnictwo, gdyż przyjmowani są tam głównie ci kandydaci,
których rodzice są „swoi” i należą do PZPR. Wyperswadowali mi w końcu Wydział
Lotniczy i przekonali do chemii, która była na miejscu na Politechnice w
Gliwicach. A do chemii miałem przecież, twierdzili, niewątpliwe zamiłowanie,
udowodnione przeze mnie doświadczalnie w licznych akcjach gazowniczych i
pirotechnicznych. Trudno mi było odmówić logiki temu rozumowaniu, zgodziłem się
więc ostatecznie na chemię.
Podobnie jak w mym gimnazjum, profesorami na Politechnice byli w
większości wybitni, cudem uratowani z pogromów hitlerowskich i stalinowskich
profesorowie i doktoranci z Politechniki Lwowskiej. Na pierwszym,
inauguracyjnym wykładzie z chemii w auli Wydziału Chemicznego, my wszyscy,
niedawni uczniowie gimnazjów a obecnie już studenci, w momencie wejścia starego
profesora o którym już wiedzieliśmy że jest autorem wielu poważnych prac naukowych,
książek fachowych i podręczników akademickich, kierowani wieloletnim nawykiem
szkolnym, wstaliśmy gremialnie ze swych miejsc. Siedzenia w amfiteatralnej auli
Wydziału Chemicznego były składane, powstał więc długotrwały przeraźliwie
głośny klekot obracających się drewnianych siedzeń, uderzających o swe oparcia.
Stary profesor, ogłuszony tym hałasem, odczekał spokojnie aż wszystko ucichnie
i kazał nam natychmiast siadać. Gdy ucichł ponowny grzmot opuszczanych siedzeń
profesor oświadczył nam nieco zgryźliwie, że nie jesteśmy już w szkole
średniej, lecz na Wyższej Uczelni. A tu, szacunek dla nauczyciela akademickiego
wyraża się nie przez czynienie hałasu i stawanie na baczność na jego widok, ale
przez wspólne z nim studiowanie wykładanej przez niego dyscypliny naukowej. Na
przyszłość mamy więc nie wstawać i zachowywać się nie jak sztubacy, lecz jak
studenci. To znaczy jak ludzie, którzy wspólnie ze swym profesorem studiują
pewną dziedzinę wiedzy.
Było to podejście do stosunków na płaszczyźnie uczeń-nauczyciel tak
rewolucyjnie nowatorskie i tak różne od tego do czego byliśmy dotychczas
przyzwyczajeni w szkole średniej, że oniemieliśmy kompletnie. Profesor Wiktor Jakób, wykładowca podstawowego na pierwszym roku Wydziału
Chemicznego przedmiotu, jakim była Chemia Nieorganiczna, zdobył u nas już na
wstępie najwyższy autorytet.
W ten sposób wszedłem w zupełnie inny, nieznany mi dotychczas,
fascynujący świat życia akademickiego i akademickiego sposobu myślenia.
Niestety, oprócz właściwego dla Wyższej Uczelni nurtu naukowego, Politechnika i
jej studenci poddawani byli również presji nurtu politycznego. Komunistyczna
partia czuwała, by ta olbrzymia masa młodzieży nie pozostała przypadkiem poza
jej wpływami. Pewnego dnia młodzieżowi działacze nurtu politycznego zwołali
zebranie studentów naszego semestru w celu, jak było enigmatycznie napisane na
ogłoszeniu, Omówienia problemów
organizacji młodzieżowej na Wydziale. Gdy już wszyscy się zebrali, a
chodziły szepty, że obecność jest obowiązkowa i będzie sprawdzana według listy,
wystąpił jeden z nas, kolega Józef Willert (nomen-omen
imiennik wielkiego Ojca narodów,
generalissimusa Stalina). Nigdy bym go nie podejrzewał, że jest działaczem młodzieżowym.
Był o kilka lat od nas starszy i jak dotąd niczym szczególnym się nie wyróżnił
poza tym, że miał duże kłopoty we władaniu językiem polskim – mówił
niegramatycznie i z gardłowym niemieckim akcentem. Oświadczył nam, że on
jest członek Polska Zjednoczona Partia Robotnicza. Partia poleciła mu założyć
na naszym Wydziale koło ZMP, czyli Związku Młodzieży Polskiej. On być
przewodniczący tego naszego zebrania i on teraz czekać na nasze zgłoszenia do
Związku. Jakoś nikt się nie kwapił ze zgłoszeniem się do ZMP,
wszyscy rozglądali się dookoła bezskutecznie czekając na tego pierwszego
odważnego. Wobec tego gorliwcy zaczęli zgłaszać różne propozycje – na przykład
aby zapisać hurtem wszystkich obecnych w oparciu o listę obecności, lub aby dla
uniknięcia skrępowania, jedni koledzy zgłaszali drugich i w przypadku, gdy
wskazany nie wyrazi sprzeciwu, miałby on zostać automatycznie członkiem. W
toku dyskusji zwyciężyła ta druga koncepcja, wobec czego kolega towarzysz
Willert zgłosił dwóch
upatrzonych już wcześniej przez siebie jako członków koła, tamci w rewanżu
natychmiast zgłosili innych i tak ruszyła cała lawina. Nie minęło piętnaście
minut, a wszyscy staliśmy się, bo nikt nie odważył się publicznie powiedzieć
NIE, członkami nowego koła ZMP na Wydziale Chemicznym. Następnie członkowie
nowego koła wybrali jednogłośnie, w gosowaniu jawnym, kolegę Willerta na przewodniczącego.
Pełnia demokratycznych procedur wyborczych została zachowana.
Chwyt o domniemaniu aprobaty wobec braku sprzeciwu osoby publicznie
wskazanej jest zresztą starym, od dawna stosowanym z niezawodnym skutkiem
sposobem wymuszania zgody, pochodzącym z Katechizmu
rewolucjonisty autorstwa gorliwego bolszewika, Siergieja
Nieczajewa. Głosił on między innymi, iż w imię rewolucji pozbyć
się należy wszelkich zasad moralnych, balastu ludzkich uczuć i postawić na
prowokację, szantaż i zbrodnię. Dowiedziałem się o tym jednak dopiero dużo,
dużo później. Mnie zgłosił, zapewniał mnie potem że w dowód przyjaźni a nie dla
złośliwego kawału, mój nowy kolega Fredzio Lachowicz, z którym
zaprzyjaźniłem się jeszcze na kursie przedegzaminacyjnym. Fredzio pochodził z
Podlasia, mówił śpiewnym kresowym akcentem i w owym czasie
głęboko jeszcze wierzył we wszystko, o czym mówiono na młodzieżowych
zebraniach. Jest jednakże niewątpliwe, że gdyby nie możliwość bezpłatnej
nauki, jaką stworzyła Polska Ludowa, jego rodziców nie byłoby zapewne stać na opłacenie
synowi studiów wyższych i Fredzio nie stałby się
doktorem nauk chemicznych i poważnym pracownikiem naukowym Politechniki
Śląskiej, którym był do końca życia. W ten więc sposób, pod koniec października
1950 roku zostałem, wobec tchórzliwego braku mego sprzeciwu, członkiem
socjalistycznej organizacji młodzieżowej o dumnej nazwie Związek Młodzieży
Polskiej. Podobne zebrania, z analogicznym skutkiem, odbyły się także na wszystkich
pozostałych wydziałach Politechniki Śląskiej.
Przekrój społeczny młodzieży na naszym semestrze odpowiadał państwowym
odgórnym wytycznym i był w przygniatającej mierze robotniczo-chłopski. Takie
też były i zwyczaje i słownictwo tej młodzieży, a z przystosowaniem się do nich
nie miałem większych trudności. Jeśli chodzi o słownictwo, to wśród wielu
innych zupełnie niecenzuralnych, ulubionym i najłagodniejszym z niezbyt
eleganckich i powszechnie używanych, obiegowym zwrotem oznaczającym
nonszalancki brak zainteresowania, było powiedzenie kładę lagę. Gdy ktoś chciał oznajmić koledze, że dziś nie pójdzie
na ćwiczenia na przykład z mineralogii, mówił po prostu dzisiaj kładę lagę na mineralogię. Oznaczało to deklarację
nieobecności na wykładzie czy ćwiczeniach, wyrażoną w syntetycznym studenckim
żargonie. Naszą zaś ulubioną zabawą, której oddawaliśmy się z zapałem na
przerwach między wykładami była znana na całym świecie i niezbyt wyszukana gra
w salonowca, zwana także Napoleonem. Graliśmy w nią z takim
zapamiętaniem, że niektórzy mieli potem kłopoty z wysiedzeniem na twardym krześle
w sali wykładowej tym bardziej, że uczestnikami zabawy byli przecież krzepcy w
rękach, nieraz o dłoniach wielkich jak bochny chleba, chłopscy i robotniczy
synowie. Obserwujący nas lwowscy profesorowie, mający jeszcze w pamięci wysoką
rangę przedwojennych lwowskich Wyższych Uczelni oraz obraz i powagę
ówczesnych studentów, patrzyli na nasze maniery z przerażeniem i głębokim
niesmakiem, ubolewając zapewne w duchu nad prostactwem i rozwydrzeniem
młodzieży, którą przyszło im teraz uczyć w Ludowej Polsce.
Na którymś z kolejnych zebrań ZMP omawialiśmy jak zwykle wiele spraw,
które dla jego organizatorów były zapewne niezmiernie ważne, natomiast
większość, czyli tacy przeciętni członkowie jak ja, była nimi śmiertelnie
znudzona. Ożywiliśmy się dopiero przy punkcie, który brzmiał Omówienie problemu socjalistycznej
szczerości w stosunkach wzajemnych. Okazało się, że pod tą enigmatyczną
nazwą kryła się nagonka, zorganizowana na jednego z naszych kolegów, Konrada
Szydłę. Przewodniczący zarzucił mu, że zataił przy przyjmowaniu go do ZMP fakt,
iż jego rodzice w czasie niemieckiej okupacji byli Reichsdeutschami oraz to, że nazywał się wówczas Schydlo i że należał do Hitlerjugend. Towarzysz Willert zgłosił wniosek
o wyrzucenie go z ZMP i ze studiów. Oskarżenie było poważne gdyż wynikało z
niego, że jakaś niemiecka rodzina umieściła swego syna na darmowych studiach
finansowanych przez socjalistyczną Polskę Ludową. Rozpętała się straszna burza i wszyscy wyrażaliśmy
swe oburzenie takim faktem, bo nie chcieliśmy mieć Niemca wśród nas (jakoś
zapomnieliśmy w tym momencie o polszczyźnie towarzysza Willerta). Zanim oskarżony o te zbrodnie Konrad nie został
dopuszczony do głosu, omal go nie wyrzucono za drzwi. Konrad załamującym się z
emocji i wstydu głosem zaczął się tłumaczyć, że w rzeczywistości jest zupełnie
inaczej: nie jest z rodziny niemieckiej lecz polskiej, o polskim nazwisku
Szydło, że pochodzi z Bydgoszczy, a w czasie okupacji Niemcy całą ludność województwa
bydgoskiego, nie pytając wcale o zdanie, uznali za będącą pochodzenia
niemieckiego i wszystkich wciągnęli na niemiecką listę narodowościową. Mówił
także, że Niemcy prowadzili tam systematyczną akcję zniemczania pisowni i że w
ten sposób jego polskie nazwisko zostało fonetycznie zapisane po niemiecku.
Podobnie było i z jego przynależnością do hitlerowskiej organizacji
młodzieżowej – nikt go nie pytał o zdanie, cała tamtejsza młodzież została do
Hitlerjugend zapisana automatycznie (dziwnie mi się to skojarzyło ze sposobem,
w jaki my sami niedawno przystępowaliśmy do ZMP). Po wyjaśnieniach Konrada
zapadła cisza i większości z nas zrobiło się wstyd, że tak łatwo i bezkrytycznie
daliśmy się podpuścić przez naszych związkowych działaczy. Jego wytłumaczenie
zostało łaskawie przyjęte do wiadomości przez przewodniczącego, nie został
jednak oficjalnie przez niego przeproszony, co mu się moim zdaniem należało bezspornie,
gdyż spotkało go ogromne a niezasłużone upokorzenie. Z zebrania tego wyszedłem
z jakimś niezbyt wyraźnie uświadamianym sobie uczuciem niesmaku. Uzmysłowiłem
sobie nagle, że przyjazne grono miłych kolegów, podpuszczone przez kilku
demagogicznych krzykaczy, bardzo łatwo może się przekształcić ze stada owiec w
żądną krwi watahę bezwzględnych wilków.
Na następnym zebraniu ZMP nie byłem obecny, bo akurat wypadł mi termin
treningu szybowcowego na sportowym lotnisku Muchowiec w Katowicach, a poza tym niesmaczny przebieg poprzedniego
zebrania odebrał mi na jakiś czas ochotę do oglądania kolegi przewodniczącego.
Odpowiedziałem więc na odczepnego kolegom, którzy mnie zawiadomili o terminie
zebrania, że nie mam czasu bo mam inne zajęcia i, używając naszego
syntetycznego obiegowego zwrotu, że kładę
lagę na ZMP. Wprawdzie w Gliwicach było lotnisko i
hangary, ale w owym czasie nie było tam jeszcze Aeroklubu, szybowców i
zorganizowanej możliwości treningu. Na treningi jeździłem więc do Katowic, choć
to zajmowało dużo czasu i było dosyć kłopotliwe. Ale w tym wieku człowiek nie
myśli jeszcze o potrzebie racjonalizowania wysiłków.
¬ ¬ ¬
Pewnego dnia milicjant przyniósł dla mojego ojca wezwanie do
stawienia się do lokalnego biura Urzędu
Bezpieczeństwa. Na całą naszą rodzinę padł blady strach, bo to nie mogło
oznaczać niczego innego, jak tylko ogromne zagrożenie i najwyższe
niebezpieczeństwo. Rodzice i babcia prześcigali się
w domysłach o co może im chodzić i jakiego występku przeciwko ludowej władzy
Tata się dopuścił. Przeważył pogląd, że chyba w jakiś niepojęty sposób
dogrzebali się w ojca przeszłości epizodu jego walki z bolszewikami w armii Wrangla i teraz chcą go za to pociągnąć do
odpowiedzialności. W oznaczonym dniu i godzinie ojciec poszedł tam w niewesołym
nastroju, przygotowując sobie w myślach linię obrony. Była ona nadzwyczaj
wątła, bo nie da się ukryć, że przez jakiś czas z bolszewikami walczył
istotnie. Oficer UB wprowadził go do pomieszczenia, w którym na stole stało
kilkanaście szklanych słoików.
—Czy poznajecie te słoiki, obywatelu? – zapytał
matowym, udającym obojętność głosem oficer, a Tata podszedł do
stołu, obejrzał słoiki i zdumiał się niepomiernie: były to bowiem nasze własne
słoiki z kompotem wiśniowym ugotowanym przez Mamę. Były tam również słoiki ze śliwkami w occie oraz
wiśnie w spirytusie nastawiane przez babcię. Nie mogło być żadnej wątpliwości co do pochodzenia
słoików, bo na każdym z nich była przylepiona wypełniona Taty ręką etykietka,
dokładnie określająca zawartość, rok produkcji i numer kolejny słoika. Tata oczom nie
wierzył, bo słoiki te stały przecież dotąd na półce w naszej piwnicy.
—To są moje przetwory owocowe, z mojej piwnicy. Co one
tu robią?
—Zostały znalezione przez strażników na terenie ogrodu
radzieckiego szpitala w malinach rosnących przy płocie pomiędzy ogrodem
szpitalnym a ogrodem obywatela. Radziecka ochrona przypuszcza, że zawartość
tych słoików jest zatruta oraz że zostały one tam specjalnie podrzucone dla
otrucia żołnierzy radzieckiego sojusznika Polski!
Istotnie, nasz ogród graniczył z ogrodem budynku, zajętego obecnie
przez Rosjan i zamienionego na szpital wojskowy. Przez okna wychodzące na ogród
widywaliśmy często tych rosyjskich rekonwalescentów, wyglądających przez okna
lub siedzących na trawie w swych białych koszulach i długich kalesonach,
pijących wódkę i robiących wrzaski po drugiej stronie płotu odgradzającego
nasze ogrody.
Pomysł o podrzuceniu kompotów w celu otrucia nieszczęsnych szpitalników
rosyjskich wydał się prawdopodobnie absurdalny nawet oficerowi UB. Mimo to
słoiki zostały komisyjnie otwarte w obecności mojego ojca, a próbki ich zawartości oddane na wszelki wypadek do
analizy – dano je do zjedzenia bezpańskiemu psu, złapanemu przypuszczalnie
specjalnie w tym celu. Pies oblizał się ze smakiem, chciał jeszcze i był dalej
zdrowy jak ryba, a naszą piwnicę i pozostałe w niej jeszcze zapasy, ubecy
obejrzeli sumiennie. Po kilku dniach słoiki z resztą nie skonsumowanych przez
psa przetworów zostały nam oddane z wyjaśnieniem, iż przeprowadzone śledztwo
wykazało, że to rekonwalescenci w poszukiwaniu wódki, przedostali się przez
płot do naszego ogrodu, a stamtąd do naszej piwnicy przez okienko, w którym
wyjęli szybkę tak sprytnie, że niczego nie zauważyliśmy. Pomysłowość i
sprawność sowieckiego człowieka w złodziejstwie, nawet osłabionego chorobą
rekonwalescenta, jest niewyobrażalna, a jego skłonność do kradzieży chyba
wyssana z mlekiem matki! W malinach mieli urządzony skład przejściowy przed
przeniesieniem zdobyczy na swą salę w szpitalu, ale nie zdążyli go opróżnić do
końca i dlatego wpadli.
Jadzia przypomniała
sobie wtedy, że niedługo przedtem zadzwoniły do naszego domu dwie rosyjskie
żołnierki-rekonwalescentki z tego szpitala i poprosiły o pozwolenie wykąpania
się w wannie w łazience. Mama zgodziła się i
wpuściła je do łazienki, dała ręczniki, wytłumaczyła jak się puszcza gorącą
wodę i zostawiła same. Po dłuższym czasie zaintrygował ją jednak odgłos wody
lejącej się do wanny bez przerwy. Weszła wtedy do łazienki i zobaczyła, że obie
Rosjanki siedzą w wannie razem. Jedna się myła, a druga siedziała po przeciwnej
stronie na otworze spustowym i zatykała, niezbyt widać skutecznie, odpływ swym
siedzeniem. Korek do wanny leżał spokojnie na swym miejscu na brzegu wanny, a
one nie wpadły na to, do czego on służy. Mama wytłumaczyła im i zarządziła co
trzeba, Rosjanki wykąpały się i poszły. Myśleliśmy potem, że mogły to być
zwyczajne, łaknące czystości kobiety, ale mogły być też one przysłane przez
swych towarzyszy do nas na przeszpiegi.
W jakiś czas po tym wydarzeniu zostałem zawiadomiony, że ma się odbyć
specjalne zebranie ZMP, na którym mam być obowiązkowo obecny, bo będzie
omawiana bardzo ważna sprawa. Nie przejąłem się tym zbytnio, bo wiedziałem już
z doświadczenia, że dla organizatorów każde zebranie i każda omawiana na nim
sprawa były nadzwyczaj ważne. Na miejscu okazało się, że zebranie miało tylko
jeden punkt porządku dziennego, który brzmiał Niesocjalistyczna postawa kolegi Mauberga. Wystąpił kolega
przewodniczący Willert i opowiedział
zebranym, że dowiedział się, iż kolega Mauberg nie szanować organizacji
młodzieżowej, bo powiedzieć publicznie, że on „kłaść lagę na ZMP”. Sala
wybuchnęła gromkim śmiechem, koledzy zarechotali basem, a koleżanki poczęły
chichotać wstydliwie. Śmiech zamarł im jednak szybko na ustach pod karcącym
spojrzeniem kolegi przewodniczącego. Ja śmiałem się wraz ze wszystkimi jak z
dobrego kawału i byłem dumny z faktu, że moje powiedzenie zostało zacytowane
publicznie i rozśmieszyło salę. Nie widziałem potrzeby aby się tłumaczyć,
powiedziałem więc, że jest przecież dla wszystkich oczywiste, że każdy z nas
wielokrotnie od początku studiów kładł
lagę na jakimś obowiązkowym zajęciu. Było to powiedzenie tak obiegowe, że
przez swe powszechne stosowanie przez studentów straciło wszelki pejoratywny
wydźwięk. Również i niektóre koleżanki, te które w swej panieńskiej niewinności
były nieświadome jego wyłącznie męskiego aspektu, też używały go powszechnie. W
tym też sensie zabrał głos w dyskusji Fredek Lachowicz, który jako bardziej obeznany ze zwyczajami
organizacji młodzieżowych, wyczuł widocznie co się święci i usiłował mnie
bronić. Ja w ogóle nie pojmowałem o co może chodzić koledze przewodniczącemu
ZMP. Jednakże powoli zaczęło do mnie niejasno docierać, co się stało. Że jest
to jednak sprawa poważna, bo polityczna i klasowa. Że oto obce klasowo
inteligenckie dziecko, przyjęte na studia w zasadzie wbrew ustrojowym
pryncypiom, wyraziło się lekceważąco o socjalistycznej organizacji,
zrzeszającej swoich – dzieci robotnicze i chłopskie. Wesołość i pobłażliwość
na sali powoli zamierała, zaczęły odzywać się coraz częściej głosy potępienia.
Ja już nie miałem nic więcej do dodania poza tym co powiedziałem uprzednio. Dyskusja
nie trwała długo, a ponieważ zebranie było prowadzone przez fachowca, więc jego
rezultat był zgodny z zaplanowanym. Zostałem wyrzucony z ZMP. Razem ze mną, dla
przykładu i jako memento dla innych na przyszłość, wyrzucony został też Fredzio
Lachowicz jako ten, który
nie okazał się być wystarczająco czujny i pryncypialny – nie tylko zgłosił moją
kandydaturę do ZMP, ale jeszcze ośmielił się bronić mnie na zebraniu.
Wyszliśmy z sali razem z Fredziem. Młodzieżowa organizacja ZMP straciła dwóch członków
i zyskała dwóch przeciwników. On początkowo był szczerze załamany, a właściwie
zdruzgotany tym co go spotkało. Ja byłem zupełnie oszołomiony nieoczekiwanym
zakończeniem zebrania, ale przede wszystkim zdumiony śmiertelną powagą z jaką
sprawa ta została potraktowana i całkowitym brakiem zmysłu humoru u kolegi
przewodniczącego oraz u tych wszystkich kolegów i koleżanek, którzy w 70-ciu
przeszło procentach głosowali za naszym usunięciem z ZMP. Równocześnie zaczęło
mnie ogarniać uczucie jakiejś bliżej nie określonej ulgi. W pierwszym odruchu
poczułem tylko odprężenie po uwolnieniu się od zaczynającego mi już nieco
ciążyć obowiązku uczestnictwa w nudnych i śmiertelnie poważnych zebraniach.
Następnie uświadomiłem sobie, że jeszcze trochę, a ja też stałbym się zapewne
taki jak oni – bez własnego zdania, pełen kompleksów i zarażony nieznanymi mi
dotychczas cechami charakteru – podejrzliwością, skrytością, nieufnością do
innych, nie mówiąc już o donosicielstwie, którego ofiarą sam się stałem.
Doszedłem wtedy do wniosku, że właściwie powinienem być wdzięczny losowi oraz
towarzyszowi Willertowi za to, co się
stało.
Nigdy już więcej do żadnej organizacji młodzieżowej nie należałem, a
moja przynależność do ZMP trwała 3 miesiące. Kolega towarzysz Willert po skończeniu
pierwszego stopnia studiów na Politechnice nie kontynuował dalej nauki, lecz
rozpoczął karierę inżynierską i polityczną w Zakładach Chemicznych w Blachowni
Śląskiej koło Kędzierzyna. Dał się tam otoczeniu mocno we znaki swą
pryncypialną czystością i czujnością ideologiczną prawdziwego komunisty. Po
odwilży Gomułkowskiej w 1956 roku, gdy wyjazdy zagraniczne stały się możliwe,
przy pierwszej nadarzającej się okazji załatwił sobie służbowy wyjazd do
Niemiec i tam pozostał
już na stale – oczywiście nie we wschodnich komunistycznych, lecz w tych zachodnich
kapitalistycznych.
Pokazowe wyrzucenie mnie i Fredzia z ZMP stało się
głośne na Wydziale Chemicznym, a sprawa ta weszła do historii Wydziału i była
przez starszych studentów przekazywana kolejnym młodszym rocznikom. Ja o tym
oczywiście nie wiedziałem, a dowiedziałem się dopiero po dwudziestu przeszło
latach. Pracowałem wówczas w Biurze Projektów na poważnym stanowisku. Do biura
naszego został akurat przyjęty młody absolwent Wydziału Chemicznego
Politechniki w Gliwicach, Jerzy Zieliński. Zauważyłem że ten młody inżynier, ilekroć spotykaliśmy
się z powodu spraw służbowych, przypatruje mi się z wielkim zainteresowaniem i
odnosi do mnie z jakimś niemalże bałwochwalczym szacunkiem. Zaintrygowało mnie
to na tyle, że zapytałem go, czemu to robi. Opowiedział mi wtedy, że w czasie
studiów na Politechnice zetknął się wielokrotnie na Wydziale Chemii z
opowieścią o legendarnej ladze kolegi
Mauberga, którą tenże ośmielił się położyć na ZMP. Gdy w swym
pierwszym w życiu miejscu pracy spotkał człowieka o tym nazwisku, nie śmiał
sam zwrócić się do mnie z pytaniem, czy to ja jestem ową osobą i czy ta opowiadana
legenda rzeczywiście jest prawdziwa. Miałem wielką przyjemność i satysfakcję
mogąc w całej rozciągłości potwierdzić mu prawdziwość usłyszanej historii.
Sprawiłem mu jednak pewien rodzaj zawodu gdy zrozumiał, że nie był to z mej
strony akt bezprzykładnego heroizmu w walce z komunizmem, a jedynie normalne
niewinne studenckie powiedzenie.
W owym czasie w PRL-u Biura Projektów były siedliskiem ludzi stanowiących
najczarniejszą reakcję przeciwko
reżimowi komunistycznemu. Władze doskonale zdawały sobie z tego sprawę, ale
były zmuszone tolerować ten stan rzeczy, gdyż ci reakcjoniści byli równocześnie najwyższej klasy fachowcami. Bez
ich współpracy wielki program budów
komunizmu, na cały świat reklamowany jako wiekopomne osiągnięcie
socjalizmu, nie byłby w ogóle możliwy. Jurek Zieliński, rozgłosiwszy historię o ladze kolegi Mauberga, przyczynił się do poważnego wzrostu mej popularności
w biurze.
Wyrzucenie z ZMP wywołało u mnie ten skutek, że odtąd zacząłem
interesować się polityką. Bacznie i krytycznie przyglądałem się przejawom
życia politycznego i nie brałem już odtąd na wiarę wszystkiego, co mówiono
wokół lub pisano w gazetach. Począłem także zwracać uwagę na to, czego tam nie
pisano, czyli stawiałem pierwsze kroki w trudnej sztuce czytania między
wierszami oficjalnej, ocenzurowanej prasy. Zrozumiałem też wiele lat potem, że
przecież wszystko to odbyło się zgodnie z obłąkaną logiką sowieckiego systemu
– koledzy, którzy donieśli na mnie nie mogli przecież wiedzieć, czy moje słowa
że kładę lagę na ZMP nie są wobec
nich prowokacją i że jeżeli oni na mnie natychmiast nie doniosą, to ja mogę na
nich donieść że nie są czujnymi i lojalnymi członkami Organizacji, gdyż
usłyszawszy co ja mówię o ZMP, na mnie nie donieśli. Tę żelazną logikę błędnego
koła donosicielstwa opisał w wiele lat później Aleksander
Sołżenicyn we
wstrząsającej książce-dokumencie Archipelag GUŁag,
która moim zdaniem powinna stać się obowiązkową lekturą szkolną na całym
świecie. Ale w czasie, gdy odbywało się specjalne zebranie ZMP na Politechnice
Śląskiej w Gliwicach w PRL-u, Archipelag GUŁag nie był jeszcze napisany, a jego przyszły autor
siedział właśnie w jednym z GUŁagów na Kołymie w ZSRR i osobiście, na
własnej skórze zbierał materiały do swej przyszłej książki.
¬ ¬ ¬
Na początku drugiego roku studiów, we wrześniu 1951 roku zaczęły się wśród
studentów różne ruchy i przetasowania. Część kolegów okazała się być za słaba,
nie pozaliczali większości ćwiczeń i nie zdali egzaminów z podstawowych
przedmiotów. Był wśród nich starszy nieco od nas Władzio Smalec, który mówił o
sobie uczciwie, że dotychczas pracował jako osobisty kierowca wojewódzkiego
komendanta Urzędu Bezpieczeństwa w Katowicach i dobrze mu tam
było. Komendant z życzliwości dla niego, ale zupełnie wbrew jego chęci,
skierował go na studia, na których on nic a nic nie rozumie. Władzio wrócił
więc po roku na swe właściwe miejsce w swoim Urzędzie – czuł się tam lepiej niż
na Uczelni. Profesorowie odetchnęli z ulgą, bo Władzio, robiąc wszystko co mógł
aby spełnić życzenie swego komendanta i ukończyć studia, miał wielce stresujący
ich podczas egzaminu zwyczaj wyciągania z kieszeni swego służbowego pistoletu i
kładzenia go dyskretnie na brzegu profesorskiego stołu. Widocznie go uwierał i
przeszkadzał w skupieniu, tak potrzebnym w takiej chwili. Byli też tacy, którzy
stwierdziwszy że chemia nie jest ich powołaniem, przenieśli się do innych
uczelni na inne kierunki studiów. Na naszym roku pojawili się z kolei studenci
z innych uczelni, którzy z tych czy innych względów chcieli studiować chemię na
Politechnice w Gliwicach.
W ten sposób na drugim roku studiów pojawił się u nas poznaniak Jerzy
Wojciechowski, który z biegiem czasu stał się mym serdecznym
przyjacielem. Byłem pod wrażeniem jego energii, zaskakujących pomysłów,
nieznanych mi dotychczas wyrażeń poznańskiej gwary oraz świetnej gry w brydża,
w której wykazywał zdolność błyskawicznego kojarzenia i nadzwyczajną intuicję.
Jurek miał zwyczaj opowiadania ze śmiertelnie poważną miną przeróżnych historii
będących na granicy prawdopodobieństwa, jak na przykład ta: dlaczego rodzice
wybrali mu na imię Jerzy? Ponieważ jego ojciec ma na imię Wojciech, a w
kalendarzu 23 kwietnia jest dwóch świętych – Jerzego i Wojciecha. Rodzice
zrobili to więc dla umożliwienia mu obchodzenia poznańskim zwyczajem dwóch
świąt na raz. Mówił to z takim przekonaniem, że mu wierzyliśmy. Do czasu, gdy
przy jakiejś okazji wyszło na jaw, że jego ojciec miał na imię nie Wojciech, a
Antoni i Jurek miał na drugie imię Antoni właśnie po ojcu. A poznańskiego
zwyczaju wspólnego obchodzenia imienin ojca i syna, w ogóle nie było. Jurek był
sympatycznym młodym człowiekiem, swoje nieprawdopodobne historie opowiadał z
takim wdziękiem, że był chętnie zapraszany na prywatki, a moi koledzy i rodzice
też go polubili. Jurek nie był
blagierem, był sympatycznym typem osobnika zgrywającego się na cwaniaka czy
badacza-naukowca, chcącego doświadczalnie sprawdzać jak daleko sięgać może
ludzka naiwność i łatwowierność, jak daleko można się posunąć w opowiadaniu
historii nieprawdopodobnych.
Od czasu gdy poznałem Jurka i parokrotnie
nabrałem się na jego opowieści, nie wierzę już w nic bezkrytycznie – i jestem
mu za tę naukę szczerze wdzięczny. Zacząłem wówczas rozumieć, na razie jeszcze
nieco mgliście, że istnieją dwa rodzaje informacji: mianowicie te, których
wiarygodności się nie sprawdza – bo się je z istoty rzeczy przyjmuje na wiarę,
czyli się w nie wierzy bez zastrzeżeń (a więc wchodzą one w kategorię prawd
wiary) oraz wszystkie pozostałe, których prawdziwość myślący, inteligentny
człowiek ma obowiązek poddać krytycznej analizie. Obrazowo i dziecinnie można
by rzecz ująć następująco: bezgranicznie wierzy się tylko Matce i Ojcu, osobom
z dalszej rodziny już nieco mniej, a do wypowiedzi wszystkich pozostałych
należy mieć stosunek mniej lub bardziej krytyczny. Większość bowiem informacji
z łatwością może być tendencyjnie częściowo lub w całości zmanipulowana.
Szczególnie, jeżeli służy do przekazania nam nie tego, co jest naprawdę, ale
tego, o czym mówiący chce, abyśmy wiedzieli lub tego, w co chce żebyśmy
wierzyli.
Prawdę od kłamstwa nieraz bardzo trudno jest odróżnić. Paradoksalnie,
im większe kłamstwo, tym jest łatwiejsze do przyjęcia za prawdę. Zwykli
prostoduszni ludzie rozumują bowiem w ten sposób: jest przecież niemożliwe, aby
można było kłamać aż do tego stopnia – musi to więc być prawda. Plus c’est gros, mieux ça passe – im
większe, tym lepiej przechodzi – lapidarnie acz z dwuznacznym humorem
sformułował to ówczesny mer Paryża Jacques Chirac w dyskusji z
leaderem francuskich komunistów Georges Marchais, którą oglądałem we francuskiej telewizji w 1978
roku. Powoływał się on wtedy na analogię z rubasznym powiedzeniem ze swych
rodzinnych stron. O tym, że plus c’est
gros, mieux ça passe w odniesieniu do informacji politycznej, wiedzą
szczególnie dobrze komunistyczni (nie tylko komunistyczni, bo dotyczy to
wszystkich systemów totalitarnych) specjaliści od propagandy, którzy
umiejętność tę stosując od dawna z wielkim swym powodzeniem, opanowali ją do
perfekcji.
Od czasu poznania Jurka Wojciechowskiego stałem się
notorycznym sceptykiem: wszystko z zasady poddaję w wątpliwość. Staram się
chłodno i krytycznie analizować każdą usłyszaną lub przeczytaną wiadomość i
zastanawiam się zawsze, czy i jak dalece może być ona wiarygodna oraz komu ona
ewentualnie może służyć. To samo czynić zalecam gorąco także i Tobie, drogi
Czytelniku mych wspomnień. Pozwala to uniknąć wielu bolesnych rozczarowań.
¬ ¬ ¬
Na wiosnę 1952 roku wystąpiły przejściowe
trudności zaopatrzeniowe i ponownie wprowadzone zostały zupełnie
nieoczekiwanie kartki na mięso, cukier a także nawet na mydło – zupełnie jak
podczas niemieckiej okupacji. Te przejściowe
trudności były nieuchronną konsekwencją wcześniejszej kolektywizacji
rolnictwa, przeprowadzonej na wzór sowiecki, przy dużym nacisku propagandowym,
administracyjnym a przede wszystkim milicyjnym. Kartki zniesione zostały
dopiero po roku. Mało kto zdaje sobie obecnie sprawę z faktu, że w czasie
przeszło aż jednej trzeciej istnienia PRL-u, Polacy mieli okresowo kartki na
szereg różnych towarów.
W październiku odbyły się wybory do Sejmu. Państwowa Komisja Wyborcza
ogłosiła, że kandydaci komunistycznego Frontu Narodowego uzyskali 99,8% głosów.
Nikt już nie miał wątpliwości, że taki wynik był nieprawdopodobny i mógł być
tylko rezultatem fałszerstwa .
¬ ¬ ¬
W czasie wakacji po drugim roku studiów, podobnie jak studenci
wszystkich innych wyższych uczelni w Polsce, pojechaliśmy na miesięczne letnie
szkolenie wojskowe które odbywało się na leśnym poligonie wojskowym w Wędrzynie koło Sulęcina, w ówczesnym województwie poznańskim. Mieliśmy
wykłady, uczono nas tam musztry, robiliśmy wielokilometrowe marsze przez leśne
bezdroża. Mieszkaliśmy w namiotach ustawionych w lesie, a ponieważ w wojsku nie
można się nudzić i żołnierz musi stale mieć coś do roboty, w czasie wolnym
zamiataliśmy z liści teren między namiotami. Była to praca syzyfowa, bo wiatr
stale nanosił nowe liście, ale o to właśnie chodziło. Oczywiście nasi dowódcy
będący zawodowymi wojskowymi, usiłowali dać
nam wycisk i oczywiście my studenci, uważając się za inteligentniejszych od
nich, robiliśmy wszystko co było w naszej mocy, aby ich przechytrzyć i nie dać
się. Mimo ogarniającego nas wokół wojskowego bezmyślnego rygoru, były to
jednak niezapomniane wspaniałe leśne wakacje na świeżym powietrzu w gronie
kolegów ze wszystkich innych wydziałów naszej Politechniki. Miałem wilczy
apetyt, byłem stale głodny, a jedzenie z wojskowej kuchni polowej bardzo mi
smakowało.
Z Jurkiem Wojciechowskim wyprawialiśmy
przeróżne kawały, jedne więcej, inne mniej dowcipne i inteligentne. W wyniku
jednego z tych mniej inteligentnych, który nawet jak na stosunki wojskowe był
zbyt przygłupi, zostaliśmy wyrokiem porucznika, dowódcy naszego plutonu,
skazani na 3 dni kary ścisłego aresztu. Aby kara nie odbywała się kosztem
szkolenia wojskowego i była bardziej dla nas dotkliwa, areszt odbywał się od
piątku do niedzieli, a jego „ścisłość” polegać miała na ograniczeniu naszego
wyżywienia do jednego tylko posiłku dziennie. Karę odbywaliśmy na terenie obozu
w specjalnie w tym celu istniejącej tam ziemiance, wspólnie z paroma kolegami z
Politechniki, skazańcami z innych kompanii za podobne przewinienia przeciwko
wojskowemu rygorowi. Aby wszystko było regulaminowe, ziemiankę pilnował
prawdziwy żołnierz z karabinem. Nie było to zbyt uciążliwe i mimo że w
ziemiance było wilgotno, bawiliśmy się doskonale. Czas mieliśmy wypełniony
całkowicie grami typowo wojskowymi: „Napoleonem” i pokerem. W przerwach
wykonywaliśmy, jako studenci Wydziału Chemii, doświadczenia
chemiczno-pirotechniczne. Zaproponował je kolega ze starszego roku, bardziej od
nas zaawansowany w wiedzy chemicznej. Zwrócił on mianowicie uwagę obecnych w
ziemiance na fakt, że nasza dieta obozowa opiera się w znacznej mierze na
kapuście i grochu. Na jednym z wykładów kursu Chemii Organicznej (wykładanego
dopiero na drugim roku studiów), dowiedział się on, że produktami rozkładu
biologicznego tych warzyw są dwa gazy. Jeden, bezwonny, o nazwie metan,
składnik gazu ziemnego a drugi, siarkowodór, o znanym niemiłym zapachu zgniłych
jajek. Wykładowca twierdził, że oba gazy są palne. Kolega ów zasugerował więc
myśl, iż jest okazja, aby informację tę sprawdzić doświadczalnie. Zgodziliśmy
się z nim z wielką ochotą i doświadczenie wykonywaliśmy dość często, ilekroć
któryś z eksperymentatorów zgłosił gotowość. Uzyskane doświadczalnie wyniki w
zupełności potwierdziły teorię – gazy paliły się błękitnawym płomieniem.
Podglądający nas przez okienko żołnierz, wiejski chłopak, nie wytrzymał i z
ciekawości przyłączywszy się do obserwatorów, łapał się ze zgorszeniem za
głowę, wielokrotnie nadużywając Imienia Boskiego nadaremno.
Resztę czasu mieliśmy wypełnioną jedzeniem, bowiem koledzy przebywający
na wolności nie zapominali o nas i znosili nam spore zapasy różnego rodzaju
pożywienia. Jego ilość była wystarczająca nie tylko do zaspokojenia naszych
wilczych apetytów, ale i na przekupienie pilnującego nas żołnierza.
Popełniliśmy zbrodnię całkowitego zdemoralizowania niewinnego wiejskiego
chłopaka.
Jedyna prawdziwa przykrość, jaka spotkała mnie w czasie uwięzienia,
była zupełnie nieoczekiwana. Otóż moi dzielni, a nie tak już wówczas młodzi
rodzice, postanowili odwiedzić swego jedynaka na obozie wojskowym, by sprawdzić
osobiście, czy mu się tam jakaś krzywda nie dzieje i zrobić mu przyjemną
niespodziankę. Wsiedli więc w pociąg w sobotę wieczorem, by po całonocnej
jeździe dotrzeć różnymi okazjami w niedzielę w południe na teren odległego,
leśnego poligonu wojskowego. Tu okazało się, że niespodziankę zrobili sobie
samym. W dowództwie dowiedzieli się ze zdumieniem, że ich syn siedzi w areszcie
i dla cywili nie jest dostępny. Moja Mama nie dała jednak
za wygraną i odnalazła w końcu ustronną więzienną ziemiankę. Nasz strażnik był
już w tym czasie na tyle skorumpowany, a może po prostu ludzki, że uchylił
drzwi aresztu i umożliwił spotkanie syna z rodzicami. Po wzajemnych uściskach
rodzice wsiedli w nocny pociąg, by na rano być z powrotem w Gliwicach. Dopiero pisząc te słowa zdałem sobie sprawę, jak
bardzo eskapada ta musiała być dla nich uciążliwa i męcząca. Oboje przecież nie
byli już tak młodzi, pracowali i w poniedziałek musieli być od rana w pracy.
Mimo tych różnych przygód, do domu wróciłem ogorzały i zmężniały, a na
wadze przybrałem kilka kilo. W Gliwicach nie miałem
okazji do przejadania się – było kuso z jedzeniem, bo żywność była jeszcze
ciągle na kartki, jak za niemieckiej okupacji.
W domu nie miałem nic do roboty – czekałem na wyjazd na praktykę. Z
nudów ćwiczyłem na pianinie mazurka B-dur Chopina, a jedyną atrakcją w tym
czasie były wizyty Basi Zakrzewskiej, którą pamiętałem jeszcze z Wojkowic. Basia przychodziła do nas ze swą młodszą siostrą
Hanką, która akurat w tym czasie przeżywała okres fascynacji wspinaczką
wysokogórską. Hanka dostała od
moich rodziców pozwolenie na ćwiczenie w naszym ogrodzie. Wspinała się
mianowicie z zapałem godnym lepszej sprawy po obrośniętych bluszczem kolumnach
werandy na balkon na pierwszym piętrze. Z balkonu prowadziły drzwi do salonu, w
którym stało pianino, na którym ćwiczyłem. Ilekroć Hance udało się wdrapać po bluszczu
na balkon, wpadała do salonu z tryumfalnym przeraźliwym histerycznym piskiem i
by podzielić się swym zachwytem, rzucała się na mnie znienacka od tyłu, o mało
nie przewracając razem z chybotliwym stołkiem od pianina. Mama, niezbyt chętnym okiem patrząca na cierpienia, jakie
Hanka zadawała bluszczowi sugerowała nieśmiało, że prawdziwym powodem tak
częstych wizyt sióstr Zakrzewskich u nas nie jest wspinaczka, ale jakoby moja
osoba. Nikt w domu nie brał tego poważnie, a przecież intuicja mojej Mamy była
dobrze znana.
Większość moich najbliższych kolegów gimnazjalnych poszła na studia
wyższe, a kilku było na Politechnice Śląskiej, na miejscu w Gliwicach. Tadzik
Pfützner, późniejszy profesor tej Uczelni, który miał swoisty
dar otaczania się pięknymi dziewczętami, studiował architekturę. Twierdził, że
uczyły się tam najładniejsze studentki z całej Politechniki, a było ich na tym
wydziale tyle, że można było wśród nich podobno przebierać jak w ulęgałkach.
Tak też i zapewne czynił, bo na uczelnianych zabawach widywaliśmy go z coraz to
inną powabną dziewczyną, a ilekroć jakaś nowa piękność pojawiała się w
Gliwicach, natychmiast się o tym, sobie tylko znanym sposobem dowiadywał. W ten
też sposób do naszej paczki dotarła na jesieni wiadomość, że w gliwickim
Miastoprojekcie od niedawna pracuje nowa kreślarka o imieniu Helena, wyjątkowo piękna dziewczyna świeżo po maturze.
Miastoprojekt był poważnym biurem projektowym, które zajmowało się odbudową
gliwickiej starówki, spalonej przez wojska sowieckie natychmiast po ich
wkroczeniu do Gliwic. Studenci wydziału architektury, a wśród nich moi koledzy Tadzik
Pfützner i Rysiek
Sołtyński odbywali w
Miastoprojekcie różne praktyki i stąd mieli doskonałe rozeznanie, szczególnie
wśród młodego personelu pomocniczego płci pięknej. Któregoś dnia wybraliśmy
się specjalnie pod budynek w którym mieścił się Miastoprojekt i Tadzik pokazał
nam wtedy tę kreślarkę, jak wychodziła z innymi z biura po pracy. Była istotnie
ładna, wysoka, mocno zbudowana, a mimo to poruszała się z wdziękiem jak łania.
Na głowie miała chyrę złocisto-rudawych gęsto kręconych włosów. Takiego
miedziano-złotego odcienia włosów jeszcze nigdy nie widziałem i natychmiast
zrobił on na mnie duże wrażenie. Idąc ulicą rozmawiała ze swymi kolegami z
pracy i śmiała się promiennie. Miała duże szaro-zielone oczy, harmonijnie
osadzone na opalonej twarzy. Poruszała się sprężystym krokiem, a stopy stawiała
w charakterystyczny sposób wdzięcznie piętami do środka, a palcami na zewnątrz.
Bardzo mi się od razu to wszystko spodobało. Wszyscy koledzy z naszej paczki
też byli pod jej wrażeniem i na wyścigi robili przeróżne podchody, aby ją poderwać. Była jednakże absolutnie
niedostępna. Ponieważ zrobiła na mnie piorunujące wrażenie, ja też uwodziłem ją
intensywnie choć tylko w myślach – podobnie jak to swego czasu miało miejsce z
Zosią, co w oczywisty sposób nie wróżyło mi najmniejszych nawet szans sukcesu.
Dla mnie ważna była dusza. Na
podstawie promiennego uśmiechu kreślarki byłem bowiem pewien, że jest ona
promiennie piękna – tak jak trzy lata wcześniej wyobrażałem sobie, że piękna
jest dusza Zosi, tyle że wówczas na podstawie jej słodkiego śpiewu. Ze swej
strony byłem zdziwiony, że nie uczy się dalej, lecz pracuje. Współczułem jej w
myślach głęboko i było mi jej z tego powodu szczerze żal. Było dla mnie
oczywiste, że po maturze każdy młody człowiek z inteligenckiej rodziny chce
studiować. Potem okazało się, że pracując jako kreślarka zbiera brakujące jej
punkty za pochodzenie do egzaminu na
architekturę, podobnie jak ja zbierałem te punkty w Hufcu Służby Polsce na
szybowisku.
¬ ¬ ¬
Po pracowitym piątym semestrze nauki, w lutym 1953 roku wybrałem się z
Jurkiem Wojciechowskim i kilkoma
innymi kolegami na narty w Sudety na Dolnym
Śląsku. Nie byliśmy zbyt dobrze wyekwipowani, a po zdobyciu
szczytu Śnieżnika w szalejącej
burzy śnieżnej mieliśmy już zupełnie dosyć górskich wyczynów. Toteż potem już
mniej jeździliśmy, a więcej chodziliśmy na piechotę, zaczepiając dziewczęta.
Wieczory spędzaliśmy na zabawach w lokalach tanecznych w Karpaczu. Tam właśnie, w jednym z nocnych lokali, poznaliśmy
kulawego Ślązaka, Franka Honzyka z Zabrza, który z żoną i 18-to letnią córką Gerdą spędzał wczasy
w górach. Franek spadł nam z nieba, a my Frankowi. Honzyk, jak się okazało,
miał w Zabrzu zakład zegarmistrzowski, co w owych czasach było niemalże
równoznaczne z posiadaniem kopalni złota. Kulawy Franek potrzebował dla
siebie towarzystwa, a adoratorów i tancerzy zarówno dla swej żony, jak i
swojej jedynaczki. My zaś, biedni studenci, bez większego grosza przy duszy,
potrzebowaliśmy sponsora. Franek Honzyk był człowiekiem wesołym i o młodzieńczej
duszy – miał szeroki gest, nie liczył się z pieniędzmi, wydawał je z uśmiechem
na prawo i lewo. Hamowała go nieco w tych szaleństwach jedynie żona, trzeźwo
myśląca rodowita Niemka. Od tego czasu aż do końca wakacji finansował wszystkie
nasze wspólne wycieczki, kuligi i wyciągi narciarskie, nie mówiąc o wieczornych
kolacjach w restauracjach i zabawach w nocnych lokalach. Gerda, która nie grzeszyła zbytnią urodą, bo miała
przysadzistą figurę po ojcu oraz nijaką twarz po matce, była w siódmym niebie.
W całym swym dotychczasowym życiu nie miała chyba tak szalonych wakacji,
otoczona tak licznym gronem wielbicieli – panów
studentów.
Przypadliśmy sobie z Frankiem do gustu na tyle, że po tych wakacjach
wsiadałem często do tramwaju i jechałem do Zabrza. Większość wolnych chwil zacząłem spędzać w jego
warsztacie. Franek odkrył, że mam
smykałkę do mechaniki precyzyjnej i zaczął uczyć mnie zegarmistrzostwa.
Początkowo pozwalał mi tylko rozbierać na części przynoszone przez klientów zepsute
zegarki które on następnie naprawiał, a w końcu doszło nawet do tego, że
niektóre bardziej proste naprawy powierzał mi całkowicie. Za naprawy te płacił
mi czasem jakieś drobne kwoty. Wzmacniało to mój skromny studencki budżet, ale
przede wszystkim dawało ogromną satysfakcję z pierwszych pieniędzy zarobionych
własną pracą.
¬ ¬ ¬
W marcu gruchnęła wiadomość o śmierci naszego dobroczyńcy, Ojca
Narodów, dobrego wujaszka Józefa Stalina. Tradycyjnym odwiecznym kremlowskim zwyczajem,
wiadomość została podana z kilkudniowym opóźnieniem, w czasie którego
uzgadniano zapewne gorączkowo, jakie szczegóły z życia dyktatora mają zostać
podane do wiadomości by tworzyć potem jego chwalebną legendę, a jakie są
wstydliwe i mają być zatajone. Zapanowała niemalże narodowa żałoba, a Rada
Państwa w swej czołobitności posunęła się do obłędu przemianowania miasta
Katowice na Stalinogród. Ta bałwochwalcza nazwa przetrwała przeszło trzy
lata, aż do październikowej odwilży w 1956 roku.
Podobnie jak cała Polska, my studenci Politechniki Śląskiej, też zostaliśmy
zmuszeni do obowiązkowej obecności na uroczystej akademii z tej okazji. Według
ustalonego, wyreżyserowanego fachowo porządku, przemawiały wszystkie ważne
osobistości, począwszy od Jego Magnificencji towarzysza rektora Politechniki,
poprzez działaczy partyjnych, młodzieżowych i indywidualnych studentów. Zabrał
głos również pan profesor – kierownik Katedry Marksizmu-Leninizmu. Wszyscy jak
jeden mąż wychwalali dobroć i mądrość Generalissimusa, jego międzynarodowe
zasługi, skuteczną pracę nad utrwaleniem pokoju na świecie i komunizmu w
Związku Radzieckim oraz jego wkład
w odrodzenie Państwa Polskiego. Wszyscy żałowali go szczerze, opłakiwali wielką
stratę, a jego śmierć w ich ustach była nieodwracalną katastrofą, która
spotkała Polskę i całą rodzinę
miłujących pokój narodów zgrupowanych w Socjalistycznym Obozie. Nikt nie
wspomniał o spowodowanych rekwizycjami zboża pięciu milionach ofiar wielkiego
głodu w Rosji z lat 20-tych ani o sześciu milionach obywateli Ukrainy zagłodzonych na
śmierć w latach 30-tych na skutek zarządzonej przez Stalina akcji rozkułaczania, ani o późniejszych
wielkich procesach i czystkach stalinowskich, ani o układzie
Ribbentropp-Mołotow i zdradzieckim ciosie nożem w plecy zadanym Polsce we wrześniu
1939 roku, ani o zamordowanych oficerach polskich w Katyniu czy tylu innych zbrodniach dokonanych pod rządami
tego krwawego dyktatora.
Siedziałem na sali, słuchałem tych wiernopoddańczych, łzawych żałobnych
przemówień i bogaty w doświadczenie o krytycznym stosunku do informacji, jakie
zdobyłem dzięki Jurkowi Wojciechowskiemu, zastanawiałem się nad zawiłościami i słabościami
ludzkiej natury. Przecież wszyscy ci przemawiający uczeni panowie, z wyjątkiem
może nieopierzonych studentów, byli ludźmi na tyle światłymi, że nie mogli nie
znać historii i współczesnych faktów historycznych, o których z racji swej
pozycji, pełnionego zawodu i wykształcenia musieli wiedzieć. W myślach robiłem
zgadywankę – co też dany przemawiający ma nadzieję dostać od komunistycznej
partii za swą wierną, lojalną i bezkrytyczną służbę. Rektor pewnie zbiera
punkty aby awansować na członka Komitetu Centralnego PZPR
lub może ministra Edukacji, pomniejsi działacze partyjni i młodzieżowi też
liczą na awanse w swej hierarchii. Profesor od Marksizmu-Leninizmu liczy chyba
na stołek po rektorze, gdy ten zostanie ministrem. Ale na co liczy u licha i
za jakie korzyści sprzedaje się ten przemawiający płomiennie, w czerwonym
krawacie, zwykły student z pierwszego roku studiów?? Czy on rzeczywiście
wierzy w to, co mówi? Czy tak nisko się ceni, że być może w ten sposób chce
sobie kupić dobre stopnie na kolokwium lub egzaminie, czy też naprawdę szczerze
żałuje stratę dobrego batiuszki
komunisty?? Było przecież dla wszystkich chyba oczywiste, że z punktu widzenia
polskiej racji stanu, śmierć dyktatora dawała szansę zwiększenia stopnia suwerenności
naszego kraju. Czyżby dla komunistów międzynarodowe pryncypia doktrynalne miały
większe znaczenie niż patriotyzm? Jako pozbawiony iluzji notoryczny sceptyk
łamałem sobie nad tym głowę i nie mogłem rozgryźć tych dylematów. Czy ludzie
są tak bardzo cyniczni, czy tak niebotycznie naiwni? Czy dla świętego spokoju
przymkną oczy na największe świństwo i będą udawać, że wierzą w każde kłamstwo?
Czy są sprzedajni, czy też nieprzekupni w swych postawach i poglądach? Jeżeli
są sprzedajni, to jaka jest ich cena?
Uroczystości żałobne po śmierci Stalina spowodowały
dalsze zaostrzenie się stosunków w Polsce. Władze żądały aby powszechnie, także i w kościołach,
oddawano hołd zmarłemu tyranowi i sławiono jego dokonania. Księża nie
podporządkowali się temu zarządzeniu, wyłamał się również krakowski Tygodnik
Powszechny, za co został zamknięty. W tej sytuacji Episkopat Polski skierował
do rządu dokument znany jako głośne Non possumus. W
dokumencie tym Episkopat dawał wyraz swym obawom o przyszłość stosunków
pomiędzy Kościołem i Państwem oraz wskazywał, że dalej już ustępować nie może.
Jego autorem był prymas Stefan Wyszyński. W odwecie został aresztowany i na przeszło trzy lata
odizolowany od wszelkiego kontaktu ze światem.
Podobne niepokoje pojawiły się także i w sąsiednich krajach. Zarówno w
Czechosłowacji jak i w NRD wybuchły
gwałtowne strajki, które z wystąpień o podłożu początkowo ekonomicznym bardzo
szybko przekształciły się w rozruchy antykomunistyczne. W obu tych krajach zostały
krwawo stłumione.
¬ ¬ ¬
Wielkanoc 1953-go roku była w Gliwicach słoneczna i
ciepła. Mieliśmy przerwę świąteczną, nie miałem żadnych obowiązków. Z nudów
robiłem obliczenia do projektu latającego modelu samolotu, sterowanego radiem
na odległość, który chciałem zbudować aby nie być gorszym od Jurka Stobińskiego i
jak zwykle ćwiczyłem grę na pianinie. W niedzielę wielkanocną po południu
siedziałem właśnie w salonie i ćwiczyłem mazurka B-dur Chopina. Rodzice gdzieś
wyszli do znajomych i poza Jadzią nikogo w domu
nie było. Między pasażami mazurka usłyszałem dzwonek do drzwi, kroki Jadzi by
otworzyć i jej rozmowę przy drzwiach. Grałem dalej, bo akurat zaczynałem
opanowywać fragment, który sprawiał mi wiele trudności. Po chwili głosy rozmowy
zbliżyły się i do salonu wpadła, jak zwykle z rozmachem, Basia Zakrzewska. Stanęła zaskoczona moim widokiem, bo Jadzia
powiedziała jej przecież, że państwa nie ma w domu. Za Basią do pokoju
weszła… i tu o mało nie stanęło mi
serce, bo była to osoba której najmniej mógłbym się spodziewać w naszym
salonie. Za Basią weszła mianowicie hoża kreślarka z Miastoprojektu, przedmiot
mego gorącego choć cichego uwielbienia i całkowicie platonicznych jak dotąd
westchnień. Zerwałem się od pianina i stanąłem jak wryty nie mogąc wyksztusić
ani słowa. Panny były równie skonfundowane jak ja. Basia zaczęła przepraszać za
najście (wcale nie byłem niezadowolony, przeciwnie, w myślach błogosławiłem ją
za to) tłumacząc, że jej przyjaciółka Helena, którą mi
właśnie przedstawiła, w pilnej sprawie musi zatelefonować do Krakowa do swych rodziców.
Ponieważ jest Wielkanoc i poczta jest zamknięta, Basia wpadła na
pomysł żeby pójść do znajomych i poprosić o pozwolenie skorzystania z telefonu
(telefonów komórkowych w owych zamierzchłych czasach wszak jeszcze nie było –
miały zostać wynalezione dopiero przeszło 30 lat później!). Jadzia powiedziała
że państwa nie ma w domu, ale znając Basię jako często bywającą u nas córkę
znajomych, wpuściła obie panny do domu i zaprowadziła do aparatu
telefonicznego, który stał na ojca biurku w
salonie. Helena przepraszała za
wtargnięcie i tłumaczyła się, że słyszała wprawdzie muzykę dochodzącą z
pokoju, ale była przekonana, że to gra radio (jakże milo było usłyszeć taką
pomyłkę!).
W taki oto mało romantyczny sposób, bez udziału koncertu słowików przy
świetle księżyca i nie podczas jakiegoś czarownego wieczoru poznałem Helenkę – moją
późniejszą żonę, wyjątkowo oddaną matkę moich dzieci i dzielną towarzyszkę
wszystkich dalszych perypetii mego życia. Chyba to los chciał, abyśmy się
spotkali. Czyżby przeskoczyła wówczas między nami jakaś niewidzialna mała
iskierka? Jeżeli tak, to musiała być ona na tyle silna, że z biegiem czasu
przekształciła się w płomień który spowodował, iż trzy lata później postanowiliśmy
połączyć nasze losy na zawsze. Na razie wszakże wszyscy we trójkę byliśmy
nadzwyczaj zażenowani i dziewczęta po załatwieniu rozmowy telefonicznej, mimo
mych nieśmiałych prób zatrzymania ich na herbatę, ku mojemu wielkiemu żalowi
natychmiast pożegnały się i wyszły.
¬ ¬ ¬
Chociaż trudno wyobrazić sobie bardziej prozaiczne zajęcie jak naprawa
zegarków, to we Franku Honzyku, w ciele dorosłego mężczyzny, męża i ojca, tkwiła w
gruncie rzeczy romantyczna, niespokojna dusza łaknącego przygód młodzieńca.
Mimo że miał, jak na owe czasy, bardzo dużo pieniędzy, to podobnie jak
większość niepokornych ludzi, czuł się skrępowany otaczającą go zgrzebną
socjalistyczną rzeczywistością i odczuwał potrzebę przeżycia czegoś niezwykłego.
Wpadliśmy z Jurkiem
Wojciechowskim na pomysł aby
na przyszłe wakacje urządzić spływ kajakiem Wisłą do Gdańska. Franek Honzyk
natychmiast ten pomysł podchwycił i zobowiązał się do sfinansowania budowy
większej łodzi pod warunkiem, że mieliśmy popłynąć w niej wszyscy: my dwaj oraz
on z żoną i Gerdą. Niewykluczone, że być może chodziła mu po głowie
fantastyczna myśl ucieczki tą łodzią z PRL-u na Bornholm?
Zegarmistrz zakupił więc starą drewnianą płaskodenną łódkę – tak zwaną
pychówkę. Postawiliśmy ją na stojakach na podwórzu jego domu w Zabrzu. Chyba tylko trzeźwa Honzykowa zdawała sobie
sprawę, że łódka ta z najwyższym trudem może unieść nie więcej jak trzy osoby,
i to bez bagażu. Franek wyszperał gdzieś stary dwucylindrowy silnik benzynowy
od wózka inwalidzkiego oraz zupełnie do niego nie pasującą śrubę od prawdziwej
łodzi motorowej. My z Jurkiem Wojciechowskim mieliśmy to
wszystko, jako przyszli inżynierowie, razem połączyć i uruchomić. Mieliśmy
ułatwione zadanie, bo brakujące części Franek natychmiast
dokupywał lub zamawiał wykonanie u znajomych ślusarzy. Kołem sterowym była
kierownica od zepsutego niemieckiego samochodu marki DKW. Łódź była wyposażona
w prawdziwy akumulator do zapalania silnika, a na dziobie miała reflektor z
tego samego DKW co kierownica. W ten sposób powoli, z mozołem powstawała w tej zaimprowizowanej
podwórkowej stoczni nasza wspaniała jednostka pływająca. Pomalowana została
olejną farbą na biało. Nazwaliśmy ją Gerda
na cześć córki armatora, a nazwę wymalowali granatową farbą na rufie oraz po
obu stronach dziobu. Pod koniec roku akademickiego wszystko było już zapięte na
ostatni guzik, a rozruch na sucho wszystkich urządzeń i podzespołów wypadł
zadowalająco. Ster, któremu wbrew nieśmiałym sugestiom Franka nadaliśmy
imponujące wymiary (cóż zegarmistrz może wiedzieć o żeglarstwie?), wychylał się
w lewo i prawo posłuszny sznurkom i ruchom kierownicy, a śruba wyła ze zgrzytem
dorobionej przekładni, wywołując z tyłu podmuch powietrza. Chrzest motorówki
był bardzo uroczysty. Zegarmistrz jako armator postawił pół litra wódki i
nalał wszystkim po kieliszku. Gerda chlusnęła
zawartością swego kieliszka na swoją imienniczkę, my swoje wypiliśmy jednym haustem,
udając starych morskich wilków. Wszyscy byli bardzo dumni i wzruszeni, nawet
żona zegarmistrza, która jako jedyna nie odnosiła się entuzjastycznie do
projektowanej wyprawy. Wykazując bowiem brak jakiegokolwiek śladu romantyzmu i
wiary w możliwości fizyczne swego męża, twierdziła przyziemnie, że Franek jest za stary,
kulawy, nie umie pływać i że takie eskapady zupełnie nie są dla niego.
Obecnie, po wielu latach, bogaty w doświadczenia mego własnego życia jestem
przekonany, że Franek musiał wiedzieć, iż konstrukcja nasza nie ma prawa
funkcjonować. Z pełnią tej świadomości bawił się jednak wspaniale wraz z
młodymi i finansował tę z góry nieudaną podróż. Nie każdy by się na to zdobył!
Po zaliczeniu ćwiczeń i sesji egzaminacyjnej, wybraliśmy się w lipcu
1953 roku na długo planowany spływ do Gdańska. Z dużym trudem załadowaliśmy ciężką Gerdę na wynajętą w tym celu przez
zegarmistrza ciężarówkę i zwodowaliśmy ją na Przemszy w Mysłowicach, tuż koło mostu przez który nad rzeką przechodzi
szosa z Mysłowic do Jaworzna. Dla wypróbowania łodzi i nabrania wprawy w
żeglowaniu, do Krakowa mieliśmy płynąć tylko we dwójkę z Jurkiem Wojciechowskim, a dopiero tam miała się dosiąść rodzina Honzyków i dalej
mieliśmy już ruszyć w piątkę.
Pierwsze kłopoty pojawiły się natychmiast po spuszczeniu Gerdy na wodę. Łódź zaczęła fatalnie
przeciekać, bo rozeschnięty kadłub przepuszczał wodę jak sito. Ledwo nadążaliśmy
z jej wybieraniem. Zapaliliśmy silnik i Gerda
ruszyła majestatycznie. Chcieliśmy zrobić próbną rundę po rzece, ale pierwszy
ruch kierownicą spowodował wyrwanie steru z zawiasów. Zegarmistrz miał rację,
ster był za duży – zawiasy nie wytrzymały tak dużego naporu wody, ster urwał
się i zatonął. Łodzią nie dało się już kierować, kręciła się w koło jak bąk.
Zatrzymaliśmy więc silnik i przy pomocy wiosła dobiliśmy z powrotem do
miejsca na brzegu, skąd Honzykowie z przerażeniem oglądali te ewolucje. Żona
Honzyka chciała, abyśmy
natychmiast załadowali Gerdę
z powrotem na ciężarówkę i wracali do domu. Po gwałtownej wymianie zdań i
długiej perswazji udało się naszemu dzielnemu armatorowi udobruchać ją na tyle,
że zgodziła się abyśmy we dwójkę z Jurkiem popłynęli do
Krakowa, ale na naszą własną odpowiedzialność. Oni mieli tam
dojechać pociągiem i czekać na nas jutro pod mostem Dębnickim. Zegarmistrz, jak zwykle pełen optymizmu i fantastycznych pomysłów
obiecywał żonie, że w Krakowie odda Gerdę
do remontu do stoczni rzecznej i że zaraz po naprawie ruszymy dalej. Okazał się
też lepszym żeglarzem od nas, wytłumaczył nam bowiem jak się steruje łodzią
przy pomocy wiosła. Honzykowa dała nam
wszystkie zabrane przez nią zapasy jedzenia, a Gerda-córka przekazała swoją płachtę brezentową, z której
przy dużej dozie dobrej woli i pomysłowości można było zrobić coś w rodzaju namiotu.
Dostaliśmy też od niej komplet aluminiowych menażek do gotowania. My z Jurkiem, w naszym zapale, nie pomyśleliśmy o żadnym
wyposażeniu i mieliśmy tylko po jednym kocu, a w plecakach piżamę i trochę
ciepłego ubrania na zmianę. Zabraliśmy się więc do wybierania wody z łodzi i do
odbijania od brzegu. Niestety, w czasie tych wszystkich dyskusji i przygotowań,
woda zalała akumulator i instalację elektryczną. Silnika nie dało się już
uruchomić. Żona naszego armatora wyraźnie odetchnęła i odzyskała humor.
Odbiliśmy od brzegu, pomachali sobie rękami na ahoj-do-zobaczenia-w-Krakowie, ale dumna Gerda pozbawiona steru i napędu była niestety już tylko bezwolną
igraszką leniwych fal Przemszy.
Przemsza jest rzeką
nizinną i jej nurt jest bardzo powolny. Gerda
płynęła więc majestatycznie, ale zachowywała się, nie da się tego ukryć, jak
zwykły kawałek drewna rzucony na wodę: rzeczne wiry obracały ją i robiły z nią,
co tylko chciały. Po pewnym czasie zniechęceni zupełnie, zaprzestaliśmy
wszelkich prób utrzymywania jej dziobem w kierunku biegu rzeki. Słońce paliło
niemiłosiernie, a my na środku rzeki nie mieliśmy się gdzie przed nim schronić
– na łódce były tylko trzy wąskie ławeczki i nic więcej. Wskakiwaliśmy więc co
jakiś czas na zmianę do wody by się ochłodzić, ale mokrą skórę słońce paliło
jeszcze mocniej. Zrobiliśmy w końcu z koca i wiosła coś w rodzaju namiotu
i tam schowani przed słońcem mogliśmy całą uwagę poświęcić wybieraniu wody z
wnętrza i walce z komarami, które cięły bez litości. Wyglądało to wszystko
bardzo smętnie i zaczęliśmy konstatować ze zdumieniem, że życie na wodzie nie
jest tak różowe jak nam się wydawało do tej pory. Wielokrotnie próbowaliśmy osuszyć
w tym palącym słońcu przewody instalacji elektrycznej by uruchomić silnik, ale
skończyło się na tym, że wyładowaliśmy akumulator doszczętnie i nawet reflektor
na dziobie już nie świecił.
Z utęsknieniem wyglądaliśmy miejsca, w którym Przemsza koło wioski o
nazwie Gorzów wpada do Wisły. Znaczyłoby to bowiem, że mamy za sobą już jedną
piątą podróży. Dopiero późnym wieczorem usłyszeliśmy potężny szum łączących
się ze sobą dwóch wodnych nurtów. Postanowiliśmy rozbić biwak i zanocować
jeszcze nad Przemszą. Mieliśmy konserwy, menażki, nawet benzynę. Wokół było
mnóstwo chrustu do zapalenia ogniska. Zapomnieliśmy tylko o jednym drobiazgu –
nie mieliśmy zapałek, bo jedynym z nas który palił papierosy był Franek. Jurek poświęcił się i
poszedł do Gorzowa po zapałki, a ja przygotowałem drewna do ogniska i jak
umiałem najlepiej, namiot z brezentowej płachty, którą podparłem w środku
znalezionym na brzegu kijem. Jurek wrócił z zapałkami, rozpaliliśmy ognisko,
zjedli z apetytem własnoręcznie przygotowaną kolację i wsunęliśmy się pod
brezent. Już zasypiając Jurek zauważył nagle,
że przecież płynąc w tym tempie nie mamy żadnych szans być jutro w Krakowie pod mostem Dębnickim
– w najlepszym razie pojutrze. Byliśmy jednak zbyt zmęczeni aby ten temat
roztrząsać i zasnęliśmy kamiennym snem.
Obudziło mnie duszne gorąco i ćwierkanie ptaków jakby to był już dzień.
Wypełzłem spod płachty, rozejrzałem się, ale wokół panowały egipskie ciemności.
Nie rozumiałem co się dzieje i dlaczego w nocy jest tak gorąco i słychać ptaki,
więc przetarłem oczy. Wtedy w sklejonych powiekach zrobiła się malutka szparka
przez którą zobaczyłem, że słońce jest już wysoko i świeci pełnym blaskiem na
bezchmurnym niebie. Twarz i powieki oraz pozostałe nieosłonięte części ciała
miałem tak pocięte przez komary, że wszystko było spuchnięte i obolałe. Żeby
coś widzieć, musiałem palcami rozchylać sobie powieki. Podobnie wyglądał Jurek. Obejrzeliśmy się w lusterku, wybuchnęliśmy szalonym
śmiechem na widok tego co tam zobaczyliśmy i pokuśtykaliśmy do rzeki by zrobić
sobie zimne okłady. Trochę to pomogło. W ten sposób, wystawieni na palące
słońce i ukąszenia milionów komarów, spływaliśmy Wisłą powoli i majestatycznie.
Drugiego dnia Gerda namokła już na
tyle, że nie trzeba było już wody wybierać bez przerwy. Do Krakowa dopłynęliśmy
dopiero na trzeci dzień po południu.
Honzykowie warowali pod
mostem Dębnickim już drugi dzień i byli bardzo zaniepokojeni naszą tak długą
nieobecnością. Honzykowa odchodziła od
zmysłów, bo podobnie jak u większości troskliwych kobiet, wyobraźnia
podsuwała jej wyłącznie najgorsze z możliwych, a nie najlepsze scenariusze
dla wytłumaczenia naszej przedłużającej się nieobecności. Na nasz widok
Honzykowa załamała ręce.
Wyglądaliśmy istotnie wyjątkowo żałośnie – poparzeni słońcem na całym ciele,
czerwoni jak Indianie i do tego straszliwie opuchnięci. Zarządziła
natychmiastowy koniec rejsu, mężowi kazała oddać Gerdę gdziekolwiek na przechowanie, a nas zabrała na kolację do
najbliższej restauracji. Jakoś automatycznie nie było już więcej mowy o
kontynuacji naszego spływu. Po kolacji rozstaliśmy się i każdy poszedł w swoją
stronę: Honzykowie sprzedali Gerdę i pojechali potem na normalne
wakacje nad morze, Jurek wsiadł w pociąg
do Poznania, a ja do Gliwic. Od połowy lipca musiałem jechać na praktykę do
fabryki supertomasyny na Bonarce w Krakowie. Następnego zaś roku, pojechawszy zwyczajowo do
Zabrza dla odwiedzenia
Honzyka dowiedziałem się, że rodzina ta wyjechała na stałe do Niemiec. W ten oto sposób ja straciłem mistrza w nauce
zegarmistrzowskiej sztuki, a Polska dzielnego i
przedsiębiorczego obywatela. Ale PRL zupełnie nie potrzebowała tego rodzaju
ludzi. Wręcz przeciwnie…
Po powrocie z praktyki na Bonarce dowiedziałem się, że w czasie mej
nieobecności Basia Zakrzewska wraz ze swoją
koleżanką Heleną, piękną kreślarką z Miastoprojektu, jeszcze raz były
w naszym domu. Dziewczęta te podjęły się mianowicie przepisania w dwudziestu egzemplarzach
obszernych fragmentów pisma Non possumus,
które kardynał Wyszyński wystosował do rządu PRL. Parafie miały
jak najszerzej rozpowszechnić je wśród wiernych, gdyż cenzura nie zezwoliła na
opublikowanie w prasie tego dokumentu. Stosunki pomiędzy Państwem i Kościołem
stawały się w tym czasie coraz gorsze. Do tego celu Tata udostępnił im
swą maszynę do pisania firmy ERICA. Dziewczęta przyszły do nas do domu, Basia pisała na
maszynie, a Helena jej dyktowała.
Byłem bardzo zawiedziony i rozżalony, że ominęła mnie taka okazja bliższego
poznania obiektu mych westchnień.
Na pociechę pojechałem, pierwszy raz w życiu, na Międzynarodowe Targi
do Poznania. Dla przeciętnego Polaka była to wówczas jedyna
możliwość jakiegoś chociaż symbolicznego, otarcia się o ten niedostępny mu,
zgniły Zachód. Doskonała pogoda sprzyjała zwiedzaniu i smakowaniu
tej specyficznej atmosfery targowej, gdzie na rogu każdej alei pojawiał się
jakiś nowy pawilon, szokujący niespotykaną formą architektoniczną, barwami i
wystrojem wnętrza, gdzie z głośników płynęła wesoła muzyka, przeplatana
wielojęzycznymi komunikatami zachwalającymi ostatnie światowe ciekawostki,
pokazywane w pawilonach krajów z całego niemal świata. Kontakt ze światem
zewnętrznym, jego rozmachem i nowoczesnymi luksusowymi wyrobami był
oszałamiający dla polskiego obywatela, przywykłego do zgrzebnego PRL-u.
Kolorowe foldery reklamowe, drukowane na szlachetnym, niedostępnym w Polsce
papierze, szeroko rozdawane na każdym kroku, stanowiły jaskrawy kontrast z
szarzyzną dnia codziennego. Pawilon francuski szczycił się szczególnie swymi
najnowszymi produktami przemysłu motoryzacyjnego. Gdy doszedłem do stoiska
samochodowego, stanąłem jak rażony piorunem. A ściślej mówiąc, dwoma piorunami.
Pierwszym z nich było cudo ówczesnej motoryzacji, najnowszy model sportowego
kremowego Renault o nazwie Floride.
Wspaniałe opływowe kształty, wyrafinowana, lekka, szlachetna sylwetka i
emanujące rasowe piękno. Nie mogłem wyjść z podziwu. Drugim piorunem była
dziewczyna z personelu stoiska, stojąca obok samochodu z zagadkowym, niezwykłym
uśmiechem. Stosowały się do niej doskonale i w pełni te same pozytywne
przymiotniki, jak te do wehikułu.
Oba pioruny
które mnie trafiły, były nieziemsko pięknymi zjawiskami. Natychmiast zrobiłem
im zdjęcie, które stało się jednym z głównych trofeów, które przywiozłem z
Poznania do domu. Nie mogłem wówczas wiedzieć, że ową
piękną dziewczyną była Izabela Czartoryska, kuzynka mojej przyszłej żony. To dopiero dużo później
dowiedziałem się od niej, że Izabela wraz ze swą, równie piękną siostrą Marysiną, dzięki doskonałej znajomości języka francuskiego,
zatrudniane były regularnie na Targach w pawilonie francuskim.
Renault
Floride
Teren Targów Poznańskich, mimo że w komunistycznych czasach był
niewątpliwie przesycony ubeckimi szpiclami, stanowił jednak wówczas w Polsce
oazę wolności w tym krótkim okresie ich trwania. Naruszając więc drastycznie
zasady chronologii i wybiegając wiele lat naprzód, wypada mi tu opisać epizod z
jednego z mych późniejszych pobytów na Targach. Było to jeszcze podczas PRL-u, w latach
siedemdziesiątych XX wieku, gdy po powrocie z prawie trzyletniej delegacji
służbowej do Francji, pracowałem w Biurze Projektów. Zostałem z Biura wydelegowany na Targi
służbowo, by rozeznać możliwość zakupu niektórych maszyn dla Kombinatu
Chemicznego w Policach koło Szczecina. Wizytując kolejno stoiska producentów, trafiłem do
pawilonu francuskiego. Nie spotkałem w nim niestety ani Izabeli, ani Marysiny Czartoryskich, które w tym czasie były już statecznymi mężatkami.
Spotkałem natomiast Krzysztofa Orkwiszewskiego, Polaka pracującego aktualnie w paryskim oddziale
znanej amerykańskiej firmy Dorr-Oliver,
którego znałem jeszcze z Polski, gdy pracował w Warszawskim Biurze Biprowod.
Współpracowaliśmy wówczas przy projektowaniu gospodarki wodnej dla Kombinatu w
Policach, a kilka lat wcześniej, podczas mej pracy w Paryżu, spotkaliśmy się tam również służbowo w sprawach
Polic. Ucieszyliśmy się do siebie niepomiernie, bo jeszcze w Polsce zaprzyjaźniliśmy się, a we Francji przyjaźń tę
odnowiliśmy. Postanowiliśmy zjeść razem obiad w restauracji na terenie Targów,
a spotkanie oblać butelką Sauvignon Blanc,
którego Krzysztof, jak pamiętałem, był wielkim amatorem. Skończyło się nie na
jednej a na dwóch butelkach oraz wielu kolejkach Rémy Martin na zakończenie. Wpadliśmy w nastrój
historyczno-patriotyczno-liryczny. Wytoczywszy się z restauracji na tren Targów
we wspaniałych humorach i pod dobrą datą, ryczeliśmy na całe gardło stare
polskie piosenki powstańcze i legionowe, podpowiadając sobie nawzajem ich
zapomniane słowa. Było to dość ryzykowne, bo choć władza ludowa na terenie
Targów była mocno stępiona, to piosenki tego rodzaju wcale nie były przez
komunistów mile widziane. Rozmawialiśmy ze sobą głośno po francusku, udając
Francuzów polskiego pochodzenia, co w przypadku Orkwiszewskiego było bliższe
prawdy. Dawało nam to jednak pewność prawie całkowitej bezkarności, biorąc pod
uwagę czas i miejsce wykonywania naszych produkcji wokalnych. Upodobaliśmy
sobie szczególnie piosenkę, będącą hołdem dla polskich szwoleżerów,
zdobywających w listopadzie 1808 roku wąwóz Somosierry podczas
kampanii napoleońskiej w Hiszpanii, a której refren brzmiał:
Barwny ich strój,
Amaranty zapięte pod szyją.
Ach, Boże mój!
Jak to polskie ułany się biją !!
Ziemia aż drży...
Młody szyldwach swe oczy przeciera...
Tak, on ich zna –
To są ułani spod Somosierra.
Wzbudziliśmy w ten sposób sensację w wielu
pawilonach i na wielu stoiskach, wtaczając się tam niespodziewanie z
nieopanowaną wesołością i zaraźliwym śmiechem, rycząc ni w pięć ni w dziesięć:
Młody szyldwach swe oczy przeciera... Ha ha aa…
Tak, on ich zna –
To ułani spod Somosierra… He he
he haa…
W końcu dostaliśmy ataku fou rire’u i nie wiele już nam
było potrzeba, by znów wybuchnąć szalonym śmiechem. I tak w kółko od nowa
– Barwny ich strój, amaranty zapięte
pod szyją…
W pawilonie Królestwa Hiszpanii, którego
oczywiście nie ominęliśmy, hiszpańska obsługa niczego nie rozumiała i wzięła
nas za nieszkodliwych pijaków. Natomiast Polacy, obecni akurat w tym pawilonie
byli przekonani, że jesteśmy atrakcją, zamówioną specjalnie w tym celu przez
dowcipnych Hiszpanów. Nasz występ został nagrodzony gorącymi brawami.
Targowi etatowi szpicle byli bezsilni, bo w
zasadzie nie mieli się do nas o co przyczepić. Jednakże tego rodzaju popisy,
gdyby były wykonywane poza terenem Targów, mogłyby nas drogo kosztować.
Młodość zaiste bywa niepoważna,
nieodpowiedzialna, bezmyślna, głupia, szaleńczo odważna, nieroztropna,
błazeńska i infantylna, ale jest równocześnie jedyna w życiu, piękna, wspaniała
i niestety niepowtarzalna!
¬ ¬ ¬
Życie wraz z jego codziennymi prozaicznymi sprawami toczyło się
nieubłaganie naprzód. W sierpniu my wszyscy, studenci trzeciego roku,
wyjechaliśmy znowu na obóz wojskowy. Jechaliśmy do Sulęcina już jako starzy
bywalcy. W pociągu wiozącym nas na poligon obiecywałem sobie solennie, że tym
razem nie dam się ogłupić wojskowej dyscyplinie, nie dam się zapędzić do
zamiatania lasu i nie będę podpadał dowództwu, aby nie wylądować karnie w
więziennej ziemiance. Będę natomiast trzymać się jak najbliżej kuchni, aby nie
być głodny. Jechaliśmy zadowoleni bo chodziły słuchy, że będziemy uczyć się
jazdy samochodem i dostaniemy wojskowe prawo jazdy. Na jakiejś stacji dołączył
do naszej grupy Jurek Wojciechowski.
Po przyjeździe na miejsce istotnie życie nasze potoczyło się inaczej
niż za poprzednim razem. Ktoś z dowództwa obozu wykazał przebłysk geniuszu i
dowódcą naszej kompanii studentów Wydziału Chemii zrobił studenta z piątego
roku chemii, naszego starszego kolegę Tadeusza Kiersznickiego, posiadającego już oficerski stopień. Nasz
dowódca-kolega wyglądał jak zupełny Szwejk – był niewielkiego wzrostu, nie
wiadomo dlaczego miał na sobie stary, spłowiały na słońcu i sprany mundur.
Spodnie miały za długie nogawki i zwijały się mu w harmonijkę, rękawy u bluzy
były za krótkie, a furażerka za duża i opierała się dopiero na uszach. My przy
nim wyglądaliśmy jak z żurnala mody, bo wszyscy dostaliśmy nowiutkie, pachnące
jeszcze świeżością polowe mundury, pasy i buty prosto z magazynu. Pomyśleliśmy
sobie z obawą, że będziemy mieć z nim ciężkie życie, bo na pewno będzie chciał
się na nas odgrywać za nasz nieskazitelny wygląd i będzie nam kazał czołgać się
w błocie lub zdobywać zarośnięte krzakami wzgórza w rzęsistym deszczu. Spotkała
nas jednak przyjemna niespodzianka, a nasz dowódca już na wstępie zaimponował
nam swą inteligencją i głęboką znajomością wojskowej psychologii. Na pierwszej
organizacyjnej zbiórce powiedział bez ogródek:
— podobnie jak i wy, koledzy, chcę tu spędzić przyjemne wakacje z jak
najmniejszą ilością kłopotów. W związku z tym proponuję, abyśmy zawarli
następującą umowę: ja będę udawał, że wam daję
w kość, a wy będziecie udawali, że słuchacie
moich rozkazów. A w rzeczywistości zaś chodzi o to, aby nie było rozróbek i
aby nasza kompania nie podpadała u dowództwa. Dzięki temu my wszyscy – i ja, i
wy – będziemy mieli święty spokój. Wydało nam się to bardzo rozsądne, więc
układ został zawarty i obustronnie przestrzegany sumiennie do końca. Przez cały
czas trwania obozu kompania nasza była stawiana za wzór, podczas gdy w innych
kompaniach, gdzie dowódcami byli oficerowie zawodowi, były stale awantury i
wzajemne robienie sobie na złość.
Zgodnie z postanowieniem które podjąłem jeszcze w pociągu wiozącym nas
na poligon, zgłosiłem się natychmiast dobrowolnie do pełnienia będącej w
pogardzie służby dyżurnego w
stołówce. Zadanie moje polegało na nakrywaniu do stołów, nalewaniu zupy,
roznoszeniu drugiego dania i na sprzątaniu stołów po posiłku. Funkcja ta
dawała mi olbrzymią władzę oraz różne dodatkowe przywileje i możliwości:
kolegom i przyjaciołom mogłem dawać dolewkę rannej kawy, dokładać chleba lub
dolewać zupy oraz wybierać większe porcje mięsa na drugie danie. Tych, którzy
byli ze mną na pieńku, mogłem bezkarnie pomijać i udawać że nie słyszę ich
próśb o dokładkę. Sam też sobie nie żałowałem i jadłem za dwóch. Ponieważ
większość z nas miała wilcze apetyty i zawsze im było za mało, nic więc
dziwnego że o moją przychylność zabiegano nadzwyczaj usilnie. Oczywiście
znaleźli się też tacy, którzy połapawszy się zbyt późno w zaletach jakie dawała
służba dyżurnego, chcieli mnie
wygryźć z tej atrakcyjnej funkcji. Moja pozycja była jednak nie do podważenia
dzięki plecom, jakie miałem u kapitana – szefa stołówki. Wykorzystując wiedzę
zdobytą u Franka Honzyka, naprawiłem mu bowiem zegarek, czym zaskarbiłem
sobie jego podziw i wielką wdzięczność, a także zdobyłem sławę obozowego zegarmistrza.
Prawdziwy zegarmistrz był w obozie praktycznie niedostępny, gdyż najbliższy
znajdował się w miasteczku odległym o
Pogłoski o nauce jazdy musiały być prawdziwe, bo zaczęły się wykłady na
temat budowy samochodu. Odbywały się one w przyjemnych warunkach, w leśnej
świetlicy. Była to zadaszona wiata bez ścian, a na podłodze z surowych desek
stały stoły i ławki. Wykłady prowadził poczciwy pan major z jednostki
wojskowej. Traktował on swój przedmiot z wielką powagą, a nas jak osobników,
którzy w życiu nie widzieli samochodu. Aby nawiązać kontakt ze słuchaczami i utrzymać
w napięciu ich uwagę, miał on zwyczaj mówienia krótkimi zdaniami, przy czym nie
kończył ostatniego wyrazu, zawieszając głos i oczekując na domyślną podpowiedź.
Aby zrobić mu przyjemność, słuchaliśmy uważnie, dosłownie wisząc oczami na jego
ustach i wprost spijając słowa z jego warg prześcigaliśmy się w chóralnym
kończeniu zaczętego przez niego ostatniego wyrazu. Pan major mówił:
- do zmiany kierunku jazdy
samochodu służy kie....?? (tu zawieszał glos i czekał na podpowiedź), a
myśmy chórem dopowiadali: .....rownica!
Tego rodzaju współpraca ze słuchaczami sprawiała mu niewysłowioną radość, a my
mieliśmy doskonałą zabawę. Po kilku dniach wykładów wpadliśmy z Jurkiem
Wojciechowskim na przekorny
pomysł, aby majorowi podpowiadać nie to, co jest oczywiste i czego on oczekuje,
ale zupełnie co innego. Była to jeszcze większa uciecha, bo major denerwował
się, że ma takich tępych uczniów, którzy nie potrafią domyślić się, co on ma na
myśli. Kiedy pan major mówił:
- do sygnalizacji zmiany kierunku
ruchu pojazdu służy kie.....??, wtedy
my z Jurkiem ryczeliśmy jak
najgłośniej, żeby przekrzyczeć pozostałych, którzy odpowiadali poprawnie:
......rownica! Pan major denerwował się i prostował – ależ nie,
wcale nie kierownica, ona służy, mówiliśmy już o tym przecież wczoraj, do
zmiany kierunku jazdy. Do sygnalizacji służy kierunkowskaz! Jak można tego nie
wiedzieć!? Albo:
- samochód porusza się na ko.....??, a któryś z nas
wyrywał się zupełnie nie à propos:
.....lumnach! Pan major krzywił się z niesmakiem i ubolewaniem na
tak wielką ignorancję studentów.
Były to bardzo zabawne wykłady, bo prześcigaliśmy się z Jurkiem w
znajdywaniu takich podpowiedzi, które nie będąc tymi, jakich oczekiwał pan
major, były jednakże w swym brzmieniu jak najbardziej zbliżone do
spodziewanych. Wtedy pan major denerwował się najbardziej, a my mieliśmy
uciechę największą.
Pewnego dnia do obozu przyjechało kilka olbrzymich wojskowych
Studebaker’ów z amerykańskiego demobilu. Zostaliśmy podzieleni na grupy i
zaczęła się nauka jazdy po leśnych duktach, bezdrożach i wertepach. W kabinie
każdej ciężarówki siedział instruktor przysłany z jednostki wojskowej i oceniał
nasze umiejętności i postępy. Każdy z nas dostał zeszyt, do którego instruktor
wpisywał ilość odbytych godzin szkolenia oraz stopień uzyskany z danej jazdy.
Nie potrzebowaliśmy z Jurkiem Wojciechowskim wiele czasu aby
zauważyć że ci koledzy, którzy nie mieli talentu do prowadzenia samochodu i
dostawali słabe stopnie, powtarzali jazdy tak długo, aż w wystarczającym
stopniu opanowali umiejętności danego etapu szkolenia. Ci zaś studenci, którzy
dobrze jeździli i mieli dobre stopnie, nie byli douczani, a ponieważ w tym
czasie nie mieli żadnych innych zajęć, byli kierowani do zamiatania lasu.
Potrafiliśmy szybko wyciągnąć właściwe wnioski i od tego momentu staliśmy się
kompletnymi ignorantami w sztuce zmiany biegów z podwójnym wysprzęglaniem,
niezbędnej przy prowadzeniu ciężkich pojazdów w terenie. Nasi instruktorzy nie
mogli się nadziwić, że po tak obiecujących początkach naszej nauki, akurat my
dwaj zaczęliśmy się nagle wyraźnie cofać w umiejętnościach. Byli to dobrzy instruktorzy,
którzy wyszkolili niejeden już rocznik rekrutów z zapadłych wsi, takich,
którzy rzeczywiście nie mieli dotąd żadnej styczności z motoryzacją. Z wielkim
zawodem w głosie narzekali, że po studentach politechniki spodziewali się
większego zmysłu technicznego, tymczasem takich kompletnych matołów jak my dwaj
z Jurkiem, nie spotkali jeszcze nigdy. Instruktorzy wzięli więc
sobie za punkt honoru aby mimo wszystko nauczyć nas kierowania samochodem.
Mieliśmy dzięki temu mnóstwo dodatkowych szkoleniowych jazd, a nasi koledzy z
dobrymi stopniami, zamiatając w tym czasie las, patrzyli smętnym okiem jak
przejeżdżamy koło nich ze zgrzytem przerzucanych biegów. Po jakimś czasie
instruktorzy zaczęli jednak chyba domyślać się, że padli ofiarą szatańskiego
podstępu z naszej strony, bo mimo dalszego braku postępów w jeździe, wpisano
nam do zeszytów dobre stopnie. Dodatkowe jazdy skończyły się i musieliśmy
dołączyć do ekipy sprzątaczy liści w lesie.
Autor
na obozie wojskowym w 1953 roku
Próbowaliśmy jeszcze ratować się przez przerabianie w naszych zeszytach
dobrych stopni na złe, ale w warunkach obozowych nie było to łatwe i dosyć
szybko zostaliśmy na tym przyłapani.
Na zakończenie pobytu na obozie prawie wszyscy, z wyjątkiem kilku
rzeczywiście ostatnich oferm, dostaliśmy wojskowe prawa jazdy, uprawniające nas
do prowadzenia po drogach publicznych
wojskowych pojazdów mechanicznych, z wyjątkiem pojazdów opancerzonych. Czołgów
nie mogliśmy więc prowadzić, ale i tak nikt się z tego powodu nie martwił.
Natomiast niewątpliwą zaletą zdobytego na obozie wojskowego prawa jazdy był
fakt, że na jego podstawie mogliśmy potem automatycznie uzyskać cywilne prawo
jazdy, już bez potrzeby uczęszczania na kurs i zdawania egzaminu.
Ten obóz wojskowy, już ostatni w czasie studiów, zapisał się w mojej
pamięci jako niekończący się ciąg psikusów, zabaw i kawałów, które robiliśmy
wraz z Jurkiem Wojciechowskim. Szkoda, że trwał tak krótko. Wszystko co dobre,
kończy się tak bardzo szybko! Wróciłem do domu opalony i w doskonałej formie, a
na wadze, podobnie jak to się działo za każdym razem po obozach szybowcowych i
poprzednim obozie wojskowym, przybrałem kilka kilo.
¬ ¬ ¬
Po powrocie z obozu wojskowego okazało się, że na niwie sentymentalnej
spotkała mnie wielka przyjemna niespodzianka. Od września zamieszkała u nas
jako lokatorka w gościnnym pokoju na poddaszu Helenka – kreślarka z
Miastoprojektu. Od dłuższego czasu mieszkała kątem u Zakrzewskich, co nie było
wygodne ani dla nich, ani dla niej. Poszukiwała pilnie sublokatorskiego pokoju
do wynajęcia. Córka Zakrzewskich, jej niezawodna przyjaciółka Basia, wiedząc,
że u nas w domu jest wolny pokój, wpadła na pomysł by poprosić mych rodziców o
jego wynajęcie dla niej. Rodzice, świadomi tego że biorą na siebie odpowiedzialność
za młodą pannę wobec jej rodziców, z pewnym ociąganiem i dopiero na usilne
prośby samej pani Zakrzewskiej, wyrazili na to
zgodę. Tak więc, nie uczyniwszy żadnego kroku ani wysiłku w tym kierunku, od
pewnego dnia mogłem widywać przedmiot mych westchnień i marzeń codziennie.
Widocznie przeznaczenie, w swej konsekwencji, znowu tak pokierowało naszymi
losami. Przedmiot ów nie zwracał
wszakże na mnie większej uwagi, żył własnym życiem, chodził do pracy i
odwiedzał grono swych przyjaciół, wśród których mnie niestety nie było.
Jednakże sytuacja ta odpowiadała mi całkowicie, bo dzięki mieszkaniu pod
wspólnym dachem stwarzała mi możliwość częstego dawania jej wyrazu mej adoracji
– a krople wody potrafią przecież wydrążyć nawet i skałę.
Historia ma to do siebie, że lubi się powtarzać. Mój ojciec w czasie
studiów na Politechnice mieszkał w Warszawie przy ulicy
Pięknej w mieszkaniu swej ciotki Bronki, razem ze swą matką i trzecią z sióstr Zaniewskich, Janką. Te panie, wszystkie trzy młode wdowy, wyżywały
wspólnie swe niezaspokojone instynkty macierzyńskie na młodym studencie.
Zatruwały mu czasami życie w sposób trudny nieraz do zniesienia dla dorosłego
już przecież, pracującego na swe utrzymanie i samodzielnego człowieka. Sytuacja
ta musiała memu Tacie zapewne tak
bardzo dokuczyć, że w porywie buntu i protestu uciekł spod tej nadmiernej
kurateli i wynajął sobie w mieście pokój sublokatorski. Pani Kazimiera
Dąbrowska, właścicielka mieszkania, też była samotną wdową i
musiała podpierać swój skromny budżet domowy przez wynajmowanie jednego z pokoi
w swym mieszkaniu. Wdowa miała dwoje dzieci – 28 letniego Adama i młodszą od
brata o sześć lat Irenkę, uczącą się w Warszawskiej Szkole Pielęgniarstwa
prowadzonej przez Kościół Metodystów przy British
Council w Warszawie.
Nie trudno domyśleć się dalszego rozwoju wydarzeń w sytuacji, gdy pod
jednym dachem mieszka młody przystojny student i hoża dziewczyna.
Konstanty-Kocio i Irenka pobrali się
jesienią 1930 roku, a ja na świat przyszedłem w szpitalu przy ulicy Karowej w
Warszawie w lipcu
następnego roku.
Nie można się dziwić, że mając w pamięci historię ze swej własnej
młodości, moi rodzice z obawą godzili się na ryzykowną sytuację wynajmowania
pokoju pięknej młodej pannie, mając w domu syna studenta.
|
|
|
|
Konstanty
Mauberg, Warszawa 1923 |
Irena
Dąbrowska, Warszawa 1924 |
Rodzice za czasów narzeczeńskich w
1930 r. |
Konstanty i Irena Mauberg – maj 1954 r.
¬ ¬ ¬
W lutym 1954 r. ukończyłem pierwszy stopień studiów inżynierskich,
specjalizując się w zakresie elektrochemii i elektrometalurgii w katedrze u
profesora Ludwika
Wasilewskiego, przedwojennego asystenta Ignacego Mościckiego, profesora Politechniki Lwowskiej i Warszawskiej,
późniejszego Prezydenta RP w latach 1926 –
1939. Dostałem tytuł inżyniera, piękny Dyplom
ukończenia studiów wyższych stopnia pierwszego i natychmiast zapisałem się
u tego samego profesora na studia magisterskie, trwające dalsze dwa lata.
Profesor Wasilewski, u którego robiłem specjalizację na studiach inżynierskich
musiał widocznie być na tyle zadowolony z moich postępów i stwierdzić że
rokuję jakieś nadzieje na niwie naukowej, bo zaproponował mi na okres trwania
studiów magisterskich pracę w swej katedrze. W ten sposób od marca 1954 roku
stałem się asystentem profesora i etatowym pracownikiem Politechniki Śląskiej.
Chodziłem na swoje wykłady i zajęcia związane ze studiami magisterskimi, a
równocześnie w katedrze u profesora prowadziłem pod
jego kierunkiem różne ciekawe badania naukowe w dziedzinie elektrochemii. Prowadziłem
też ćwiczenia laboratoryjne z elektrochemii i elektrometalurgii ze studentami
niższego, inżynierskiego stopnia studiów. Życie zaczęło układać mi się ciekawie
i zacząłem mieć różne drobne sukcesy – począwszy od tego, że w wyniku odbytego
szkolenia na obozach wojskowych zostałem, wraz z większością kolegów, mianowany
podporucznikiem rezerwy a skończywszy na tym, że miałem ciekawą, płatną pracę i
byłem asystentem znanego profesora. Czegóż mógłbym chcieć więcej?
W nagrodę za te moje różne
sukcesy, rodzice kupili mi motocykl na specjalny przydział, uzyskany przez ojca dzięki jego
pracy w Zjednoczeniu Węglowym w Gliwicach. Była to tak zwana SHL-ka, szczytowe osiągnięcie
ludowej myśli konstrukcyjnej w owym czasie. Nieszczęsny ten motocykl był
zupełnym bublem, tak pod względem konstrukcji która była całkowicie przestarzała,
jak i pod względem materiałowym – zastosowane w nim materiały były
najgorszej jakości. Nic też dziwnego, że elementy motocykla zużywały się
błyskawicznie i maszyna ta psuła się bez przerwy. Więcej czasu spędzała w
garażu w oczekiwaniu na naprawę i części zamienne, niż na trasie. Stanowiła
jednak mimo wszystko jakiś środek transportu.
Helenka na wycieczce
motocyklowej
Jeździłem tym motocyklem po Helenkę by ją przywozić
po pracy do domu. Czasami też udawało mi się namówić ją na wspólne z mymi
kolegami wycieczki po okolicy. W ten sposób Helenka powoli została wciągnięta
do naszej paczki i coraz częściej z nami przebywała. Zapraszaliśmy ją na nasze
prywatki oraz na zabawy studenckie na Politechnice i wszyscy zabiegaliśmy o
jej względy. Ja oczywiście, z racji tego że Helenka u nas mieszkała, uważałem
się za mającego na nią wyłączność, ale ona jakoś wcale nie zamierzała uznawać
tego monopolu. Jeden zaś z mych bliskich kolegów – Jurek Stobiński – czynił
tymczasem cichcem poważne postępy na drodze do pozbawienia mnie wszelkich
złudzeń co do wyłączności na Helenkę, zgłosiwszy jej ofertę korepetycji i
pomocy w przygotowaniach do egzaminu z matematyki na studia wyższe w Krakowie, gdzie Helenka miała zamiar studiować architekturę.
Jego oferta została mile przyjęta. Ja z kolei usiłowałem zaskarbić sobie jej
względy wykorzystując me umiejętności manualne: do eleganckiej skórzanej teczki
na akta którą akurat dostałem w prezencie od ojca, przymocowałem wypiłowany osobiście z mosiężnej,
samodzielnie posrebrzonej w Katedrze Elektrochemii blachy, pięknie przez
siebie zaprojektowany (w moim mniemaniu) monogram HP i całość
podarowałem jej w maju na urodziny. Kiedy indziej, gdy zaprosiłem Helenkę na zabawę na
Politechnice a ona wymawiała się twierdząc, że nie może pójść, bo nie ma odpowiednich
butów, własnoręcznie zrobiłem jej lekkie sandałki, zabarwione na czarno tuszem
kreślarskim. Chodziła w nich potem na wizyty i przetańczyła z powodzeniem kilka
zabaw.
W wielkiej modzie wśród młodzieży akademickiej była wówczas gra w
brydża. My też graliśmy w niego wtedy namiętnie w moim pokoju na poddaszu,
nieraz prawie do rana. Moja Mama i Helenka przygotowywały
nam herbatę i całe stosy kanapek – wszystko znikało bez śladu w naszych
przepastnych, stale głodnych studenckich żołądkach. Szczególnym głodomorem był
nasz kolega, krajan Jurka Wojciechowskiego – Włodek Radomski. Patrzyliśmy z podziwem, jak na jeden raz połyka
grubą kanapkę. Próbowaliśmy go naśladować, ale nikomu się to nie udało.
Helenka pracując w
Miastoprojekcie, równocześnie przygotowywała się nadzwyczaj pilnie do
lipcowego egzaminu wstępnego na Wydział Architektury Politechniki Krakowskiej.
Cały wolny czas poświęcała na ćwiczenia w rysunku. Rysowała wszystko co się
dało, począwszy od martwej natury, różnych mebli i ozdobnych lamp w naszym
mieszkaniu, detali architektonicznych, a na formach geometrycznych
skończywszy. Czasami robiliśmy to wieczorami wspólnie w salonie, a zmęczeni
rysowaniem, rozmawialiśmy i graliśmy na pianinie. W tym czasie udało mi się
wyeliminować Jurka Stobińskiego i przechwycić
od niego definitywnie udzielanie Helence korepetycji z matematyki i fizyki,
dzięki czemu moje akcje u niej nieco wzrosły. W czasie kolacji, które
Helenka jadała już potem razem z nami, ciekawie opowiadała o swych perypetiach
okupacyjnych – o ucieczce ich matki z małymi dziećmi i staruszką babką w
ostatnim momencie z ich majątku Derażne położonego na
Wołyniu pod okupacją
sowiecką i o przeprawie przez zieloną granicę na zachód do terenów okupacji
niemieckiej. Zostali w porę ostrzeżeni, że bolszewicy organizują wywózkę tej obszarniczej rodziny w głąb Rosji, skąd by zapewne do Polski już nigdy nie wrócili.
Opowiadała o ich dalszej okupacyjnej tułaczce po Polsce. Byli jakiś czas u stryja Alfreda na zamku w
Łańcucie, potem we dworze u dziadków w Suchowoli w lubelskim. Po
aresztowaniu dziadka Seweryna Czetwertyńskiego przez Niemców i
wyrzuceniu wszystkich ze dworu, wrócili z powrotem do Łańcuta, gdzie mieszkali
w wynajętym domu na przedmieściu, a po wyzwoleniu zamieszkali w Krakowie. Od 1939 roku, czyli od wczesnego dzieciństwa, ona i
jej rodzeństwo byli pozbawieni własnego domu i pędzili właściwie cygańskie
koczownicze życie, nigdzie długo miejsca nie zagrzewając. Helenka barwnie
opisywała swój wyjazd w 1946 roku zagranicę, opowiadała o pobycie we Francji, gdzie w miejscowości Montrésor mieszka jej
starsza ukochana, zamężna już wówczas siostra Maryńcia oraz o nauce w
klasztornej szkole w Belgii. Mówiła o swej tęsknocie za rodzicami i powrocie do
Polski. O nieobecności ich ojca, który jako oficer wojska
polskiego ratował się w 1939 roku przed bolszewikami ucieczką do Rumunii i tam spędził
cały okres okupacji. W ten sposób poznawałem powoli historię tej tak bardzo
przez los dotkniętej, a mimo to nadspodziewanie pogodnej rodziny.
W czerwcu miałem sesję egzaminacyjną, musiałem więc ostro zabrać się do
pracy by zaliczyć ćwiczenia i pozdawać wszystkie egzaminy. Musiałem ograniczyć
pomoc Helence, a ona wzięła urlop w swej pracy i wyjechała na
prywatny kurs rysunkowy do Nowego Sącza, do swej byłej szkolnej nauczycielki rysunków ze
szkoły Sióstr Niepokalanek. Umówiliśmy się z Helenką, że po zdaniu egzaminów i
zaliczeniu semestru przyjadę tam po nią pod koniec jej kursu. Przez dwa dni
pobytu w Nowym Sączu chodziliśmy popołudniami na spacery a Helenka, znająca
Sącz z okresu gdy była tam w szkole u Niepokalanek, pokazywała mi miasto i jego
zabytki. Chodziliśmy kąpać się nad Kamienicę. Po dwóch dniach wróciliśmy do
Gliwic. Gdy Helenka pojechała do Krakowa na egzaminy,
rysunek zdała doskonale, lecz nie powiodła się jej niestety matematyka. Egzamin
poprawkowy miała zdawać w początku sierpnia, na razie więc chodziła dalej do
pracy, a wolne chwile wykorzystywaliśmy na dalszą naukę matematyki i wycieczki
motocyklowe. Helenka bardzo lubiła jeździć, nudziło ją dłuższe przebywanie w
jednym miejscu. W kręgu moich kolegów, naszych wspólnych znajomych oraz na
zabawach i prywatkach na które chodziliśmy, zaczęliśmy już być uważani za stałą
parę.
Wacław
Mauberg, Helenka, Jerzy Stobiński. Gliwice, maj 1954
Szczególnie ceniliśmy sobie zebrania towarzyskie i zabawy urządzane w
domu przez rodziców Tadzika Pfütznera. Byliśmy wszyscy pod urokiem jego czarującej,
tryskającej wesołością i zawsze uśmiechniętej Mamy. Pani Pfütznerowa autentycznie
lubiła i świetnie rozumiała młodzież, potrafiła nawiązać z nami stosunek
koleżeński i była wspaniałą, pełną werwy, humoru i pomysłów animatorką naszych
zabaw. Na zebraniach tych spotykali się i bawili doskonale wszyscy – zarówno
starsi członkowie klanu Pfütznerów, jak i my młodzi – przyjaciele Tadzika i Jasia. Zaproszenie na brydża lub wieczorek towarzyski do
rodziców Tadka było bardzo przez nas wszystkich cenione oraz traktowane jako
wyróżnienie i nobilitacja. Do Pfütznerów przychodzili różni ciekawi ludzie –
zabawy u nich były o wiele bardziej cenione niż na przykład publiczne zabawy
na Politechnice.
Do Helenki przyjeżdżała co
jakiś czas w odwiedziny z Krakowa jej starsza o
rok siostra Elżbieta, przez rodzeństwo nazywana Netą. Była to dziewczyna
równie przystojna jak Helenka, o oryginalnej, jakby wschodniej urodzie. Jej
pobyty w Gliwicach wywoływały popłoch wśród
lokalnych panien i prawdziwe spustoszenie w sercach chłopców z naszej
paczki, łącznie z naszym starszym przyjacielem Jurkiem Chmielowskim, w owym czasie najmłodszym polskim doktorem nauk
chemicznych. Jeździliśmy wtedy wspólnie na wycieczki, chodziliśmy na zabawy
uczelniane i na prywatki. Przyjeżdżał też czasem jej młodszy brat Marek – uczeń
gimnazjum w Krakowie oraz starszy
Roman, zajmujący się w tym czasie sportem wyczynowym. Obie
siostry okazały się być interesującymi i atrakcyjnymi kompanami na
wycieczkach, unikającymi manifestowania przejawów snobizmu. Obie dobrze znały
język francuski, czym nam wielce imponowały.
¬ ¬ ¬
Fotografowanie było, jeszcze od czasów Wojkowickich, także i moją pasją, odziedziczoną po ojcu. W
Gliwicach miałem znów swój własny aparat, i
gdy tylko była okazja, obaj robiliśmy zdjęcia. Casami wychodziły z tego zabawne
sytuacje, gdy fotografowaliśmy się nwzajem. Tak było właśnie w czerwcu 1954
roku, gdy powstały poniższe fitografie. Jedna z balkonu na okno, a druga
odwrotnie.
|
|
Widziane
obiektywem ojca |
Widziane
obiektywem syna |
Zaczęły się miesiące wakacyjne. Któregoś piątku
Miastoprojekt wysłał Helenkę do Katowic z poleceniem
zawiezienia dokumentów do Centrali. Pojechałem z nią razem i zawiozłem ją tam,
oczywiście na motocyklu. W drodze powrotnej, między Katowicami a Mikołowem, w pełnym pędzie przewróciliśmy się na rozlanej
na szosie plamie oleju. Przejechaliśmy się naszymi łokciami, kolanami i
pośladkami kilkanaście metrów po asfalcie, wbijając sobie brudny pył głęboko
pod skórę. Nic groźnego się nie stało, ale mieliśmy w wielu miejscach zdarty
naskórek, byliśmy mocno potłuczeni i obolali, nie mówiąc o podartych spodniach
i kurtkach. Wróciliśmy do domu cichcem i nie opowiedzieliśmy o niczym moim
rodzicom w obawie, by nie zakazali mi dalszych jazd motocyklem. Wymyśliliśmy
więc inny sposób na dwudniową rekonwalescencję, której oboje bardzo
potrzebowaliśmy. Oświadczyliśmy w domu, że wybieramy się w odwiedziny do
Staszka Neumanna-Ołpińskiego, który studiował we Wrocławiu Inżynierię
Sanitarną, a aktualnie był na praktyce na Kąpielisku Miejskim w Strumieniu u źródeł Wisły. Pojechaliśmy więc tam natychmiast, bo akurat
zaczynał się weekend. Dodatkowym powodem odwiedzin Staszka była chęć pokazania
mu Helenki. Mieszkając we Wrocławiu, Staszek nie miał do tej pory możności jej poznania.
Chodziło o uzyskanie swoistej „akceptacji” Helenki przez Staszka. Helenkę znali już
wszyscy moi koledzy w Gliwicach, pozostawał jeszcze tylko właśnie Staszek.
Przyjechaliśmy więc do Strumienia obtłuczeni, z
obolałymi kośćmi i z trudem mogąc się poruszać. Nie był to zbyt udany pobyt. Całe
dwa dni, zamiast korzystać z pogody i darmowego wstępu na basen jaki mogliśmy
mieć dzięki Staszkowi, lizaliśmy rany. Poczciwy Staszek przynosił nam
przez ten czas jedzenie z restauracji i opatrunki z kąpieliskowej apteczki. Ale
cel wyjazdu został osiągnięty – podgoiliśmy nieco nasze obrażenia, a Helenka spodobała się
Staszkowi i bardzo się zaprzyjaźnili. W przyszłości, w wiele lat później, gdy
obaj mieliśmy już prawie dorosłe dzieci, często odwiedzaliśmy Staszków
Ołpińskich w ich domu we Wrocławiu. Oni zaś uczestniczyli regularnie w corocznych
spotkaniach, jakie w dniu Wszystkich Świętych urządzaliśmy w naszym domu dla
mych gimnazjalnych kolegów i ich rodzin przyjeżdżających do Gliwic, aby zapalić świeczki na grobach swych bliskich. Z
okazji kolejnego spotkania Staszek napisał na
cześć Helenki całkiem udany
wiersz pełen przeróżnych górnolotnych, nader romantycznych zwrotów, na które
Helenka jest wyjątkowo wrażliwa.
Po powrocie ze Strumienia i wygojeniu ran
umówiliśmy się z Helenką, że na egzamin poprawkowy z matematyki w sierpniu
odwiozę ją do Krakowa na motocyklu.
Potem mieliśmy zrobić wypad do Zakopanego. Przygotowałem motocykl jak mogłem najlepiej do jazdy
i w przeddzień egzaminu wyjechaliśmy pod wieczór z Gliwic do Krakowa. W
Katowicach zaczęło się już
zmierzchać, zapaliłem więc reflektor. Po kilku kilometrach przepaliła się
żarówka i nie mieliśmy już ani długich świateł, ani krótkich, tylko postojowe.
Za Mysłowicami w SHL-ce urwał
się tłumik. Nie było mowy o tym by przerwać jazdę i jutro próbować naprawić
motocykl, bo na drugi dzień o godzinie 8-mej rano Helenka miała egzamin na
politechnice – musieliśmy przecież jeszcze tego wieczora być w Krakowie. Jechaliśmy więc dalej w ogłuszającym hałasie, jaki
wydobywał się z pozbawionej tłumika rury wydechowej i bez dobrej widoczności,
bo światło postojowe SHL-ki nic nie oświetlało. Urwany tłumik Helenka wiozła przed
sobą na piersiach pod kurtką, bo rękami trzymała się mnie. Jechaliśmy tak i
jechali prawie na oślep w straszliwym grzmocie rury wydechowej, który ogłuszał
tak kompletnie, że niemal zupełnie odbierał kontakt ze światem...
...leżałem tak jakoś niewygodnie na plecach, a nad sobą widziałem
gwiazdy świecące na prawie czarnym, bezchmurnym wieczornym niebie. Szumiało mi
dziwnie w głowie. W ustach czułam słony smak i miałem jakiś drobny żwir.
Podniosłem się na drżące nogi, wyplułem kamyki i rozejrzałem dookoła. W zmroku
zobaczyłem niewyraźnie leżącą obok, poniżej jakby w rowie Helenkę, rękami trzymającą się za twarz. Zdziwiłem się
bardzo, co ona tu robi i dlaczego trzyma ręce w ten sposób. Dalej za Helenką majaczył
niewyraźny kształt leżącego na ziemi roweru tuż obok mojej SHL-ki. Kilka kroków
dalej na brzegu rowu siedział jakiś człowiek i jęczał. Na szosie stało kilka
osób i przypatrywało się nam ciekawie. Wszystko to było bardzo osobliwe. Podszedłem
do Helenki żeby się zapytać, co ona tu robi i co tu się dzieje. Wtedy na
sygnale przyjechała Karetka Pogotowia. Wyskoczyli z niej sanitariusze, położyli
Helenkę na noszach i
wsadzili do karetki. Ja oraz ten jęczący człowiek weszliśmy do samochodu o
własnych siłach. Pogotowie zawiozło nas do szpitala i tam położyli mnie
natychmiast do łóżka. Po pewnym czasie pojawiła się Helenka, miała obandażowaną
twarz i ręce, coś do mnie mówiła, ale w tym momencie straciłem świadomość już
zupełnie.
Gdy się ocknąłem, nad głową zobaczyłem znajome twarze. Czyżby to byli
moi rodzice? Chciałem wstać żeby się z nimi przywitać, ale jak tylko poruszyłem
głową zrobiło mi się tak słabo, że znowu straciłem świadomość. Potem zdawało
mi się, że ponownie słyszę głosy rodziców, jakieś obce głosy, a także chyba i
głos Helenki. Wszystko to jednak jakby przez sen, przez grubą
warstwę waty. Kiedy znowu otworzyłem oczy, koło mego łóżka stali rodzice i
Helenka. Wszyscy z troską wpatrywali się we mnie. Widząc że mam otwarte oczy,
Mama szybko
powiedziała, żebym nie ruszał głową, bo uległem poważnemu wypadkowi i mam
wstrząs mózgu. Powoli, z trudem, dowiedziałem się co się stało: jestem w
szpitalu w Jaworznie. Dwa dni temu, w czasie jazdy do Krakowa, przed nasz motocykl zatoczył się pijak, jadący
zygzakiem rowerem po szosie. Zahaczyłem go rączką kierownicy co spowodowało,
że motocykl w pełnym pędzie nagle skręcił i wpadł do rowu. Siłą rozpędu
uderzyłem twarzą w reflektor motocykla, a Helenka dopchnęła wpadając z tyłu na
moje plecy i raniąc sobie twarz o tłumik, który trzymała przed sobą. Przygodni
świadkowie wypadku wezwali Pogotowie Ratunkowe. Miałem złamany nos, wgniecioną
kość policzkową i wybite wszystkie przednie zęby – żwir, który wówczas wyplułem
z ust był właśnie mymi zębami. Helenka na całe szczęście nie miała nic
złamanego, ale miała rozciętą twarz i była bardzo potłuczona. Wykazała nadzwyczajny
hart ducha, bo nie zważając na swe obrażenia, o świcie uciekła ze szpitala by
zdążyć na 8-mą rano do Krakowa na egzamin.
Mimo kiepskiego stanu w jakim się znajdowała, zdała go doskonale i chociaż jej
Mama chciała zatrzymać ją w domu, zaraz wróciła do szpitala w Jaworznie. Tu zastała już moich rodziców, powiadomionych przez
szpital o wypadku. Helenka wróciła do łóżka i oboje leżeliśmy w szpitalu
jeszcze przez tydzień. Po tym czasie Helenka była już na
tyle w dobrym stanie, że mogła wrócić do Gliwic – musiała zwolnić się z pracy,
zlikwidować swoje gliwickie sprawy i przenieść do Krakowa, bo od pierwszego września zaczynała studia na swym
wymarzonym Wydziale Architektury. Mnie też można już było przewieźć do
specjalistycznej kliniki w Zabrzu, zajmującej się urazami twarzy i szczęk. Dopiero w
Zabrzu okazało się jeszcze dodatkowo, że moja górna szczęka jest oderwana od
swej podstawy w czaszce, co wymaga długotrwałego i skomplikowanego leczenia
chirurgicznego.
W klinice w Zabrzu spędziłem trzy
długie miesiące. Był to ciężki okres czasu. Twarz miałem zniekształconą. Na
całe życie pozostały mi po tych urazach prawie codzienne, nasilające się z
wiekiem, nadzwyczaj dokuczliwe ostre migreny. Złamany nos został nieco wyprostowany,
ale ten prosty, odziedziczony po przodkach, bezpowrotnie odszedł w niepamięć.
Przez przeszło miesiąc miałem na głowie masywny gipsowy hełm, do którego
przymocowane były stalowe sprężyny, które ciągnęły szczękę do góry, by zrosła
się z czaszką. Lekarze chcieli mnie zatrzymać w klinice jeszcze na dłużej, bo
leczenie podobno nie było całkowicie ukończone i było jeszcze wiele do poprawienia,
ale zażądałem wypisania mnie do domu na własną odpowiedzialność. Byłem już
zupełnie psychicznie wyczerpany tak długim pobytem w szpitalu, a poza tym
chciałem jak najszybciej wrócić na studia, bo rok akademicki już trwał od
przeszło miesiąca. Dopiero w kilka lat później, przy okazji innych badań
lekarskich stwierdzono, że miałem także złamaną łopatkę – wśród wielu innych
potłuczeń jakie miałem, jakoś wówczas to przeoczono. Zrosła się sama, ale
niestety krzywo. Do domu wróciłem z twarzą zmienioną nie do poznania – była
zniekształcona i straszliwie spuchnięta. Legendarny Quasimodo, dzwonnik z katedry Notre Dame w Paryżu, przypuszczalnie wygrałby ze mną wówczas, gdybyśmy
startowali w konkursie piękności. Lekarze radzili abym po kilku latach,
gdy wszystko się wygoi, poddany został operacji plastycznej nosa i
kosmetycznej twarzy w specjalistycznej klinice chirurgicznej w Kudowie-Zdroju. Ja jednakże nie chciałem się na to zgodzić, bo
miałem już dosyć szpitali i nie chciałem żyć z perspektywą powtórnych operacji.
Możliwość wyłączenia się, nawet czasowego, z kompetycji o Helenkę też grała tu
istotną rolę. Pozostał mi jednakże z tego powodu na całe życie jakiś uraz – od
tego czasu podświadomie unikam wszelkich sytuacji, w których mógłbym zostać
sfotografowany. Twarz, którą odtąd nosiłem, nie była już przecież moją.
Powróciłem na uczelnię do nauki i do mych obowiązków w Katedrze.
Helenka studiowała już
od dwóch miesięcy w Krakowie. Za zaoszczędzone podczas pracy w Miastoprojekcie
pieniądze wynajmowała pokój na mieście, bo w jednopokojowym mieszkaniu jej
rodziców było tak ciasno, że nie było tam dla niej miejsca. Była wielce
chwalona przez swego wykładowcę rysunku, którym był znany profesor Wiktor Zin. Byliśmy oboje mocno zajęci i nie mogliśmy się już
widywać tak jak poprzednio, ani codziennie, ani nawet w weekendy. Jednakże gdy
tylko to było możliwe, Helenka przyjeżdżała do Gliwic, co zdarzało się częściej, albo ja jechałem do niej
do Krakowa, co było rzadsze bo trudno się dziwić, że w owym
czasie unikałem pokazywania mej twarzy.
Pijany rowerzysta, który spowodował nasz wypadek, zażądał odszkodowania
za pogięty rower i obrażenia cielesne. W związku z tym przyszło do domu
wezwanie, abym się stawił na rozprawę do sądu w Jaworznie. Leżałem wtedy jeszcze w Klinice, więc na rozprawę
pojechali w zastępstwie moi rodzice. Zjawili się w sądzie oznaczonego dnia i o
oznaczonej godzinie. Do rozprawy jednak nie doszło, a rodzice dowiedzieli się,
że sprawa została umorzona z powodu śmierci rowerzysty. Rodzice przerazili się,
że człowiek ów zmarł może skutkiem obrażeń odniesionych w wyniku uderzenia
przez mój motocykl. Sąd wyjaśnił im wszakże, że skarżący rowerzysta nie żyje,
gdyż zginął w wypadku samochodowym. Wpadł kilka dni temu pod ciężarówkę.
Okazało się wtedy, że był to dobrze znany miejscowym lokalny pijaczyna, mający
zwyczaj wracania w nietrzeźwym stanie środkiem szosy z baru do domu.
Po naprawie moją SHL-kę rodzice sprzedali zarzekając się, że nigdy już
nie przyłożą ręki do tego, abym kiedykolwiek jeszcze jeździł na motocyklu. Nie
minął jednak rok, a w swej bezgranicznej dobroci pożyczyli mi część pieniędzy
na większy, bardzo już wówczas nowoczesny czeski motocykl z prawdziwego
zdarzenia JAWA-175, który sobie kupiłem. Wychodzili pewnie z założenia, że
wypadek na SHL-ce spowodowany był jej wadami, a nie moją nieumiejętnością jazdy
na motocyklu. Mieli rację, bo na JAWIE, na której jeździliśmy potem z Helenką dużo
i w dalekie nieraz trasy, nigdy już nie mieliśmy żadnego wypadku.
Służyła ona nam potem przez długie lata, przed i po naszym ślubie.
¬ ¬ ¬
Na wiosnę 1955 roku odeszła od nas moja Babcia. Była już posuniętą w wieku starszą panią w wieku 76
lat, u której przeżycia tragedii przedwczesnego wdowieństwa, stresy rewolucji
bolszewickiej, ukrywania swej tożsamości w ZSRR i ucieczki do
Polski nadwyrężyły odporność
psychiczną. Miała bardzo już słaby kontakt z otoczeniem i wymagała stałej
opieki oraz nadzoru. Z tego powodu ostatnie lata spędziła w Domu Opieki Sióstr
Boromeuszek, gdzie zajmowały się nią siostry zakonne. Jak się później okazało,
niestety nie zawsze tak kompetentnie, jak się do tego zobowiązały. Z jej
śmiercią powstała w naszej rodzinie pustka, którą wszyscy odczuliśmy dotkliwie,
a szczególnie Tata. Był do swej Matki bardzo przywiązany.
W mej pamięci Babcia pozostała jako osoba przyjazna, ale poważna i
milcząca, ubrana zawsze na czarno. Jej żywiołowy charakter, tak specyficzny dla
wszystkich czworga rodzeństwa Zaniewskich, zgasł z chwilą śmierci męża w
sowieckim łagrze. Podzieliła smutny los tych wielu tysięcy Polek z zaboru
rosyjskiego, których mężowie zginęli w katowniach Czerezwyczajki. Nie pamiętam,
aby się kiedykolwiek roześmiała.
Została pochowana na skromnym cmentarzu na Wójtowej Wsi w Gliwicach. Na pogrzeb przyjechali nasi starzy znajomi z
Wojkowic i Jowisza,
obecnie rozrzuceni po różnych miejscowościach Zagłębia. Przyjechał także były Dyrektor Generalny Towarzystwa
SATURN, Józef Przedpełski. Stojąc na cmentarzu nad otwartym grobem
przypominałem sobie historię babci, naszej rodziny, a także i Józefa
Przedpełskiego. Ich losy były w przeszłości splecione.
|
|
Po ucieczce z Rosji – 42 letnia wdowa. Warszawa,
1921 rok |
W wieku 65 lat Wojkowice,
1944 rok |
Maria Mauberg – matka mego
ojca |
Zygmunt Przedpełski, ojciec pana Józefa, dzierżawił od ojca babki, mojego pradziadka
Bronisława Zaniewskiego, majątek o nazwie Kościelna
Wieś pod Kaliszem. Moja babcia, gdy była
jeszcze młodą panienką, znała Józefa Przedpełskiego jako młodszego
od niej chłopca z sąsiedztwa. Ojciec babci, Bronisław Zaniewski był człowiekiem
wykształconym – piastował poważne stanowisko Naczelnika Powiatowego Urzędu
Skarbowego w Koninie. Rodzina Zaniewskich pochodziła z okolic Upity na Żmudzi. Mój prapradziadek Zaniewski za udział w powstaniu
przeciw Rosji w 1831 r.
musiał z żoną i trzyletnim wówczas synkiem Bronisławem uchodzić z tamtych ziem.
Znalazł schronienie w powiecie konińskim w Królestwie Kongresowym, w rodzinnych stronach swej żony. Jego syn Bronisław ożenił się
potem z miejscową obywatelską córką z Kościelnej Wsi, Amelią Chmielikowską herbu Kotwicz.
Kuzynką Amelii była Zofia
Urbanowska, dosyć znana na przełomie wieku XIX i XX-go pisarka.
Urbanowska swe młode lata spędziła i rozpoczęła pisanie w położonym nad
brzegiem Warty dworku, w
którym potem przez jakiś czas był skansen poświęcony jej pamięci, a obecnie
mieści się Urząd Stanu Cywilnego Konina. W mej bibliotece stoi odziedziczony po
rodzicach egzemplarz jej powieści Cudzoziemiec
z odręczną dedykacją autorki dla mej babki: Kochanej
siostrzeniczce Marychnie z Zaniewskich Maubergowej na pamiątkę ofiaruje
autorka. Konin, dn. 5 sierpnia 1927 r. .
|
|
Rodzice
mojej babki Marii: Bronisław Zaniewski i
Amelia z Chmielikowskich |
|
Amelia z Chmielikowskich Zaniewska,
ok. 1910 |
Pradziadkowie Zaniewscy mieli czworo dzieci
– trzy córki i syna. Babcia wychodziła w
1897 roku za mąż za mojego dziadka Wieńczysława Mauberga, o jedenaście lat od niej starszego porucznika
Kargopolskiego Pułku Dragonów jako młoda, 18-to letnia panienka z majętnej
jeszcze rodziny. Jednakże od czasu uwłaszczenia chłopów, które na terenie
zaboru rosyjskiego nastąpiło w 1864 roku, rozpoczął się powolny proces upadku
drobnych majątków ziemskich. Zygmunt Przedpełski, dzierżawiący ziemię
od pradziadka Bronisława ojciec Józefa
Przedpełskiego, dzięki wyjątkowo ulgowym warunkom dzierżawy, zdołał
wykształcić synów. Młodszy Józef poszedł na
studia górnicze i zrobił karierę w Zagłębiu. Historia rodziny mojej babci w kaliskim jest bardzo
podobna do opisanej przez Marię Dąbrowską w powieści Noce i dnie, a jej akcja toczy się mniej
więcej w tych samych okolicach.
|
|
|
|
Maria Mauberg Kijów, 1897 r. |
Jan Ignacy Zaniewski Warszawa, 1902 r. |
Janina Zawadzka Konin, 1907 r. |
Bronisława Frączkowska Konin, 1908 r. |
Rodzeństwo Zaniewskich w kolejności urodzin:
od najstarszej Marychny do najmłodszej Bronki |
Młodszy brat mojej babci Jan Ignacy Zaniewski, jako student
Szkoły Nauk Przyrodniczych w Warszawie, brał udział w patriotycznych manifestacjach
studenckich wywołanych wybuchem rewolucji 1905-go roku w Rosji. Został za to
skazany wraz z innymi na zesłanie do Rosji. Po powrocie nie mógł kontynuować już dalszej nauki.
Udało mu się jedynie uzyskać od carskich władz pozwolenie na otwarcie apteki w
Częstochowie. Jego jedyny syn Ryszard, starszy ode mnie o 5 lat, brał udział w powstaniu
warszawskim 1944-go roku i jako 18 letni żołnierz Armii Krajowej został wywieziony
do obozu w Niemczech. Uwolniony przez wojska amerykańskie wrócił do
Polski. Skończył wydział architektury na Politechnice
Warszawskiej i w latach 50-tych ożenił się z początkującą w telewizji w
zawodzie scenografa panną Wasilewską, o niecodziennym imieniu Xymena. Małżeństwo to nie było trwałe. Xymena Zaniewska
wyróżniała się wśród innych scenografów swymi wielkimi zdolnościami, olbrzymią
pracowitością oraz fenomenalną umiejętnością adaptacji do zmiennych warunków.
Przez blisko 25 lat była w Telewizji Polskiej odpowiedzialna za scenografię.
Przetrwała wszystkie zawirowania polityczne, zmiany prezesów i wszelkie burze,
jakie Telewizją Polską wstrząsały od czasu jej powstania. Była niezniszczalną żelazną damą scenografii w tej
instytucji.
Xymena
Zaniewska
1965 r.
Moja prababka ze strony Maubergów, Pelagia córka
Franciszka Staszewskiego, żona pradziadka Konstantego Mauberga podpułkownika
straży granicznej, nie była pierwszą Polką i katoliczką w Kurlandzkiej
rodzinie von Mauberg. Pochodziła z majątku w miejscowości Łyszkowice koło Łowicza. Można sobie wyobrazić, że prababka Pelagia tak pokierowała
biegiem wypadków, by jej syn Wacław-Ernest, w oficjalnych dokumentach rosyjskich z tamtego
okresu nazywany też czasami Wieńczysławem lub Wiaczesławem, ożenił się w Polsce. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można przypuścić, że
przyszła żona Wacława pochodziła ze znajomej Staszewskim rodziny. Kalisz i Konin leżą we
wschodniej, sąsiadującej z Mazowszem części
Wielkopolski, a Łowicz na Mazowszu w
odległości
Od lewej: Wacław Mauberg, jego żona Maria, ich syn Konstanty, Maria Selunin (siostra Wacława), Ignacy Zaniewski (brat Marii
Mauberg).
Grozny, 1916 rok.
Do czasów rewolucji bolszewickiej dziadkowie mieszkali na Kaukazie. Tam też spędził swą młodość ich syn Konstanty.
¬ ¬ ¬
A oto historia tamtych dramatycznych lat w telegraficznym skrócie:
W dniu 28 lipca 1914 r. od strzałów zamachowca ginie w Sarajewie następca tronu Austro-Węgier, Franciszek
Ferdynand. Daje to początek pierwszej wojnie światowej.
Historia Europy, a wraz z nią i nieistniejącej jeszcze Polski, nabiera przyspieszenia. Związane z wielkimi
wydarzeniami na szerokim świecie losy zwykłych ludzi z Kaukazu – Wacława i Marii Mauberg oraz ich syna
Konstantego także nabierają
coraz większej dramaturgii.
W lipcu 1914 roku dziadek Wacław, który był już wtedy na emeryturze, zostaje
zmobilizowany do sztabu brygady w Groznym.
W marcu 1915 roku, chcąc przychylnie usposobić Polaków do słabnącej
Rosji, car Mikołaj II robi nic nie
znaczący gest i nadaje Warszawie autonomię,
czego władze carskie odmawiały jej systematycznie od 1863 roku. Jednakże już w
sierpniu tegoż roku Rosjanie zostają wyparci z Warszawy przez Niemców.
Po zdaniu matury w Tyfliskim Korpusie
Kadetów, od września 1915 r. mój ojciec rozpoczyna
studia inżynieryjne we Władykaukazie, w wojskowych zakładach naukowych o nazwie
Mikołajewska Szkoła Inżynieryjna.
Wojna światowa toczy się już na wielu frontach Europy. Wojska rosyjskie ponoszą klęski i wycofują na
wschód, a wśród zrewolucjonizowanych dezerterów coraz większy posłuch zdobywają
agitatorzy komunistyczni. Rośnie niezadowolenie społeczne i żądania odsunięcia
od władzy nieudolnego cara, powszechnie obarczanego winą za niepowodzenia
wojenne i rosnącą w kraju nędzę. W lutym 1917 roku wybucha w Piotrorodzie rewolucja, car
Mikołaj II zrzeka się
tronu i w Rosji powstaje Rząd
Tymczasowy demokratycznej Republiki Rosyjskiej, kierowany przez prawnika
Aleksandra Kiereńskiego. W swym marcowym manifeście mówi on już o Niepodległej Polsce. Powstaje polska
Komisja Likwidacyjna, której zadaniem są przygotowania do przejęcia pod
kontrolę Polaków zagarniętej przez carat byłej polskiej własności państwowej.
W Warszawie zostaje we
wrześniu 1917 r. utworzona przez Niemcy i Austo-Węgry polska Rada
Regencyjna.
W październiku 1917 roku Pałac Zimowy w Piotrogrodzie, siedziba rządu Republiki Rosyjskiej, zostaje
ostrzelany przez zbuntowanych marynarzy z krążownika Aurora. Wybucha rokosz
zorganizowany przez partię bolszewików, tak zwana rewolucja październikowa i
władzę usiłują przejąć komuniści pod wodzą Włodzimierza Lenina. W Rosji zaczyna się
wojna domowa pomiędzy bolszewikami (czerwoni) a wojskami wiernymi rządowi (biali).
Wobec samobójczej bierności antybolszewickich partii politycznych i większości
wyższych dowódców wojskowych, górę biorą słabsi militarnie bolszewicy. Sowiety
stwierdzają nieważność carskich traktatów rozbiorowych i uznają niepodległość
Polski. Na terenie Rosji powstają
polskie konsulaty.
Przypuszczalnie już w pierwszych dniach 1918 roku studenci
Mikołajewskiej Szkoły Inżynieryjnej we Władykaukazie zostają
powołani do wojska by walczyć ze zrewoltowanymi oddziałami czerwonych. Mój Tata trafia do
operującej na południu armii dowodzonej przez białego generała Wrangla.
W kwietniu 1918 roku mój dziadek Wacław zostaje
zwolniony ze służby w armii rosyjskiej. 5 lipca 1918 roku zgłasza się do nowo
otwartego polskiego konsulatu w Groznym i rejestruje tam siebie i swą rodzinę
jako obywateli nieistniejącego jeszcze państwa polskiego. Nie może wtedy
wiedzieć, że w ten sposób wydaje na siebie wyrok śmierci.
11 listopada 1918 roku brygadier Józef Piłsudski zostaje
zwolniony przez Niemców z więzienia w Magdeburgu i powraca do
Warszawy. Rada Regencyjna oddaje mu władzę i 22 listopada
mianuje Tymczasowym Naczelnikiem Państwa. Po 123 latach rozbiorów państwo Polskie powstaje
ponownie jak feniks z popiołów.
Z końcem 1918 roku bolszewicy ruszają na zachód. W grudniu 1918 roku Armia
Czerwona zajmuje Mińsk, a w styczniu 1919 Wilno. Wybucha wojna polsko-bolszewicka, a Polacy
przebywający w Rosji Sowieckiej zostają uznani
za obywateli wrogiego kraju i w większości osadzeni w obozach koncentracyjnych.
Wojna domowa w Rosji trwa nadal.
Armia czerwonych odnosi sukcesy i
powoli wypiera białe wojska, jedne
wierne republice, a inne jeszcze caratowi. Pod koniec 1920 r. zarówno
działająca na północy armia generała Denikina, jak i generała Wrangla na
południu zostają już właściwie rozbite. W zniszczonej wojną domową Rosji panuje głód.
Przeciwko komunistom zaczynają buntować się wszyscy: robotnicy z wielkich
fabryk, chłopi, mieszczanie, podbite narody kaukaskie, Kozacy na Ukrainie. Kierowana przez Feliksa Dzierżyńskiego Cze-Ka dostaje od Lenina carte blanche w tłumieniu kontrrewolucji wszelkimi metodami.
Funkcjonariusze Cze-Ka, w znakomitej większości elementy zdegenerowane i
kryminalne, korzystają z niej bez skrupułów. Szerzy się nieopisany terror,
zorganizowane grabieże, gwałty i masowe mordy burżujów – zwolenników dawnego ustroju.
W lipcu 1920 r. mój dziadek zostaje
aresztowany w Groznym przez Cze-Ka i
osadzony w Kożuchowskim
obozie koncentracyjnym w Moskwie.
Oddział armii Wrangla, w którym służy
mój ojciec zostaje rozbity
i w sierpniu 1920 r. młody Konstanty przedostaje się do domu rodzinnego w
Groznym. Dowiaduje się tu o aresztowaniu swego ojca. Zapada
decyzja o natychmiastowej ucieczce z Groznego i próbie przedostania się do
Polski. Błyskawiczna realizacja tej decyzji ratuje mu
życie. Do Warszawy dociera po
dwóch miesiącach wędrówki, w październiku 1920 r. Życie w Polsce nie było wtedy
łatwe, nie tylko na prowincji, ale szczególnie w dużych miastach. Kraj był
całkowicie wyniszczony po wojnie światowej lat 1914-
Warszawa 27 Stycznia 1921 r.
Najkochańsza Mesia!
Nie wiem czy dojdzie was ten list. W każdym razie
korzystam z każdej możności żeby dać wam o sobie znać.
Gdzie jest obecnie Pulo , czy go
wypuścili z więzienia? Bardzo mię niepokoi jego los, Muli , w ogóle
wszystkich was. Mnie się udało szczęśliwie przejechać do Tyflisu i stamtąd po dwu miesiącach podróży dotarłem
do Warszawy. Jechałem przez
Batum – Sebastopol –
Konstantynopol –
Konstance –
Galac –
Czerniowce – Stanisławów –
Lwów –
Lublin – Warszawa.
W Warszawie odnalazłem ciotki – c. Bronkę i Jankę.
Obydwie są już wdowy. Mężowie umarli w 917 i 18 r.r. Babcia również już nie żyje od 1917 roku.
Ja ucze się na politechnice tutejszej, na wydziale
elektrotechnicznym. Mam zaliczone część przedmiotów z politechniki
Władykaukazkiej. Pracuję w Czerwonym Krzyżu jako technik – otrzymuje 6000 marek
miesięcznie.
Początkowo po przyjeździe mieszkałem u ciotek, obecnie
mieszkam w ognisku studenckim (obszczeżytje).
Proszę przy możności odpisać według adresu Piękna 60
mieszk. 3 (gdzie mieszkają ciotki) albo na moje imię na politechnike
Warszawską. Pierwszy adres jest jednak pewniejszy.
Spiesze się bardzo bo zaraz mam odesłać ten list przez
Czerwony Krzyż do Rosji. Przez to nie mogłem
nawet porozumieć się z ciotkami żeby załączyć i od nich parę słów.
Caluje was wszystkich mocno wiele razy.
Tęsknie bardzo, kiedy się z wami zobaczę. Cioci Mani przesyłam mój gorący pocałunek. Proszę
zawiadomić Seluninych we Władykaukazie.
Kocio
Drożyzna i głód w dużych miastach.
Oficjalny, sztuczny ton tego listu spowodowany był zapewne obawą przed
cenzurą. Nie tak dawno wszak ojciec mój musiał ratować się przed komunistami
ucieczką z Kaukazu.
A pięć miesięcy przed napisaniem tego listu, w sierpniu 1920 roku
wojska bolszewickie pod wodzą Tuchaczewskiego dochodziły już
do Warszawy. W dniach 13-25 sierpnia trwa bitwa o Warszawę.
Armia polska dowodzona przez Marszałka Piłsudskiego podejmuje znad
Wieprza oskrzydlającą
kontrofensywę na tyły sowieckiej armii. Front sowiecki pęka i bolszewicy
uciekają w popłochu. Operacja ta zwana jest cudem
nad Wisłą. Rosjanie zostają odepchnięci za Mińsk.
Polska i Sowiety podpisują
rozejm 12 października 1920 r. i rozpoczynają rokowania pokojowe. 18 marca
1921 zostaje w Rydze podpisany
traktat pokojowy.
Mimo zawartego rozejmu i podpisanego traktatu pokojowego, bolszewicy
nadal trzymają dziadka Wacława w
obozie koncentracyjnym. Więźniowie ci przetrzymywani są jako zakładnicy dla
wymiany na polskich komunistów. Dziadek umiera tam w czerwcu 1921 roku nie
doczekawszy uwolnienia.
Maria Mauberg, młoda 42-letnia wdowa, pochowawszy męża w Moskwie, zabiera rodzinne pamiątki i dokumenty i w ślad za
synem na jesieni 1921 r. wydostaje się z Rosji do Polski.
¬ ¬ ¬
Moja babka pojawiła się u
swoich sióstr w Warszawie w październiku
1921 roku. Uciekając do swego kraju i rodziny z ogarniętej rewolucyjnym wirem
Rosji przed
prześladowaniem na jakie tam byłaby narażona jako żona carskiego oficera i
wysokiego urzędnika oraz matka ucznia szkoły kadetów i żołnierza armii białego
generała Wrangla, zabrała ze sobą jedynie kilka najcenniejszych dla
niej pamiątek osobistych. Wiedziona niezawodnym instynktem potrzeby uratowania
historii rodu, zabrała także teczkę z fotografiami i niektórymi dokumentami
rodzinnymi Maubergów. Nic więcej się nie uratowało. To z tych nielicznych
dokumentów i z zapamiętanych z dzieciństwa opowiadań czerpię obecnie szczegóły
do odtworzenia tamtych wydarzeń. Na Kaukazie pozostała willa
w Gagrach i cały dość
znaczny majątek dziadków.
Gruzja, Azerbejdżan i Armenia – kraje, gdzie mój ojciec spędził swe
dzieciństwo i wczesną młodość.
Opis do mapy powyżej
Tbilisi – stolica
Gruzji. W czasach gdy mieszkali tam moi dziadkowie miasto
nazywało się Tyflis.
Miasto powiatowe
Kutaisi leży na północny zachód od Tbilisi. Dziadek
Wacław był tam
Naczelnikiem Powiatu
oraz
Sędzią Pokoju.
Miasteczko Agdasz gdzie mój dziadek został powołany na
notariusza, leży w połowie drogi pomiędzy Tyflisem a Baku,
a
miejscowość Agdam – poniżej.
Kirowabad nad rzeką
Giandżaczaj – oryginalna stara azerska
nazwa Gandża. Po podboju
Azerbejdżanu przez Rosję,
nosił w latach 1804 - 1918 nazwę Jelizawietpol i był stolicą guberni. Po rewolucji bolszewickiej
przemianowany ponownie na Gandża,
a
od 1935 roku na Kirowabad. Obecnie
nosi nazwę historyczną Gandża.
Ordżonikidze – do 1932 roku Władykaukaz, w
latach 1944-54 Dżaudżykau. Obecnie
znów Władykaukaz. Tam pod dowództwem dziadka
Wacława stacjonowała 250-ta Piesza Drużyna (pułk) Samarska. Sztab brygady mieścił
się w Groznym.
Gagra (Gagry) – miejscowość
uzdrowiskowa koło Soczi nad Morzem Czarnym, gdzie dziadkowie mieli swą willę.
¬ ¬ ¬
Od czasu uzyskania licencji pilota musiałem jeździć do Warszawy do Centralnego
Instytutu Badań Lotniczo-Lekarskich – w skrócie CIBLL, który piloci nazywali Cebula, na coroczne kwalifikacyjne
badania lekarskie pilotów. Cebula
wydawała orzeczenia o stanie zdrowia, na podstawie których Aeroklub dopuszczał
pilotów do latania. Na poprzednich badaniach nie miałem żadnych trudności w
uzyskaniu właściwej kategorii zdrowia, wymaganej dla pilotów szybowcowych. Gdy
pojechałem tam na wiosnę 1955-go roku, po badaniach oświadczono mi, że ze
względu na skrzywioną przegrodę nosową i uszkodzoną zatokę, już nigdy nie
dostanę kategorii umożliwiającej mi latanie, nie tylko jako pilot szybowca, ale
nawet w charakterze Baby Jagi na miotle. W taki to sposób skończyła się na
zawsze moja kariera sportowego pilota szybowcowego, a zaczęło bezustanne już
odtąd zmaganie z coraz bardziej dokuczliwymi migrenami i bólami zatok, co
zresztą laryngolog w Cebuli mi
przepowiedział.
W czerwcu Wydział Chemiczny Politechniki w Gliwicach zorganizował
dla studentów szereg wycieczek w celu zwiedzania różnych fabryk w całej Polsce. Dla grupy studentów, z którymi prowadziłem zajęcia
w katedrze profesora Wasilewskiego, wypadła wycieczka do przedwojennej fabryki czekolady
WEDEL, obecnie nazywającej się Zakłady 22
Lipca w Warszawie. Zostałem przez Uczelnię wydelegowany do
poprowadzenia tej wycieczki. Na prośbę Helenki dołączyłem do
mojej grupy studentów także i Marka, jej młodszego brata, który akurat zdał maturę i
nudził się w Krakowie. Był to bardzo udany wyjazd, bo na każdym wydziale produkcyjnym
byliśmy przez oprowadzającego nas przewodnika obdarowywani słodyczami tam
produkowanymi. Największym wzięciem cieszyła się oczywiście wizyta na
wydziale, gdzie produkowano czekoladę – każdy dostał tam po tabliczce – w
sklepach jej przeważnie nie było, gdyż cała produkcja szła na eksport. Podobnie
było i na innych wydziałach. W hali gdzie produkowano cukierki nadziewane
marmoladami o różnych smakach, stało w szeregu kilkanaście maszyn, każda
nadziewała cukierki marmoladą o innym smaku. Na specjalnym stoliku
umieszczonym z przodu leżała góra marmolady, z której obsługujący pracownik
pobierał co jakiś czas porcję i ładował łopatką do zasobnika maszyny. Kątem oka
zobaczyłem, że Marek szybkim krokiem przechodził od jednego urządzenia do
drugiego próbując kolejne. Zabierał na palec trochę nadzienia, wsadzał do ust
i następnie przechodził do maszyny następnej. Marek nie zauważył, że ostatnie
urządzenie było w remoncie, a w miejscu gdzie w poprzednich leżała marmolada,
tu leżał zwał żółtego smaru, do złudzenia przypominającego nadzienie
brzoskwiniowe. Marek z rozpędu
pacnął palcem także i w ten smar, wsadził do ust i dopiero wtedy pojął swą
pomyłkę. Rozejrzał się błyskawicznie dookoła aby stwierdzić czy ktoś zauważył
jego wpadkę i stwierdził, że ja to widziałem. Zaimponował mi wtedy swym
opanowaniem, gdyż nic nie dał znać po sobie, by nie dać mi powodu do kpin.
Na wydziale produkującym kakao Marek dostał od
obsługi olbrzymi, twardy jak skała placek sprasowanych wytłoczyn kakaowego
proszku. Przywiózł go z dumą do Gliwic, gdzie z wielkim trudem udało nam się przełamać go na
pół. Podzielił się ze mną lojalnie i obie nasze rodziny przez długi jeszcze czas
rozcierały kawałki w moździerzu, dzięki czemu mogły pić kakao na śniadanie. W
tych czasach był to rarytas i dla zwykłych śmiertelników zupełnie w handlu
niedostępny.
W lecie 1955 roku w Warszawie odbywał się
Międzynarodowy Festiwal Młodzieży Komunistycznej. Na uczelniach poszukiwano
studentów, znających języki obce, do obsługi zagranicznych delegacji na tym
festiwalu. Helenka bez namysłu
zgłosiła się tam, gdyż dobrze znała język francuski, a poza tym była to dla
niej okazja uczestniczenia w ciekawej imprezie, w dodatku dobrze płatnej, co
dla jej skromnej studenckiej kieszeni stanowiło niebagatelną zachętę. Festiwal
był pamiętnym dla uczestników jednym wielkim ciągiem doskonałych imprez
kulturalnych, przeplecionych zebraniami grup młodzieżowych. Helenka została
przydzielona do grupy belgijskiej. Była przy tej delegacji cenionym przez nich
tłumaczem. Razem z młodymi Belgami bawiła się świetnie i uczestniczyła wraz z
nimi we wszystkich festiwalowych uroczystościach, a było ich tyle, że całe dnie
miała wypełnione od rana do wieczora.
Ostatniego dnia Festiwalu wydarzyły się dwie rzeczy: rano Helenka dostała silnego
bólu zęba, a równocześnie w pilnym trybie została wezwana do Biura
Organizacyjnego. Była tam duża grupa młodych ludzi w białych koszulach i
czerwonych krawatach. Obejrzeli ją od stóp do głowy i zażądali wyjaśnienia jak
to się stało, że osoba o takim nazwisku mogła zaplątać się wśród
socjalistycznych studentów, obsługujących tę międzynarodową komunistyczną
imprezę. Gdy Helenka wytłumaczyła, że po prostu zgłosiła się, bo na jej Uczelni
wisiało ogłoszenie o poszukiwaniu tłumaczy stwierdzili, że widocznie w Krakowie zapomniano o
czujności klasowej. Następnie kolejno wygłaszali, jakby popisując się przed
sobą, gazetowe inwektywy na obszarniczą klasę. Kazali jej natychmiast spakować
manatki i wynosić się stamtąd. Z powodu bólu zęba zrobiła to nawet bardzo
ochoczo i przyjechała do Gliwic gdzie miała
znajomą dentystkę.
Po wakacjach każde z nas wróciło do swych zajęć: Helenka do Krakowa na drugi rok
studiów na Wydziale Architektury, a ja do domu w Gliwicach by zakończyć
mój ostatni już rok studiów na Politechnice. Ponieważ Helence skończyły się
niewielkie oszczędności z pracy w Miastoprojekcie, a trudna sytuacja materialna
jej rodziców spowodowała że nie mogliby finansować wynajmowania pokoju na
mieście, zamieszkała z powrotem u swych rodziców. Spała na rozkładanym co noc
starym rosyjskim wojskowym łóżku mego ojca pochodzącym
jeszcze z wranglowskich czasów, wypożyczonym jej przez moich rodziców.
¬ ¬ ¬
Jurek Wojciechowski też robił
studia magisterskie na Politechnice w Gliwicach, ale na specjalizacji Inżynieria Chemiczna. Będąc na
praktyce w Instytucie Tworzyw Sztucznych w Warszawie, zetknął się tam z najnowszym wówczas rodzajem
polimeru – żywicami silikonowymi. Jurek wpadł na pomysł, aby na bazie żywic
silikonowych produkować odporne na wysoką temperaturę lakiery
elektroizolacyjne, bardzo wówczas modne i poszukiwane przez krajowy przemysł
elektryczny. Wiedząc, że specjalizuję się w elektrochemii i znając moje
zdolności do mechaniki, Jurek zaproponował mi, abyśmy wspólnie zajęli się
syntezą takich żywic – on miał rozwiązywać problemy teoretyczne, a ja
mechaniczno-praktyczne aparatury do produkcji tych silikonów. Zgodziłem się z
chęcią i w ramach wolnego czasu, w oparciu o zaplecze warsztatowe mojej
Katedry, skonstruowałem laboratoryjną aparaturę do takiej syntezy. Robiliśmy w
Katedrze Elektrochemii na niej doświadczenia i zbieraliśmy dane potrzebne do
ewentualnej budowy aparatury na większą, ćwierćtechniczną już skalę. Profesor
Wasilewski interesował się
tym pomysłem i udzielał nam czasem swych rad.
Przy ulicy Kozielskiej w Gliwicach mieścił się
wówczas oddział warszawskiej firmy VERITAS, zajmujący się wypełnianiem braków
na zgrzebnym socjalistycznym rynku poprzez różnoraką, raczej ambitną i
nowatorską produkcję chemiczną na niewielką skalę. Była to prywatna spółka
ludzi skupionych wokół prezesa PAX’u, Bolesława Piaseckiego. Piasecki był barwną, skrajnie prawicową i wielce
kontrowersyjną postacią jeszcze przed wojną, a obecnie robił w PRL
nieoczekiwaną karierę jako bezpartyjny poseł na Sejm. Pomimo swej prawicowej
przeszłości był przez komunistów tolerowany. Stanowił dla nich użyteczną
przykrywkę wykazującą całemu światu iż w Polsce Ludowej, mimo monopartyjnego systemu władzy, zachowana jest
pełnia demokracji. PAX zajmował się działalnością wydawniczą i spełniał dosyć
dwuznaczną rolę – z jednej strony wydawał tych autorów, którzy mając poglądy
niezupełnie zgodne z oficjalną linią PZPR nie mieliby szans w państwowych
oficynach wydawniczych, a także zatrudniał ludzi niewygodnych reżimowi oraz
prześladowanych AK-owców. Równocześnie z drugiej strony służył komunistom,
gdyż uwiarygadniał ich demokratyczne
postępowanie oraz zajmował się dobrze zakamuflowaną dywersją wobec Kościoła
katolickiego. Polegała ona na wspieraniu i finansowaniu aktywności tzw. księży patriotów czyli tych księży
katolickich, którzy zgodzili się współpracować bardziej z komunistycznymi
władzami, niż z własną hierarchią. VERITAS spełniał również i propagandową dla
reżimu rolę, gdyż jego istnienie miało stanowić dowód, że w PRL-u, wbrew oszczerczej zachodniej burżuazyjnej
propagandzie, prywatna działalność gospodarcza jest możliwa. Dlatego też
VERITAS posiadał dużą jak na owe czasy autonomię w prowadzeniu działalności
gospodarczej i nie będąc skrępowany dyrektywami politycznymi czy planami
gospodarczymi, mógł działać prężnie i dynamicznie. Był dzięki temu bogatą
firmą, mogącą pozwolić sobie na eksperymenty, finansowanie badań i zlecanie
opracowania nowatorskich technologii.
Jurek Wojciechowski, jadąc pewnego razu pociągiem do Warszawy, poznał przypadkowo jednego z szefów gliwickiego
VERITAS’u i jak zwykle kojarząc błyskawicznie, zainteresował go pomysłem
wytwarzania lakierów silikonowych. Na jesieni 1955 roku zostaliśmy dzięki temu
zatrudnieni przez VERITAS na pół etatu i rozpoczęliśmy, jeszcze jako studenci
przed dyplomem, montaż w gliwickim oddziale pilotowej instalacji
ćwierć-technicznej do syntezy składnika silikonowego. W wyniku tych prac
uzyskaliśmy potem w Urzędzie Patentowym bardzo mądrze nazywający się i
wydrukowany na pięknym czerpanym papierze patent na wynalazek.
¬ ¬ ¬
Dyplom magistra inżyniera chemii dostałem w końcu lutego 1956 r. i już
po miesiącu, od pierwszego kwietnia musiałem rozpocząć pracę w Instytucie Farb
i Lakierów w Gliwicach. Była to posada przymusowa, bo objęta w wyniku tak
zwanego nakazu pracy. Absolwenci wyższych uczelni technicznych nie mogli w tych
czasach pójść do pracy tam gdzie sami chcieli, lecz musieli po studiach
obowiązkowo przepracować trzy lata w instytucji, która na nich zgłosiła na
uczelni zapotrzebowanie. Na mnie zapotrzebowanie zgłosił Instytut – być może z
tego powodu, że jego dyrektor techniczny, będący równocześnie profesorem
Politechniki, dowiedział się o lakierach silikonowych. Moja pierwsza pensja w
Instytucie była nadzwyczaj skromna i wynosiła 1100 złotych, co chyba stanowiło
wówczas równowartość około 40 dolarów po kursie czarnorynkowym.
Tymczasem VERITAS deklarował chęć przyjęcia do pracy na pełny etat
Jurka Wojciechowskiego i mnie oraz oferował na
początek pensję trzy razy wyższą niż moja dotychczasowa w Instytucie. Dawałoby
to nam możliwość kontynuacji na miejscu wspólnej pracy nad syntezą silikonów.
Propozycja ta spadła nam wprost z nieba, jednakże jej realizacja nie była wcale
łatwa, bo wymagała uzyskania zgody Ministerstwa na uchylenie wydanych nam
nakazów pracy. Dzięki otrzymanym z VERITAS’u pismom stwierdzającym iż nasza
praca w tej firmie jest wręcz niezbędna dla dobra kraju, oraz (przypuszczam, że
o wiele bardziej skutecznym) cichym interwencjom wpływowych PAX-owiczów, po
kilku miesiącach udało nam się uzyskać zwolnienie z nakazu pracy. W ten sposób,
od pierwszego listopada 1956 roku zostaliśmy z Jurkiem Wojciechowskim przyjęci do
pracy w VERITAS na równorzędnych stanowiskach inżynierów zmianowych, bo
pracowało się tam na dwie zmiany.
W czerwcu pracowałem jeszcze w Instytucie i tam zetknąłem się z
polityką. Pracownicy żywo komentowali aktualne wydarzenia, które następowały
wtedy dość szybko jedne po drugich: „tajny referat” Nikity Chruszczowa o Kulcie jednostki który dał sygnał do
rozpoczęcia destalinizacji w ZSRR i krajach bloku
wschodniego, tajemniczą śmierć w Moskwie komunistycznego prezydenta PRL
Bolesława Bieruta, uważanego za
ślepego wykonawcę poleceń Stalina w Polsce i powrót
Gomułki do czynnego
życia politycznego. Tam też dowiedziałem się o robotniczych rozruchach, które
miały miejsce w Poznaniu w czasie
Międzynarodowych Targów. Młodzi robotnicy z Zakładów Mechanicznych Cegielskiego
wyszli 28 czerwca na ulice w proteście .
Ich własna robotnicza władza nie
tylko oszukiwała ich od długiego czasu na płacach, ale okazywała im
demonstracyjne lekceważenie. Tego nikt długo nie toleruje. Wykorzystali
moment, gdy w Poznaniu z okazji Targów było mnóstwo obcokrajowców, a w
szczególności zagranicznych dziennikarzy i reporterów. Ich obecność pozwalała
mieć niejakie nadzieje, że władze nie zareagują z nadmierną brutalnością (co
okazało się całkowicie złudne), ale przede wszystkim dawała gwarancję, że
informacje o proteście, pochodzące od naocznych świadków, zostaną natychmiast w
sposób niezafałszowany przekazane zagranicę do wiadomości światowej opinii
publicznej.
Beznamiętną i chyba w miarę obiektywną relację z poznańskich wydarzeń
zdawał nam, pracownikom Instytutu, należący obowiązkowo do PZPR, kierownik
Działu Personalnego. Był wydelegowany przez Instytut na Targi i tam widział
wszystko na własne oczy. Wrócił zbulwersowany widokiem polskiego wojska i
milicji strzelających do polskich robotników. Wrócił z nadwątloną wiarą w
nieomylność dotychczasowej jedynie
słusznej linii swej partii. Ta zachwiana wiara, zarówno jego jak i
milionów innych partyjnych Polaków, zaowocowała w cztery miesiące później polskim październikiem – przewrotem
Gomułkowskim, wycofaniem się władzy ze zmory kolektywizacji wsi i czasowym
przynajmniej ograniczeniem wszechwładzy aparatu partyjnego.
Na Węgrzech podobny
przewrót został krwawo stłumiony. Gdy w Budapeszcie wiec pod pomnikiem
wspólnego polsko-węgierskiego bohatera narodowego, generała józefa Bema, popierający polski
październik przerodził się w wolnościowe powstanie, spadła na nie
bezwzględna, nieprzebierająca w środkach, krwawa interwencja sowiecka.
Zacząłem wówczas dostrzegać jakby przez mgłę istnienie w Polsce pewnej
chwiejnej, niestabilnej równowagi. Z jednej strony była władza, nielubiana i
niechciana chyba przez zdecydowaną większość, narzucona sowieckimi czołgami w
wyniku podziału dokonanego przez możnych tego świata w Teheranie i Jałcie. Z drugiej było społeczeństwo – wprawdzie
niejednolite i podzielone w swych opiniach, ale przez swą liczebność stanowiące
realną siłę. Spokój, czyli stan równowagi istniał wszakże, bo był wynikiem
przyzwolenia społecznego, wprawdzie wymuszonego wielorakimi czynnikami, ale jednak
przez większość akceptowanego. Tak długo jak istniało owe przyzwolenie większości,
tak długo mógł trwać stan równowagi, panował spokój, a komunistyczny reżim mógł
rządzić. Wystarczyło jednak aby władza, przekonana o swej bezkarności
zaczynała zapominać o owym przyzwoleniu i go nadużywać, a stan niestabilnej
równowagi zostawał natychmiast naruszany, społeczeństwo cofało przyzwolenie i
wybuchał protest. To jest właśnie powód dla którego, mówiąc w największym
uproszczeniu, żadne totalitarne imperium nie jest wieczne – kończy się w
momencie, gdy buta rządzących doprowadza do wyczerpania pokładów cierpliwości
większości jego obywateli, a aktualny splot zewnętrznych sił akurat jeszcze
dodatkowo temu sprzyja.
¬ ¬ ¬
Wakacje w 1956 roku spędziliśmy z Helenką, jej Mamą i siostrą Netą w miejscowości
Ostrzyce położonej nad
dużym malowniczym jeziorem Ostrzyckim w Szwajcarii Kaszubskiej. Występowaliśmy tam już w charakterze oficjalnej
narzeczeńskiej pary, zaakceptowanej przez rodziców Helenki. Neta też była ze
swoim chłopcem, wesołym, bardzo dowcipnym i nadzwyczaj przystojnym czarnowłosym
i czarnookim Jurkiem Gromnickim, nazywanym Burkiem. Robiliśmy stamtąd wypady do
Kartuz i Oliwy, gdzie zwiedzaliśmy katedrę i oglądali słynne
organy, na Wybrzeże, do Gdańska i w okolice
Sobieszewa, gdzie była na
wakacjach ukochana siostra cioteczna Helenki – Anna Grocholska. Bawiliśmy się cały czas doskonale, jak to młodzi, i
pamiętam jak niewiele nam było potrzeba, abyśmy przy lada okazji wybuchali
niepohamowanym szalonym śmiechem z byle powodu. Gorszyło to nieco Mamę Helenki oraz jej brata
Marka, który pod koniec wakacji też tam do nas doszlusował.
Najwięcej powodów do śmiechu dostarczał nam ksiądz proboszcz z pobliskiej
miejscowości Czaple, gdzie chodziliśmy w niedziele na msze. Na końcu mszy
ksiądz oznajmiał: a teraz komunikat o
znoszeniu jajek i wygłaszał z ambony niezrozumiałe dla nas tajemnicze
zdania w rodzaju: małe czaple zniosły już
wszystkie jajka – Bóg im za to zapłać, ale dużym czaplom jakoś to słabo
wychodzi bo pozostało im jeszcze do zniesienia 150 jajek, muszą się więc trochę
więcej wysilić. Niewiele brakowało, a wybuchnęlibyśmy w kościele głośnym
śmiechem. Dopiero potem okazało się, że ksiądz prowadził renowację kościoła i
domagał się od parafian, aby w tym celu przynosili na plebanię kurze jaja,
które służyły malarzom do sporządzania farb według starodawnych przepisów. Stan
dostaw omawiał proboszcz z ambony i domyśliliśmy się w końcu, że chodziło o
rozliczenie ilości jajek dostarczonych przez parafian z miejscowości Małe
Czaple i Duże Czaple.
W Ostrzycach spędzała
wakacje też i inna rodzina Helenki – była tam
najmłodsza siostra jej Mamy – Krysia Czetwertyńska oraz kuzynka –
Elżbieta Plater ze swymi
rodzicami. Elżbieta była bardzo spontaniczna i miała wielką krzepę – gdy raz
niespodziewanie trzepnęła mnie przyjaźnie w plecy, mimo że nie byłem przecież
ułomkiem, przeleciałem przez cały pokój i rozpłaszczyłem się na przeciwległej
ścianie. W ten sposób zacząłem powoli poznawać nadzwyczaj liczną i bardzo
rozgałęzioną rodzinę Helenki. Spotkałem się też wtedy po raz pierwszy z
nieznanym mi wcześniej określeniem, którym sami siebie nazywali. Mówili o sobie
skromnie swoistym szyfrem że są BeZetami, czyli BZ, co oznaczało Byli Ziemianie.
Podczas wakacji w Ostrzycach stwierdziliśmy
z Helenką, że uczucie
nasze jest na tyle silne, iż resztę życia chcemy spędzić razem. Postanowiliśmy
wobec tego ogłosić po wakacjach nasze zaręczyny. Musiało to być jednakże
poprzedzone wizytą moich rodziców u rodziców Helenki w celu złożenia
oficjalnej prośby o rękę ich córki. Wybraliśmy się więc w początku września do
Krakowa, moi rodzice i ja, na umówioną oficjalną wizytę. Nasi
rodzice znali się już, bo zarówno Mama Helenki, jak i jej Papa przyjeżdżali
wcześniej do nas do Gliwic aby poznać
rodzinę, u której ich córka wynajmuje pokój, ale tradycji proszenia o rękę
musiało stać się zadość. Rodzice Helenki mieszkali w
Krakowie przy ulicy
Sławkowskiej, gdzie ich sześcioosobowa rodzina gnieździła się w jednym pokoju
na pierwszym piętrze dawnego hotelu. Ojciec Helenki był udziałowcem
przedwojennego Polskiego
Towarzystwa Handlowego, do którego budynek ten wówczas należał. Po wojnie z
najwyższym trudem udało mu się uzyskać w nim pomieszczenie dla swej rodziny w
postaci jednego pokoju bez kuchni i łazienki. Obecnie zarabiał na utrzymanie
będąc likwidatorem PTH. Do ich pokoju wchodziło się przez inne pomieszczenie,
będące w godzinach pracy biurem. Po godzinach pracy rodzina mogła korzystać
także z pomieszczenia biurowego. Spały tam na rozkładanych codziennie łóżkach
Helenka i jej siostra
Neta. Jednakże o godzinie siódmej rano, gdy przychodziła
biurowa sprzątaczka, musiały pokój opuszczać.
Jeżeli się porówna przedwojenne warunki życiowe, jakie mieli we dworze
w swym majątku Derażne na Wołyniu z tymi obecnymi
w Krakowie to trzeba
stwierdzić, że materialny upadek tej BeZetowskiej rodziny do jakiego
doprowadziła socjalistyczna władza w PRL-u, był totalny. I o to właśnie komunistom chodziło, to
było ich celem . Można sobie wyobrazić,
jak bardzo musieli być zadowoleni z tego stanu rzeczy różni wysoko postawieni
towarzysze. Jednakże, na przekór oficjalnej propagandzie i powszechnej
złośliwej satyrze, zwykli ludzie raczej współczuli BeZetom i dawali im
różnorakie dowody sympatii czy wręcz materialnej pomocy, a ci w większości
nadzwyczaj dzielnie, a nawet pogodnie, znosili te przeciwności swego losu.
Rodzice Helenki przyjęli nas
serdecznie i bezpośrednio. Moi rodzice poinformowali o naszym wzajemnym uczuciu
i poprosili o rękę Helenki. Zgoda została udzielona. Omówione zostały sprawy
istotne dla przyszłego wspólnego życia młodej pary. A więc finansowe (z czego będziemy żyli? – ze świetnie
zapowiadających się moich przyszłych zarobków przy produkcji lakierów
silikonowych w Veritasie) oraz mieszkaniowe (gdzie będziemy mieszkać? – na razie w mieszkaniu moich rodziców, w
pokoikach na poddaszu, które zostaną przerobione na samodzielne mieszkanie). Datę naszego ślubu ustaliliśmy na
listopad. Postanowiono również, że z oczywistych względów ślub nasz odbędzie
się w Gliwicach, gdyż rodzice Helenki nie dysponowali w Krakowie mieszkaniem, w
którym można by przyjąć gości po wyjściu z kościoła. Następnie rozmowa
przeszła na tematy ogólne. Rodzice Helenki byli ludźmi
nietuzinkowymi. Jej ojciec okazał się być wnikliwym znawcą procesów
historycznych i społecznych. Wyrażał poglądy, które w ustach człowieka pozbawionego
przez komunistyczne przemiany w PRL wszystkiego co
posiadał, mogły być uznane za lewicujące. Moja przyszła teściowa była osobą
wykształconą, o bardzo szerokich zainteresowaniach, posiadającą własne zdanie
na wiele tematów. Wprowadziła mego Tatę w zdumienie
przedstawiając mu swe, nie zawsze trafne, opinie na temat kopalnictwa
węglowego.
¬ ¬ ¬
Firma VERITAS w której pracowaliśmy z Jurkiem Wojciechowskim na pół etatu
nad lakierami silikonowymi wynajmowała teren i zabudowania w Gliwicach przy ulicy
Kozielskiej od miejscowego gliwiczanina, niejakiego Heina. Był to jowialny,
starszy już człowiek, narzekający na dyskryminację Ślązaków przez przybyłych
tu Polaków i marzący skrycie o wyjeździe do Niemiec na stałe – co zresztą
zrealizował w kilka lat później. Przypuszczalnie z powodu mego niemieckiego
nazwiska, Hein zapałał do mnie wielką sympatią i życzliwością. Imponowały mu nasze
prace nad silikonami. Wróżył mi zawrotną karierę a także, co musiało być dla
niego widocznie szczególnie w życiu istotne, cieszył się z mych,
przepowiadanych mi przez niego, dużych dochodów finansowych. Kiedy we wrześniu,
po powrocie z zaręczynowej wizyty w Krakowie dowiedział się
że mam zamiar się ożenić, szczerze się zasmucił. Uważał bowiem, że takiego młodego obiecującego naukowca jak ja,
żona będzie tylko odciągała od pracy – a mam przecież do wykonania poważne
zadanie, od którego pomyślnej realizacji zależy cała moja przyszłość i wielkie
perspektywy finansowe. Poczciwiec starał się więc usilnie wyperswadować mi
pomysł małżeństwa, a koronnym argumentem którym się w tym celu posługiwał było
stwierdzenie:
Niech Pan pamięta, że po ślubie każda zarobiona przez Pana złotówka
będzie warta już tylko 50 groszy!!
Ten przyjazny mi człowiek musiał chyba mieć rację – zaślepiony miłością
nie chciałem wówczas tego zauważyć. Rzeczywiście, całe dalsze moje życie naznaczone
było już potem bezustannymi, nie zawsze skutecznymi wysiłkami aby stanąć na
wysokości i sprostać wzrastającym ciągle potrzebom finansowym mojej rodziny.
Ten chroniczny brak pieniędzy w dużej mierze determinował moje postępowanie w
przyszłości i zmuszał do podejmowania niezwyczajnych wysiłków i przedsięwzięć.
Tak właściwie to przez całe prawie życie, z wyjątkiem może dwóch krótkich
okresów względnej prosperity, stale mieliśmy mało pieniędzy i musieliśmy żyć
bardzo skromnie. Te okresy koniunktury okupione zaś były forsowną pracą,
wymagającą izolacji od rodziny, co automatycznie w sposób negatywny wpływało
na nasze życie rodzinne.
Tak olbrzymi wachlarz możliwości finansowych, jakie obecnie stoją do
dyspozycji młodych dynamicznych ludzi po studiach, a takim wówczas byłem, w
owych czasach w Polsce nie istniał.
Znane angielskie powiedzenie, że Dżentelmeni
o pieniądzach nie mówią – oni je po prostu mają dotyczyło jakby życia na
innej, nieosiągalnej dla nas planecie. Na podobnym do naszego niskim poziomie
właściwym dla zgrzebnego socjalizmu żyli zresztą wówczas wszyscy znajomi z
naszego kręgu – nie miałem więc powodu aby czuć się gorszy od innych. Jednakże
sytuacja taka, nie dając możliwości, poza nielicznymi wyjątkami, do starań o
większe dochody, wykluczała wszelkie zdrowe współzawodnictwo – czyli postęp.
Wyżywaliśmy się więc raczej w samej pracy, do zarobków przykładając siłą faktu
jakby mniejszą wagę. Alternatywy były wówczas właściwie tylko dwie: albo
zapisać się do PZPR i kosztem zniewolenia umysłu oraz ustępstw moralnych
otworzyć sobie możliwość kariery zawodowej, albo pozostać bezpartyjnym, co
równało się rezygnacji ze swych ambicji i pogodzenia się ze statusem szarego,
przeciętnego i niewiele zarabiającego pracownika, dla którego awans na
stanowisko kierownicze na zawsze pozostanie zamknięty. Dzięki wpływowi
środowiska w którym się urodziłem, wychowaniu domowemu a także mając w pamięci
lekcję udzieloną mi swego czasu przez towarzysza Willerta, w pełni zdając sobie sprawę z konsekwencji,
świadomie wybrałem tę drugą alternatywę – kiepsko niestety rokującą na
przyszłość pod względem finansowym, a do tego życiowo o wiele trudniejszą.
¬ ¬ ¬
Dzięki przydziałowi uzyskanemu w Zjednoczeniu Węglowym mój ojciec mógł kupić
drugi w swym życiu samochód. Był to produkowany w NRD Wartburg w
kolorze biało-kremowym. Samochodem tym zawiózł nas na nasz ślub, który odbył
się w pierwszą niedzielę listopada 1956 roku w kościele Piotra i Pawła w
Gliwicach. Nie był to ślub okazały, taki jakie urządza się obecnie – wystawnie
i z dużą ilością zaproszonych gości. Na bogaty ślub nie było nas stać – moje zarobki
w Instytucie były bardzo skromne, a ani moi, ani Helenki rodzice nie
byli ludźmi majętnymi, wręcz przeciwnie. Było jednak chyba ze dwadzieścia
osób, poza rodzicami i rodzeństwem Helenki, głównie z jej licznej rodziny
przybyłych z Krakowa i Warszawy. Był wuj Helenki Stefan
Czetwertyński, a Grocholskich reprezentowała głowa rodu Remigiusz, jego żona Barbara oraz kilkoro z
ich licznych dzieci. Nie wiedziałem jeszcze wówczas, że wuj Remiś to przedwojenny
wyższy oficer wojska polskiego, podczas okupacji niemieckiej czynny pułkownik
Armii Krajowej, występujący pod pseudonimami Doktor, Waligóra i Brochwicz, szef sztabu Wachlarza i słynny Inżynier z powstania warszawskiego, do tej pory noszący w swym
brzuchu nie wyjęty odłamek niemieckiego pocisku. Wuj Remiś, podobnie jak mój
Tata, też spędził swe młodzieńcze lata na Kaukazie. Z tego powodu ci dwaj panowie szybko znaleźli
wspólny język. Moja rodzina i tak nieliczna, była reprezentowana właściwie
jedynie przez Zulę Frączkowską oraz trzy ciotki
ojca z Warszawy. Ze
znajomych byli oczywiście Przedpełscy, Kwapiszewscy a także większość
moich kolegów. Ślub nasz odbywał się w nastroju wielkich nadziei na pozytywne
zmiany, jakich wszyscy spodziewali się po niedawnym październikowym przewrocie
politycznym w Polsce, powrocie Gomułki do władzy i
wypuszczeniu na wolność kardynała Wyszyńskiego. Nasi goście weselni, zarówno młodzi, jak i starsi,
dawali temu wyraz we wznoszonych toastach.
W ten sposób stałem się członkiem klubu żonatych. Zdobyłem wspaniałą
żonę, wierną towarzyszkę życia i lojalną przyjaciółkę. Jak się miało później
okazać, także nadzwyczaj oddaną i ofiarną matkę moich dzieci. Helenka zaś, oprócz
męża, uzyskała dwa nadzwyczaj istotne warunki dla prowadzenia normalnej
egzystencji – własny dach nad głową, którego do tej pory nie miała oraz
osobiste bezpieczeństwo: przestała być osobą zagrożoną. Znalazła się
automatycznie pod zbawiennym parasolem ochronnym, jaki praca mego ojca w
górnictwie dawała członkom jego rodziny. Helenka, jako córka BZ-tów, pochodziła
bowiem z tej warstwy ludzi, która w PRL, bez najmniejszej wątpliwości,
przewidziana była do całkowitej likwidacji. Natomiast górnictwo węglowe
stanowiło wówczas w Polsce Ludowej jedną ze sztandarowych i wielce prestiżową
branżę przemysłu. Jej pracownicy, szczególnie ci posiadający tak rozległą
wiedzę fachową jak mój ojciec, korzystali z wyjątkowych, ulgowych praw,
zupełnie odmiennych niż stosowane przez władze wobec reszty społeczeństwa.
Dawało nam to poczucie bezpieczeństwa i pewność siebie, której inni mieć nie
mogli. Ponadto, nosząc obecnie nazwisko swego męża, Helenka unikała szykan, na
jakie jej panieńskie nazwisko uprzednio ją narażało. Z bezetowskiego środowiska,
z przeznaczonej przez reżim do wyrugowania z życia społecznego klasy obszarniczo-burżuazyjnych wyzyskiwaczy ludu
pracującego wymknęła się do bardziej bezpiecznej kategorii inteligencji pracującej miast i wsi,
tolerowanej z musu przez komunistów do czasu wykształcenia ich własnego
pokolenia inteligentów.
Podobnie rzecz miała się także i w dziedzinie materialnej. Do czasu
swego zamążpójścia Helenka była członkiem rodziny, która nie miała żadnych
stałych środków utrzymania i która zmuszona była żyć z dnia na dzień. Jej
ojciec stracił cały swój majątek na Wołyniu. Dla swej sześcioosobowej rodziny nie miał ani dachu
nad głową, ani dochodów dla jej utrzymania. Władze miasta Krakowa przydzieliły mu
z łaski jeden pokój w budynku należącym do przedwojennego Polskiego Towarzystwa
Handlowego, którego był udziałowcem. Dysponował jedynie czasowym niewielkim
zarobkiem, jaki mu przysługiwał z tytułu pełnienia funkcji likwidatora tej
organizacji. Obecnie Helenka znalazła się
natomiast w rodzinie dysponującej obszernym mieszkaniem oraz posiadającej
stabilne dochody. Wszyscy członkowie jej nowej rodziny mieli stałe
zatrudnienie, pozwalające im żyć bez większej troski o jutro. Jej status społeczny
poprawił się zasadniczo.
Helenka – 1957 rok
Po ślubie zamieszkaliśmy w Gliwicach, w dwóch mansardowych pokoikach, które moi rodzice
oddali nam do dyspozycji w swym mieszkaniu. Z wielkim żalem Helenka nie wróciła już
na studia do Krakowa nie tylko
dlatego że to by nas rozdzieliło, ale w gruncie rzeczy ponieważ nie miałaby tam
gdzie zamieszkać. Mieszkanie u rodziców ze względu na ciasnotę i brak warunków
do nauki nie wchodziło w rachubę, a na wynajęcie dla niej pokoju na mieście nie
miałem pieniędzy. Zlikwidowała więc swe krakowskie sprawy na uczelni i
zamieszkała w Gliwicach.
Od połowy grudnia, po uzyskaniu zwolnienia z nakazu pracy, zacząłem
pracować w VERITAS jako inżynier zmianowy. Kontynuowaliśmy tam z Jurkiem
Wojciechowskim prace nad
lakierami silikonowymi – nie bardzo nam to, mówiąc nawiasem wychodziło, ale
nasze główne zadanie polegało na nadzorowaniu produkcji. Produkowało się tam w
owym czasie skomplikowane składniki wywoływaczy do barwnej fotografii. Była to
produkcja kłopotliwa, wymagająca wielkiej dokładności i ścisłego
przestrzegania reżimu technologicznego. Surowcami były silnie trujące związki
chemiczne o bardzo przykrych właściwościach – miały wyjątkowo brzydki zapach, a
przy dłuższym kontakcie z ich oparami wywoływały przykrą, trudną do wyleczenia
egzemę skóry. Jurek Wojciechowski był szczególnie uczulony – po miesiącu pracy
chodził stale z opuchniętą twarzą i rękami. Ja byłem bardziej odporny, ale musiałem
uważać żeby nie zbliżać się zbytnio do zbiorników z tymi surowcami. Gdy
jechaliśmy w tramwaju lub autobusie, robiła się wokół nas pustka – pasażerowie
uciekali od naszych przesyconych obrzydliwym fetorem ubrań i przesiadali w
inne miejsca. Było to bardzo uciążliwe gdyż ubrania były tak przesiąknięte, że
mimo wietrzenia, w domu także trudno było pozbyć się tych przykrych zapachów i
domownicy narzekali.
Sytuacja w Polsce wciąż była
daleka od normalnej. Jeszcze w listopadzie wybuchły zamieszki w Płocku, w Bydgoszczy demonstranci
zdemolowali radiostację zagłuszającą odbiór stacji zagranicznych, a w
Szczecinie grupa
manifestantów wtargnęła do konsulatu sowieckiego. W społeczeństwie polskim
nadal utrzymywały się silne nastroje antyradzieckie. W niewielkim tylko stopniu
złagodzone one zostały powrotem do Rosji wojskowych doradców sowieckich oraz
Konstantego Rokossowskiego, marszałka
dwóch narodów – Związku Radzieckiego i Polski, przebywających tu od czasu
zakończenia wojny. Rokossowski był w Polsce Naczelnym Wodzem i ministrem
wojny, stąd nazywano go ironicznie namiestnikiem, Wielkim Księciem Konstantym.
W styczniu 1957 roku odbyły się kolejne wybory do Sejmu. Gomułka wskazywał
otwarcie jaki ma być wynik wyborów, wzywając do głosowania bez skreśleń. Nieodmiennym
komunistycznym zwyczajem zostały one znów sfałszowane. Nadgorliwcy wylewali w
prasie krokodyle łzy, że na listę komunistycznego Frontu Jedności Narodu
głosowało wtedy, według oficjalnych danych, tylko
98,4% wyborców.
Mimo tak totalnego poparcia, już w rok po polskim Październiku zaczęły
się znów nieporozumienia pomiędzy władzami a społeczeństwem. Gomułka nie lubił
intelektualistów. Zaczęły się więc polowania na rewizjonistów, zamykanie postępowych pism, jak Po prostu czy Europa i
czystki wśród bardziej otwartych na świat dziennikarzy. Powtórzyły się
zamieszki uliczne: w Łodzi strajkowali
tramwajarze, a w Warszawie wybuchły
manifestacje w proteście przeciwko zamknięciu tygodnika Po prostu. Rozpoczęło się przykręcanie śruby, a służyć temu miała
cała seria aresztowań dziennikarzy i procesów politycznych. Wystarczyło
oskarżenie o kontakty z Zachodem lub nawet samo
posiadanie czy przechowywanie wydawanego w Paryżu przez Jerzego Giedroycia miesięcznika Kultura. Gomułka nie spełnił
wielkich oczekiwań odnowy, jakie wiązali z nim Polacy – chyba nigdy nie miał
zamiaru ich spełniać.
¬ ¬ ¬
Nasze pierwsze dziecko, córka, urodziła się w czerwcu 1957 roku. Do
szpitala w Chorzowie zawiozłem Helenkę bladym świtem,
jadąc Wartburgiem rodziców z duszą na ramieniu w szalonym pędzie przez uśpiony
jeszcze Śląsk i już po dwóch
godzinach stałem się ojcem. Nadaliśmy jej imię Anna na cześć mamy Helenki. Na
drugi dzień po urodzeniu Ani, moja teściowa i Neta odwiedziły Helenkę w szpitalu.
Była to ich wizyta przedwyjazdowa – w kilka dni potem wyjeżdżały obie do
Francji, gdzie Neta została już potem
na stałe.
Na wiadomość o urodzinach Ani znajomy Ślązak
z VERITAS’u załamał ręce i szybko obliczył, że każda zarobiona przeze mnie
złotówka warta jest od tej chwili już tylko 33 grosze. Ja się z tego śmiałem i
nie myślałem wówczas o pieniądzach – byłem dumny, że urodził mi się taki
dorodny, różowy i wesoło wierzgający nóżkami bebuś. Jednakże, jako młode
małżeństwo na dorobku, w gruncie rzeczy mieliśmy stale więcej potrzeb niż
możliwości ich zaspokojenia. Po pewnym czasie udało mi się znaleźć dodatkową
pracę – dla jednego ze znajomych gliwickich zakładów fotograficznych
wywoływałem w domu kolorowe filmy i odbitki fotograficzne. Wymagało to absolutnej
ciemności, mogłem więc pracować w naszej łazience jedynie po nocach, gdy
wszyscy już spali. Fotograf dawał mi wszystkie potrzebne materiały i płacił
niezbyt wiele za robotę, lwią część zapłaty którą dostawał od klientów
zatrzymując dla siebie. Przedłużony kontakt z wywoływaczem kolorowym
spowodował, że znowu miałem egzemę na twarzy i spuchnięte ręce. Ale dzięki temu
dysponowaliśmy nieco większą ilością gotówki.
W gruncie rzeczy było jednak wspaniale – byliśmy młodzi, zakochani,
szczęśliwi, a w porównaniu do innych młodych małżeństw mieliśmy luksusowe
warunki mieszkaniowe. W przeciwieństwie do moich rodziców, którzy rozpoczynali
swe małżeństwo nie mając absolutnie niczego, my zaczynaliśmy nasze wspólne
życie mając darmowe mieszkanie oraz oparcie finansowe i fizyczną pomoc u mych
rodziców. Tata spełnił
obietnicę i spowodował, że Zjednoczenie Węglowe rozbudowało strych naszego
domu, dzięki czemu powstało małe, ale zupełnie samodzielne dwupokojowe
mieszkanie z kuchenką i łazienką. Był to w owych czasach skarb niebywały, gdyż
wskutek ogromnego przeludnienia miast i komunalizacji budynków, wolnych
mieszkań wtedy w ogóle nie było. Młode małżeństwa na ogół gnieździły się
wówczas albo w zakładowych Hotelach Robotniczych, albo w jednym pokoju z
używalnością wspólnej kuchni i łazienki, udostępnianym im z musu przez któreś z
rodziców. Dzięki pozycji mego ojca w Zjednoczeniu Węglowym, mieliśmy własne,
samodzielne mieszkanie, w którym mogliśmy bez skrępowania przyjmować naszych
gości, a nawet kogoś przenocować, gdyby zaszła taka potrzeba! Korzystając z
posiadanego skarbu prowadziliśmy więc intensywne życie towarzyskie. W wolnych
chwilach graliśmy chętnie w brydża i bardzo często odwiedzali nas nasi
przyjaciele, moi koledzy ze studiów lub bracia Helenki. Helenka dała się poznać jako dobrze gotująca młoda
gospodyni. Lubiła dobrze zjeść, a najbardziej smakowało jej jedzenie
przygotowane przez nią samą. Dzięki jej codziennej, niewidocznej mrówczej
pracy, w naszym domu jadło się zawsze zdrowo i smacznie.
Moi rodzice zabierali nas swym Wartburgiem na dalsze wycieczki lub
niedzielne pikniki za miasto. Często towarzyszyli nam moi koledzy na
motocyklach, a pierwszym z młodego pokolenia, który dorobił się własnego, co
prawda używanego samochodu, był mąż Oleńki Pufal, naszej koleżanki z czasów gimnazjalnych. Naszą
córeczkę Anię zabieraliśmy
oczywiście ze sobą – jeździła umieszczona wygodnie w wiklinowym koszyku, który
trzymaliśmy na kolanach siedząc na tylnych siedzeniach Wartburga.
Czy była to absolutna sielanka i czy zgadzaliśmy się we wszystkim z
Helenką? Oczywiście, że nie. Bardzo często mieliśmy odmienne
zdania. Wynikało to z różnic naszych charakterów i temperamentów, także
mentalności środowisk z jakich pochodziliśmy, ale głównie z historii, czyli z
różnic, w jaki przebiegały nasze dzieciństwa. Moi rodzice, choć przed II wojną
światową byli na dorobku i startowali od zera, w chwili wybuchu wojny niewiele
mieli, a w czasie wojny niczego nie stracili. Jedynymi materialnymi stratami,
jakie ponieśliśmy na skutek wojny był samochód, oraz zabrane przez Niemców
odbiornik radiowy, Leica ojca, mój dziecinny aparat fotograficzny Kodaka oraz
luneta astronomiczna. Poza tym dość duża ilość bonów Pożyczki Narodowej, którą
rodzice w patriotycznym obowiązku wykupili w 1938 roku, a które w wyniku wojny
straciły wszelką wartość. Cały okupacyjny i powojenny okres udało się naszej
rodzinie przeżyć razem. Nikogo z bliskiej rodziny w czasie wojny 1939 roku i
niemieckiej okupacji nie straciliśmy. Natomiast rodzice Helenki utracili nie
tylko absolutnie cały majątek i wszystko co posiadali w sensie materialnym, ale
również i wielu członków rodziny, zamordowanych przez hitlerowców lub
bolszewików. Helenka od 1939 roku nie miała ani własnego domu z obojgiem
rodziców, ani nawet własnego kąta. Od piątego roku swego życia, przez cały
okres okupacji a także i po wojnie, właściwie aż do teraz, Helenka w gruncie
rzeczy tułała się po świecie. Wywołało to u niej brak przywiązania do miejsca,
do rzeczy materialnych a także brak szeregu nieraz trudnych do sprecyzowania
odruchów, które w dziecku wytwarza stabilizacja – stałe miejsce zamieszkania,
obecność obojga rodziców, niezmieniające się ciągle otoczenie i własność
posiadanych zabawek. Wojna pozbawiła Helenkę tych wszystkich
atrybutów szczęśliwego i spokojnego dzieciństwa. Miało to niewątpliwy wpływ na
jej stosunek do otoczenia i hierarchię wartości.
Różnice między nami wynikały również z faktu, że Helenka wychowywała się
wspólnie z rodzeństwem, a ja byłem jedynakiem. Wśród dzieci wyrastających w gromadzie
wytwarza się umiejętność współżycia z innymi, grupowa solidarność, ale także
odruch współzawodnictwa i egoistycznej walki o swoje prawa. Powoduje to u nich
oswojenie się z koniecznością pokonywania przeciwności. Daje im do ręki potężny
oręż do walki w późniejszym dorosłym życiu. Jedynacy nie mają z kim
rywalizować, nie muszą się z nikim dzielić, nie muszą o nic walczyć – z samej
natury rzeczy mają dla siebie wszystko w stu procentach. Sprawia to, że
przeważnie nie mają wpojonego ani odruchu pokonywania trudności i walki o
swoje, ani też dyplomatycznego wyczucia, niezbędnego przy współżyciu z
otoczeniem i rywalizacji z nim. Dlatego też Helenka, mimo swej słabej płci, była bardziej zahartowana w
pokonywaniu życiowych przeciwności i w wielu sytuacjach bardziej wówczas
przebojowa niż ja.
Helenka pochodziła z rodziny, której wielu członków zajmowało w
polskiej historii pozycje czołowe. Nie tylko posiadali olbrzymie majątki
ziemskie, ale wywierali w kraju z tego powodu znaczący wpływ na bieg rzeczy.
Pełnili znaczące funkcje państwowe. Byli hetmanami, posłami, senatorami i
ambasadorami. Stąd zapewne brała się jej chęć do przewodzenia i grania w
rodzinie roli wiodącej. Posiadała szerszą ode mnie wizję rzeczy i kobiecą
intuicję. Ciekawe, że wśród tych zalet brak jej było takich istotnych cech,
jakie niezbędne są autentycznemu przywódcy przy organizowaniu pracy w zespole:
błyskawicznej decyzji, konsekwencji w jej wykonywaniu, umiejętności podziału
pracy na poszczególnych wykonawców, doceniania roli drobnych detali w
realizacji ogólnego planu i nawyku ścisłego kontrolowania wykonawców. Jej
artystyczna natura wzdragała się przed wnikaniem w tak banalne i trywialne
szczegóły. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, zostałem przez przodków obdarzony
tymi przyziemnymi przymiotami. Dlatego też w przyszłości wszystkie te
przedsięwzięcia, które wykonywaliśmy zgodnie razem i w których nasze zalety
uzupełniały się, były przeważnie skuteczne.
¬ ¬ ¬
W tym czasie Neta, starsza siostra Helenki, była już we Francji. Burek Gromnicki, jej chłopak, też w jakiś czas po niej wyjechał zagranicę.
Ich ślub odbył się w Montrésor w 1960 roku.
Dzięki znajomości z ówczesnym ambasadorem polskim w Paryżu Stanisławem
Gajewskim, urządzono im uroczystość ślubu cywilnego w polskiej
ambasadzie. Ambasador Gajewski był człowiekiem nietuzinkowym, o formacji
jeszcze przedwojennej . Był pierwszym i
jedynym, jak się później okazało ambasadorem PRL-owskim, który wykazywał niezależność od wpływów
ambasady sowieckiej w Paryżu, uzurpującej sobie prawo do reprezentowania
wszystkich demoludów, czyli krajów
satelickich ZSRR. Ambasador właśnie kończył swą kadencję na placówce
we Francji (przypuszczalnie między innymi chyba też i z powodu tej swej
niezależności) i wobec młodej pary wykazał się gestem wyjątkowym i nadzwyczajnym
– w prezencie ślubnym ofiarował im paszporty konsularne. Był to w owych czasach
skarb bezcenny, niezwykle trudno osiągalne marzenie wszystkich Polaków, którzy
znaleźli się na Zachodzie, chcieli pozostać obywatelami polskimi i pragnęli
mieć możność przyjazdów do kraju. Paszporty te legalizowały bowiem wobec władz
polskich ich osiedlenie się na stałe we Francji i umożliwiały im przyjazdy do
Polski oraz powroty do
Francji bez potrzeby ponownych starań o paszport wyjazdowy.
Burkowie zamieszkali na
nowym osiedlu HLM czyli Habitations
à Loyer Moderé w
miejscowości Villiers-le-Bel pod Paryżem i tam przyszła
na świat Krysia, ich pierwsze dziecko. Mimo bezrobocia we Francji Burek znalazł pracę w
przedsiębiorstwie budowlanym, a po kilku latach otworzył własną firmę
zajmującą się klimatyzacją i centralnym ogrzewaniem. Po trudnych początkach
zaczęło im się całkiem dobrze powodzić. Z czasem przenieśli się do nowoczesnego
mieszkania w dobrej dzielnicy Paryża.
¬ ¬ ¬
Mój ojciec bardzo liczył
na to, że Helenka obdarzy go
wnukiem płci męskiej, mogącym zapewnić kontynuację nazwiska. Ja byłem ostatnim
z rodu. Gdy Helenka ponownie zaszła w ciążę, Tata spodziewał się, że będzie to
chłopiec. Zależało mu bardzo na tym, aby jego wnuk miał uporządkowaną sprawę
prawidłowej pisowni nazwiska w jego przyszłej metryce. W starych rosyjskich
dokumentach uratowanych przez babcię z Rosji, nasze nazwisko pisane było w cyrylicy jako фон
Маўберг, czyli w alfabecie
łacińskim von Mauberg. W praktyce
przedrostka „von” ojciec nigdy nie używał, choć dbał o to, by w dokumentach
stanu cywilnego nazwisko nasze było zapisywane w jego pełnym brzmieniu. Tak
było więc i we wszystkich przedwojennych dokumentach stanu cywilnego. Po
wojnie, w socjalistycznej Polsce, po okropnościach niemieckiej okupacji, a w
szczególności tu na Śląsku, tym bardziej nie byłoby na miejscu używanie tego
niemieckiego przedrostka. Dla tego powodu w naszym akcie małżeństwa zapisani
zostaliśmy bez przedrostka. Ojciec postanowił
jednak dla swego przyszłego wnuka uporządkować sprawę sądownie. Zgromadził
wszelkie niezbędne dowody oraz dokumenty i mimo naszych oporów i protestów,
zaciągnął mnie i Helenkę do Sądu
Powiatowego w Gliwicach. Miałem tam złożyć wniosek o sprostowanie zapisu w
naszym akcie małżeństwa i w metryce urodzenia Ani. Młody sędzia, wysłuchawszy z czym do niego
przychodzimy, był w pierwszej chwili zgorszony i oburzony że tu, na Śląsku,
gdzie sprawy niemieckie były wyjątkowo drażliwe, ktoś ośmiela się wystąpić z
taką sprawą. Zapoznawszy się jednak z dokumentami przedłożonymi przez Tatę oraz wciągnięty
przez niego w dyskusję genealogiczną i sam jak się okazało zainteresowany tą
problematyką, w pełni uznał jego racje. Po tygodniu wydał postanowienie o
sprostowaniu tych aktów i wprowadzeniu do nich partykuły „von”.
Od tego czasu pobieraliśmy z Urzędu Stanu Cywilnego, w zależności od
aktualnej potrzeby i sytuacji, dokumenty o różnym brzmieniu nazwiska. Za
czasów socjalistycznych było to możliwe, bo urzędniczkom można było wytłumaczyć
że do konkretnego celu potrzebujemy metrykę urodzenia bez fona. Bardzo nawet chętnie taką wersję dokumentu wystawiały.
Obecnie mamy z tym wiele kłopotu, zwłaszcza w sprawach majątkowych i
finansowych, bo w różnych dokumentach które potem zostały wystawione, raz
figurujemy z tym przedrostkiem, a raz bez. Szczególnie notariusze są zdezorientowani
i czasem gdy są zbyt skrupulatni, twierdzą że może chodzić o dwie różne osoby.
Helenka nie spełniła
oczekiwań mego ojca i naszym drugim
dzieckiem też była córka. Kasia urodziła się
już bliżej domu, bo w Zabrzu w 1958 roku,
dokładnie w rok, miesiąc i dzień po urodzeniu Ani. Było to pogodne, mało płaczące i przeważnie
roześmiane dziecko z gęstymi puklami kręconych złocistych włosów, podobnie jak
u Helenki. Ania miała natomiast po mnie proste włosy, którym
pozwalaliśmy rosnąć długo i wiązaliśmy je w koński ogon. Wyglądała z nim jak
mały krasnoludek płci żeńskiej. Obie nasze córki, mimo śląskiego zatrutego
przemysłem powietrza i złego klimatu, nie chorowały i rosły zdrowo. Jak tylko
jednak było to możliwe, Helenka wyjeżdżała z nimi na świeże powietrze.
Wrzesień 1958 roku Helenka spędziła z
dziewczynkami w wynajętym u górala pokoju w Białce Tatrzańskiej, razem ze swą krewną Natalą Sobańską oraz jej
dziećmi.
¬ ¬ ¬
Rok 1959 przyniósł nam głównie kłopoty i zmartwienia, a zakończył się
żałobą.
Na początku roku mój Tata poważnie zapadł
na zdrowiu. Już od dłuższego czasu cierpiał na nieuleczalną tropikalną chorobę
jelit, której początki wzięły się być może jeszcze w młodości, z czasów jego
długiej ucieczki przed bolszewikami z Kaukazu do Polski. Jej objawy obecnie nasilały się coraz bardziej. Ani
zwykli lekarze, ani znany ówczesny sławny gastrolog profesor Plocker w
Warszawie nie potrafili
mu pomóc. Jedynie zagraniczne kliniki w Anglii i Francji, wyspecjalizowane w leczeniu chorób tropikalnych do
których Tata zwrócił się pisemnie o pomoc, wyraziły gotowość przyjęcia go na
leczenie. Ale na to rodzice nie mieli zagranicznych dewiz, a Ministerstwo
Górnictwa, którego Ojciec był pracownikiem, odmówiło sfinansowania leczenia
zagranicą. Tata coraz bardziej tracił siły.
W mojej pracy nastąpiły duże zmiany. Studia jakie prowadziliśmy z
Jurkiem Wojciechowskim
nad lakierami silikonowymi nie dały spodziewanych rezultatów i VERITAS wstrzymał
dalsze finansowanie badań. Jurek zwolnił się z
pracy i przeniósł do Instytutu Syntezy Chemicznej w Blachowni Śląskiej, a mnie od lutego VERITAS zatrudnił w charakterze
kierownika Oddziału w Gliwicach na miejsce
dotychczasowego, który przeszedł na emeryturę. Z powodu chronicznego braku
pieniędzy jaki ciągle odczuwaliśmy, od marca tego roku Helenka zdecydowała się
powrócić do pracy zarobkowej. W czasie gdy byliśmy w pracy, dzieci w domu
pilnowała Urszula, młoda i niezbyt rozgarnięta dziewczyna. Wprawdzie nadzór
nad Urszulą miała moja Mama, ale będąc zaabsorbowana chorobą Taty, nie mogła jej poświęcić należnej uwagi. Helenka początkowo
pracowała w Spółdzielni Projektowej jako kreślarka. Była to ciężka praca –
kreślenie wymagało stania przez cały czas w pochylonej pozycji nad deską
kreślarską. Z tego okresu wzięły początek jej dolegliwości z kręgosłupem. Od
listopada, dzięki poradzie znajomego, Helenka znalazła
lżejszą i o wiele bardziej interesującą pracę. Została zatrudniona w Instytucie
Spawalnictwa jako tłumaczka języka francuskiego w dziale Dokumentacji
Technicznej.
Zdrowie mego ojca pogarszało się
już z dnia na dzień. Pod koniec roku mój dzielny Tata rozstał się z życiem w
Klinice w Bytomiu. Zmarł w młodym wieku 61 lat, w pełni swych zdolności
intelektualnych, zaledwie w rok po osiągnięciu wieku w jakim w górnictwie
uzyskuje się prawo do emerytury. Gdyby nie choroba, mógłby jeszcze długo i
owocnie pracować w swym zawodzie, cieszyć się życiem i wnukami na które tak
czekał i które tak bardzo kochał. Nie zmogli go bolszewicy w Rosji, ani Niemcy podczas okupacji, ani komuniści po
wojnie. Bolszewicy zabili mu ojca, Niemcy zniszczyli jego dobrze zapowiadającą
się przed wojną karierę fachową, komuniści – upolityczniając stanowiska
kierownicze w przemyśle – uniemożliwili mu po wojnie taki awans w zawodzie,
jaki odpowiadał jego kwalifikacjom. Zmogła go dopiero podstępna, bezlitosna choroba
i odmowa komunistycznych władz polskich sfinansowania jej leczenia.
Zjednoczenie Węglowe urządziło mu uroczysty pogrzeb. Tata był wysokiej
rangi dyrektorem górniczym. Czapkę jego służbowego munduru otaczał generalski
wężyk. Ilość kółek z górniczymi młotkami na klapach jego paradnego munduru
świadcząca o randze w hierarchii górniczej, odpowiadała stopniowi generała
brygady w hierarchii wojskowej. Był też ogólnie uznanym na Śląsku cenionym
ekspertem, członkiem wielu specjalistycznych komisji Ministerstwa Górnictwa i
Energetyki oraz autorem licznych publikacji w technicznej prasie fachowej. W
kościele św. Antoniego na Wójtowej Wsi w Gliwicach odbyła się
uroczysta msza św. z pocztami sztandarowymi. Górnicza orkiestra ubrana w
paradne czarne górnicze mundury, w okrągłych czapkach z purpurowymi,
przetkanymi czarnym kirem pióropuszami grała w drodze na cmentarz marsza
żałobnego Chopina. Do trumny przymocowana była dyrektorska czapka ze złotym
wężykiem od górniczego galowego munduru mego Taty. Były delegacje z innych
Zjednoczeń Węglowych, z licznych kopalń węgla, z elektrowni na Jowiszu w
Wojkowicach i Politechniki
Śląskiej, gdzie ojciec przez kilka lat był adiunktem na Wydziale Elektrycznym.
Jego koledzy z pracy oraz przyjaciele wygłaszali nad otwartym grobem uroczyste
przemówienia. Nie zapamiętałem wiele więcej szczegółów, bo byłem podobnie jak
Mama oszołomiony
ciosem, jaki spadł na nas i złamany bólem. Myślałem jedynie z żalem, że te
wszystkie uroczyste słowa nie przywrócą już życia memu Tacie. Pozostanie on na zawsze w mej pamięci jako człowiek
o niezłomnym kręgosłupie moralnym, nieugięty, o twardych dla siebie zasadach,
dla innych przyjazny i sprawiedliwy.
Stojąc nad otwartym grobem i obserwując ziemię sypiącą się na jego
generalską czapkę leżącą na wieku trumny przypominałem sobie różne, dawno
zapomniane fakty z jego życia. Był człowiekiem skromnym, zawsze usuwającym się
w cień i pozbawionym śladu próżności, pychy czy megalomanii. Ochraniał swą
rodzinę i osłaniał swych podwładnych. Gdy pewnego razu wystąpił w Zjednoczeniu
z wnioskiem o udzielenie nagrody dla jednego ze swych młodych wyróżniających
się pracowników, a Dyrektor Naczelny odmówił zgody tłumacząc to wyczerpaniem limitów finansowych, Tata z własnej
pensji dyskretnie sfinansował tę nagrodę. Pracownik ów nic o tym nie wiedział i
był przekonany, że dostał ją od Zjednoczenia.
Odznaczał się równocześnie nieugiętym charakterem – w Gliwickim
Zjednoczeniu Węglowym mój ojciec był jedynym
dyrektorem, który nie ugiął się pod presją i mimo czynionych na niego nacisków
konsekwentnie do końca życia odmawiał wstąpienia do PZPR. Gdyby zapisał się do
partii komunistycznej, nie tylko miałby otwartą drogę do awansu, ale także
później, gdy już chorował, miałby możność korzystania ze wszystkich świadczeń
leczniczych niedostępnych zwykłym ludziom, łącznie z leczeniem w zagranicznych
instytutach specjalizujących się w chorobach tropikalnych. Gdy był już bardzo
chory i ratunkiem dla niego mogło być już tylko specjalistyczne leczenie
zagraniczne, napisał do Gomułki list z prośbą o
pomoc w skierowaniu na leczenie, poparty wszystkimi niezbędnymi zaświadczeniami
od polskich profesorów specjalistów i zaopiniowany pozytywnie przez
Ministerstwo Górnictwa. Towarzysz Pierwszy Sekretarz PZPR nawet nie raczył
zadać sobie trudu by odpowiedzieć.
Mimo że nie należał do PZPR, władze PRL-u doceniały jego wiedzę i pracowitość. Rada Państwa
odznaczyła go w 1955 roku Srebrnym, a w trzy lata później Złotym Krzyżem
Zasługi.
Obie wojny światowe tragicznie wpłynęły na jego losy: pierwsza zabrała
mu przedwcześnie ojca oraz cały dotychczasowy dorobek życia jego rodziców, a
druga załamała jego własną, dobrze zapowiadającą się karierę zawodową. Mimo, że
przez całe swe życie ciężko i sumiennie pracował, poza życzliwą o nim ludzką
pamięcią, niczego materialnego nie dorobił się. Odkąd sięgam pamięcią, rodzice
moi byli właściwie stale na dorobku i żyli bardzo skromnie. Ojciec z nikim nie
walczył, nikomu nie szkodził, wrogów nie miał, nie palił tytoniu ani nie pił
alkoholu. Czy tak wcześnie powinno skończyć się życie człowieka poczciwego?
Uzmysłowiłem sobie wówczas, że to on w naszym domu w niewidoczny sposób
pełnił rolę siły napędzającej jego niezakłócone funkcjonowanie. Ujawniało się
to choćby w tak błahej sprawie, jak nakręcanie ściennego zegara – to on zawsze
regularnie go nakręcał. Gdy wyjeżdżał na dłużej, zegar stawał. Nikt inny w domu
nie pamiętał, żeby go nakręcić we właściwym czasie.
Zawsze troszczył się i dbał o swą rodzinę. Wobec mnie i moich wybryków
był anielsko cierpliwy i wyrozumiały. Tylko jeden jedyny raz w życiu
doprowadziłem go do utraty panowania nad sobą i wprawiłem w napad
Maubergowskiej furii. Do obu swych wnuczek miał stosunek bałwochwalczy. Widać
było wyraźnie, jak wszędzie wodził za nimi rozkochanym wzrokiem. Jego
postępowanie stało się dla mnie wzorem do naśladowania. Zadawałem sobie
pytanie, czy zawsze byłem w stanie sprostać tak wysoko postawionej poprzeczce?
Wraz z odejściem mego ojca bezpowrotnie
skończył się sielski okres w którym, odkąd sięgam pamięcią, rodzina nasza żyła
w poczuciu spokoju i bezpieczeństwa, pod ochronnym parasolem jego pracy w
górnictwie. Od tej chwili musieliśmy stać się samodzielni i naprawdę już
dorośli. Zabrakło bowiem tego, do którego można było przyjść z kłopotem, mając
pewność, że on ten kłopot na pewno rozwiąże.
¬ ¬ ¬
Potrzeba perspektywicznego myślenia o karierze zawodowej spowodowała,
że zacząłem rozglądać się za pracą bardziej ambitną i lepiej rokującą na
przyszłość niż wprawdzie dobrze płatna, ale bez perspektyw praca w VERITAS’ie.
Za namową profesora Politechniki Śląskiej Zbigniewa
Jedlińskiego, przyjaznego mi dyrektora Instytutu Farb i Lakierów,
który swego czasu nie wróżył mi nic dobrego z odejścia do pracy w VERITAS’ie,
od stycznia 1960 roku powróciłem do pracy w Instytucie. Profesor Jedliński był
zdania, że mam zacięcie naukowe, że powinienem oddać się pracy badawczej i
zrobić doktorat pod jego kierunkiem. Niewątpliwie coś w tym było i profesor
prawdopodobnie miał rację, jednakże dla mnie, młodego męża i ojca, na pierwszym
planie stał problem szybkiego zdobycia pieniędzy dla zabezpieczenia ciągle
rosnących potrzeb mej rodziny. Profesor obiecywał na razie niewielką pensję w
Instytucie oraz możliwość dodatkowych dochodów poprzez prace badawcze i pisanie
artykułów do czasopism naukowych. Helenka popierała ten
pomysł, zdecydowałem się więc na powrót do Instytutu i powolną, ale pewną i
rokującą na przyszłość karierę naukową.
Praca w Instytucie istotnie była pasjonująca. Profesor Jedliński okazał się być
operatywnym, o szerokich horyzontach myślowych inspiratorem prac badawczych,
pełnym ciekawych i wybiegających w daleką przyszłość pomysłów naukowych. W ten
więc sposób zacząłem terminowanie w trudnej i ambitnej dziedzinie tworzyw
sztucznych, syntetycznych żywic lakierniczych, pigmentów, farb i lakierów.
Koledzy i koleżanki z jakimi przyszło mi tam pracować okazali się również być
ludźmi ciekawymi i inteligentnymi ponad przeciętność. Kilku z nich zostało
później profesorami wyższych uczelni.
¬ ¬ ¬
W Gliwicach mieszkał w owym czasie ze swoją
matką Szymek K., znajomy Helenki jeszcze z
dziecinnych zabaw na przedmieściu Łańcuta. Matka Szymka była wdową. Jej mąż, pułkownik wojska
polskiego, brał udział w kampanii wrześniowej 1939 roku, dostał się do
sowieckiej niewoli i został przez bolszewików zamordowany w Katyniu. Nie było co do tego najmniejszych wątpliwości, gdyż
jego nazwisko pojawiło się w wykazie opublikowanym przez Niemców w kwietniu
1943 roku po odkryciu przez nich grobów katyńskich. Szymek wychowywał się w
atmosferze uwielbienia dla swego ojca bohatera, zamordowanego przez Rosjan w
sposób tak nikczemny. Nic więc dziwnego, że do komunistów i do reżimu w Polsce nie czuł
najmniejszej sympatii. Szymek studiował na Politechnice w Gliwicach bardziej aby
sprawić przyjemność swej matce niż z zainteresowania, gdyż z natury był
humanistą-socjologiem, miał duże zacięcie do działalności społecznej, a z
zamiłowania był historykiem i matematykiem.
Kilku przedwojennych przyjaciół jego ojca, którzy znaleźli obecnie azyl
w PAX-ie, dowiedziawszy się o jego społecznym zacięciu, zwróciło się do niego
z propozycją wspólnego działania. Chodziło mianowicie o uświadamianie
społeczeństwu biologicznego zagrożenia, jaki obecny ustrój stanowi dla narodu
polskiego. Panowie ci prowadzili już taką działalność w Warszawie, wygłaszając w lokalach udostępnianych im przez PAX
odczyty na te tematy, ukryte pod niewinnie dla cenzury brzmiącymi tytułami
socjologicznymi. Postawili oni sobie ambitne zadanie ujawniania społeczeństwu
polskiemu, pozbawionemu wolnej prasy i możliwości zapoznania się z
różnostronnymi opiniami, że to co się aktualnie dzieje w PRL nie tylko
uzależnia kraj od Rosji gospodarczo,
ale także wprowadza sowiecką mentalność, sowieckie obyczaje i czyni z Polaków
tym, co na świecie nazywane jest Homo sovieticus.
Dzieje się to przy pomocy mnóstwa mało zauważalnych sposobów – choćby na
przykład poprzez wprowadzanie do budownictwa mieszkaniowego zaniżonych norm
powierzchni, uniemożliwiających istnienie silnych psychicznie
wielopokoleniowych rodzin, uniezależnionych od administracji państwowej i wpływów
oficjalnej propagandy. Odbywa się to także w prasie tak codziennej, jak i
naukowej, literaturze, kinie i wszystkich innych mediach, gdzie zachodzi
totalne, sterowane odgórnie przez komunistyczną partię, preparowanie i
zakłamywanie historii, a co za tym idzie – manipulowanie opinią publiczną. Te
fałszerstwa dokonują się na wiele różnych sposobów, z których o jednym (plus c’est gros, mieux ça passe)
pisałem już poprzednio. Złożona Szymkowi propozycja polegała na tym, aby on,
mając zacięcie socjologiczne i obszerną wiedzę historyczną, pisał samodzielne
artykuły na ten temat w oparciu o udostępniane przez nich materiały, osadzał je
w realiach historycznych i lokalnych, a następnie wygłaszał o tym odczyty na
terenie Śląska. Nie trudno się domyślić, biorąc pod uwagę biografię
i zamiłowania Szymka, jak bardzo się do tej propozycji zapalił.
Pewnego dnia na wiosnę 1960 roku Szymek, wiedząc zapewne o uczestnictwie
Helenki swego czasu w
kolportażu orędzia kardynała Wyszyńskiego, przyszedł do niej z prośbą. Chodziło o to, aby
Helenka przepisywała na maszynie napisane przez niego teksty, które on następnie
będzie wygłaszał w formie odczytów na spotkaniach dyskusyjnych. Przyniósł jeden
na próbę. Helenka przeczytała, zgodziła się w zupełności z jego treścią,
jednakże z żalem musiała odmówić. Nie miała na to zupełnie czasu – rano chodziła
do pracy, a w domu po powrocie miała pełne ręce roboty przy dwojgu malutkich
dzieciach. Skierowała go jednak do mojej Mamy, która będąc patriotką, całkowicie zgodziła się z
tezami artykułu Szymka, a po niedawnej śmierci Taty chętnie
przystała na zajęcie, które odwracało jej umysł od boleści i pozytywnie
zajmowało czas.
Przez najbliższy czas Szymek stał się więc częstym gościem w naszym
domu. Dyktował Mamie swe opracowania, a ona gorliwie mu je przepisywała na
maszynie ojca. Szymek umiał ładnie i ciekawie mówić i z czasem Mama stała się
gorliwą wyznawczynią Szymkowych teorii, a z nim samym zaprzyjaźniła się
serdecznie. Przepisane przez Mamę teksty Szymek następnie kolportował lub
wygłaszał na zebraniach jako odczyty. Biorąc pod uwagę kraj, w jakim się to
działo oraz treści zawarte w tych opracowaniach można się jedynie dziwić, że
dopiero aż po trzech miesiącach tej działalności do Helenki zatelefonowała
matka Szymka z wiadomością, że jej syn został aresztowany i że powinniśmy
liczyć się z rewizją w domu. Po kilku następnych dniach istotnie zjawili się u
nas dwaj panowie, którzy wylegitymowali się jako porucznik Masewicz z Komendy
Milicji Obywatelskiej w Warszawie i Koczur Marek
z Komendy MO w Gliwicach. Panowie ci okazali nakaz rewizji wystawiony przez
samego Komendanta MO w mieście stołecznym Warszawa i wezwali moją Mamę do dobrowolnego wydania maszyny do pisania,
literatury endeckiej i pism antysemickich. Maszynę do pisania Mama za radą Helenki dobrowolnie im
wydała, choć początkowo chciała ją ukryć w miejscu, klasycznie używanym do
tego celu przez liczne pokolenia polskich konspiratorów, czyli w piwnicy pod
stertą węgla. Literatury endeckiej i pism antysemickich im nie wydała, bo nic
takiego nie miała. Wobec tego UB-ecy przeprowadzili rewizję, ale żadnych przedmiotów mogących stanowić dowód
winy nie znaleziono, za wyjątkiem wydanej maszyny do pisania, co zostało skrupulatnie
odnotowane w sporządzonym protokole. Przeglądając książki w bibliotece mych
rodziców, UB-ecy mieli także w ręku pięknie wydany przed wojną w twardej
oprawie i ze złoceniami tom Pism
Zebranych Romana
Dmowskiego. Nie zakwestionowali go jednakże. Skąd mieliby wiedzieć,
że ów tom był najbardziej endecką literaturą z wszelkiej możliwej?
Po rewizji Mama w rozpaczy
zapowiadała naiwnie, że całą winę weźmie na siebie, gdyż jest już u schyłku
życia, a w ten sposób może zdoła uchronić młodych, to znaczy Szymka i mnie. Ja
w ogóle o niczym nie wiedziałem, bo byłem w tym czasie na ćwiczeniach
wojskowych w Poznaniu. Wprawdzie było to po odwilży z 1956 roku i Urząd
Bezpieczeństwa nie był już tak wszechwładny jak poprzednio, ale działo się to
jednak w okresie napiętych stosunków Wschód-Zachód, po niedawnym strąceniu w maju tego roku
amerykańskiego samolotu szpiegowskiego U2 nad terytorium Związku Sowieckiego. Także i Gomułkowskie przykręcanie śruby intelektualistom
i rewizjonistom było w tym czasie w pełnym rozkwicie. W wyniku wytoczonego
procesu politycznego o działalność wywrotową i (nie wiadomo dlaczego)
antysemicką, Szymek został skazany na 6 lat więzienia. Wyszedł z niego po 4-ch
latach jako 26-cio letni przetrącony psychicznie człowiek, zmieniony bardzo
fizycznie i politycznie przekabacony o 180 stopni antyklerykał głoszący niezbyt
oryginalną zresztą tezę, że wszystkie polskie nieszczęścia spowodowane były i
są nada przez kler katolicki, utrzymujący naród w ciemności i zabobonie. Jego
matka, nadzwyczaj subtelna i delikatna osoba, która swymi staraniami i
modlitwami uzyskała przedterminowe zwolnienie syna z więzienia, nie zwracała
uwagi na te jego teorie. Była szczęśliwa, że jej ukochany Szymek jest już na
wolności.
Po kilku miesiącach od rewizji UB-ecy oddali maszynę do pisania.
Służyła nam ona potem wiernie przez długie lata. Wszystkie późniejsze
niezliczone wywrotowe solidarnościowe
materiały – postulaty, ulotki, odezwy i teksty też były na niej w latach
80-tych pisane. Ze względu na usługi jakie spełniła w walce z komunizmem i swe
niewątpliwe zasługi w krzewieniu wolnego słowa – począwszy od orędzia
kardynała Wyszyńskiego, poprzez artykuły Szymka, a na obszernej literaturze
solidarnościowej pisanej w latach 80-tych skończywszy – maszyna ta moim zdaniem
powinna znaleźć się na poczesnym miejscu w muzeum przedmiotów, które
przyczyniły się do upadku komunizmu w Polsce. O ile takowe kiedykolwiek powstanie i o ile czyjaś
inna maszyna nie okaże się być bardziej w tym dziele zasłużona.
Po dwu latach od wyjścia z więzienia Szymek ożenił się, skończył studia
socjologiczne na Uniwersytecie Warszawskim i znalazł zatrudnienie w Polskiej
Akademii Nauk. Oddał się tam pracy naukowej i napisał kilka bardzo mądrych
książek na temat cybernetyki społecznej. Dzięki tym pracom dostał tytuł
docenta. Jego książki zostały przetłumaczone na język rosyjski i doczekały się
wydania w Moskwie. W latach 80-tych w ramach prac zleconych prowadził
kursy socjologii w partyjnej szkole dokształcania kadr dla aktywistów PZPR.
Opowiadał mi o tym, gdy w kwietniu 1980 roku spotkaliśmy się w Warszawie na ślubie Ani. W 1990 roku zobaczyłem go niespodziewanie w
telewizji, jako członka sztabu wyborczego Stanisława Tymińskiego, kandydata w wyborach prezydenckich – osobistości
wyjątkowo dwuznacznej i o podejrzanej proweniencji .
Zdumiewająca zaiste może być ewolucja ludzkich orientacji politycznych,
szczególnie gdy jest ona wynikiem bezlitosnego szantażu i więziennego prania
mózgu w totalitaryzmie!
¬ ¬ ¬
Na lipiec i sierpień 1960 roku dziewczynki zostały wysłane do
wynajętego wiejskiego letniska w Rokicinach koło Rabki. W
Rokicinach spędzała też wakacje kuzynka Helenki, Renia Znaniecka ze swymi
dziećmi. Było z nią umówione, że będzie miała także oko na nasze dzieci. Na
wrzesień dziewczynki zostały umieszczone w klasztorze u sióstr Urszulanek w
Rokicinach. Siostrom tak spodobały się nasze córki, wyglądające w owym czasie
jak dwa blond aniołki, że deklarowały chęć zatrzymania ich na dłużej nawet
bezpłatnie.
Tymczasem Helenka, ambitnie wypełniając obowiązki młodej matki i żony
doprowadziła się do stanu takiego przepracowania, że pilnie wymagała solidnego
odpoczynku. Pod ciężarem pracy zawodowej, trudów zaopatrywania rodziny w
żywność, którą trzeba było zdobywać w długich kolejkach, obowiązków domowych i
wyczerpana po dwóch porodach doszła do stanu zupełnego wycieńczenia. Mój teść zaproponował
Helence, że gdy będzie chciała i mogła, opłaci jej podróż do siostry w
Montrésor, aby spędziła tam kilka miesięcy dla odpoczynku – tak
fizycznego od trudów codziennego życia, jak i psychicznego od atmosfery
panującej w PRL. Na razie, dzięki lekarzowi, znajomego teścia,
została w sierpniu przyjęta na obserwację do Kliniki Akademii Medycznej w
Krakowie. Z Kliniki dostała skierowanie na wrzesień do
sanatorium w Żegiestowie koło Krynicy. Z Żegiestowa do Rokicin było niedaleko,
mogła więc na weekendy dojeżdżać do Urszulanek w odwiedziny do dziewczynek.
W tym samym czasie zostałem powołany na 3-miesięczne szkolenie oficerów
rezerwy do zmechanizowanej jednostki wojskowej w Poznaniu. Dostałem nowy mundur z dystynkcjami podporucznika.
Na pierwszą otrzymaną przepustkę zjawiłem się w nim w Rokicinach, gdzie umówiliśmy się na spotkanie z Helenką i dziećmi.
Spędziliśmy razem z dziewczynkami rodzinny weekend. To stamtąd Ania i Kasia mają pamiątkę –
każdej zrobiłem fotografię z moją nową oficerską czapką na głowie. Wyglądają na
tych zdjęciach jak młode dzielne żołnierki, nieco rozbawione ale i nie bardzo
pewne siebie.
|
|
Ania |
Kasia |
W czasie, gdy Helenka była w
sanatorium a ja na szkoleniu wojskowym, Marek, brat Helenki skończył studia prawnicze na
Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Nazwisko jakie nosił nie rokowało mu możliwości
jakiejkolwiek kariery w PRL-u w tym fachu.
Wyjechał więc do Francji i pozostał tam
już na stałe. Początkowo ciężko pracował jako tragarz w paryskich Halach
Targowych, potem jako robotnik w firmie wędliniarskiej OLIDA, a w końcu, nauczywszy się samodzielnie angielskiego, z
finansową pomocą rodziny ukończył podyplomową Szkolę Menedżerów INSEAD w Fontainebleau. Jako jej absolwent, posiadający tytuł MBA - Master of Business Administration, nie
miał później już żadnych trudności w znalezieniu interesującej i dobrze płatnej
pracy, odpowiadającej jego wykształceniu i aspiracjom.
Mieszkaliśmy jeszcze ciągle przy ulicy Na Skarpie, w wygodnym i dużym
mieszkaniu służbowym mego Taty. Zjednoczenie Węglowe potrzebowało jednak tego lokum
dla swoich pracowników, starało się więc wykwaterować niewygodnych im
lokatorów, którzy z górnictwem nie mieli już nic wspólnego. Za obecne
mieszkanie będące formalnie jednym, choć składającym się właściwie z dwóch
osobnych mieszkań, oddawali do dyspozycji mojej Mamy jako wdowy po
byłym pracowniku inne, już nie tak duże. W mieszkaniu tym musielibyśmy
zamieszkać wspólnie, nie mając już komfortu posiadania dwóch odrębnych mieszkań
pod jednym dachem i będąc narażeni na nieuniknione konflikty na styku
teściowa-właścicielka mieszkania i synowa-lokatorka. Moja Mama rozwiązała ten
problem we właściwy jej zdecydowany sposób – za wszystkie posiadane przez mych
rodziców oszczędności, pośmiertne górnicze odprawy po Tacie oraz pieniądze
uzyskane za sprzedanego Wartburga kupiła na peryferiach Zakopanego przy ulicy Za
Strugiem mały, w surowym stanie domek i tam się przeniosła. Wykazała wielki
hart ducha – prowadziła pionierskie samotne życie, wzięła pożyczkę w banku,
wykończyła domek i zaczęła wynajmować pokoje turystom. Jej marzeniem było,
abyśmy z dziewczynkami spędzali u niej urlopy i święta na świeżym powietrzu.
Tak się też i potem działo, ilekroć nam to było wygodne.
Ania i Kasia w Zakopanem u babci
Mój ojciec kierował krokami
swych bliskich w dalszym ciągu, mimo że go już z nami nie było. Tak stało się
też i z domkiem przy ulicy Za Strugiem w Zakopanem. Wynalazła go Zula Głazowska, cioteczna siostra ojca. Zula, która będąc na urlopie
w Zakopanem, na prośbę Mamy przeprowadziła
poprzez swych tamtejszych znajomych poszukiwania niewielkiego domu do kupienia
gdzieś na peryferiach miasta. W ciągu krótkiego czasu jakim dysponowała
znalazła w końcu ostatniego dnia tylko jeden jedyny domek. Kiedy Mama w jakiś
czas potem udała się do Zakopanego pod wskazany adres okazało się, że dom ten
widziała już wraz z Tatą kilka lat wcześniej w czasie ich poprzedniego
wspólnego pobytu w Zakopanem, gdy był jeszcze w budowie. Domem tym, jego
malowniczym położeniem i panoramą Tatr jaka stamtąd się roztaczała ojciec tak się
zachwycił, że mówił wówczas iż w takim właśnie otoczeniu chciałby spędzić
resztę życia. Tatry przypominały mu widocznie ukochany Kaukaz, gdzie przeżył
całe swe dzieciństwo i młodzieńcze lata. Teraz pewnie pokierował z góry w taki
sposób biegiem wydarzeń, aby jego żona ten właśnie dom kupiła i tu się
znalazła.
Parasol ochronny jaki nad nami roztaczał mój Tata, działał także i z zaświatów. Wyjazd mej Mamy do Zakopanego rozwiązał nasze
problemy mieszkaniowe. Zjednoczenie Węglowe nie musiało już uszczuplać swego
cennego zasobu mieszkaniowego. Przez wdzięczność wystarało się w zamian za to,
dzięki swym stosunkom w Urzędzie Miejskim, o przydział mieszkania
kwaterunkowego dla mnie w Gliwicach, a przez pamięć dla ojca udostępniło nam jego
dotychczasowy górniczy służbowy numer telefoniczny. Były to wydarzenia
właściwie bez precedensu, coś graniczącego z cudem. Potraktowaliśmy je więc
jako widomy znak opieki mego ojca nad nami.
Dostaliśmy nawet do wyboru dwa adresy. Wybraliśmy mieszkanie położone tuż obok
Instytutu Farb, w którym pracowałem. Mieściło się ono na drugim piętrze nowego,
dopiero co wybudowanego bloku mieszkalnego przy ulicy Mielęckiego.
Mieszkanie miało trzy pokoje, wąski balkon i w przeciwieństwie do
większości budowanych wówczas mieszkań, widną kuchnię z normalnym oknem. Nie było
ono już niestety tak komfortowe, jak górnicze mieszkanie rodziców, gdzie
wyposażenie miało wysoki standard, a ogrzewanie było centralne. Nasze
mieszkanie miało bardzo skromną, nie okafelkowaną łazienkę z nieobudowaną
wanną, dosyć obskurny WC i kaflowe piece. W zimie musiałem codziennie rozpalać
ogień, przynosić na drugie piętro węgiel z piwnicy i wynosić popiół. Ale
mieszkanie to miało podstawową zaletę – było nasze, zapisane w Urzędzie
Kwaterunkowym na moje nazwisko i nikt w całej Polsce nie mógłby nas
z niego wyrzucić. Tak więc do dalszego wspólnego samodzielnego życia
startowaliśmy wyposażeni dzięki moim rodzicom w dwa bezcenne skarby, będące
wówczas nieosiągalnym marzeniem dla większości młodych małżeństw – własne mieszkanie
i linię telefoniczną.
We wrześniu i październiku dziewczynki były jeszcze w klasztorze u
sióstr Urszulanek w Rokicinach. My byliśmy ciągle poza domem – Helenka w sanatorium, a
ja na szkoleniu wojskowym w Poznaniu. W końcu września powróciliśmy do Gliwic, a moja Mama akurat
skończyła sprawy związane z zakupem domu w Zakopanem. Zjednoczenie Węglowe zorganizowało przeprowadzkę
Mamy do Zakopanego oraz naszą do mieszkania przy ulicy Mielęckiego. Pod koniec
października 1960 roku zagospodarowaliśmy się już na tyle, że mogliśmy zabrać
dziewczynki od Urszulanek i być wreszcie wszyscy razem na własnych, choć
wilgotnych śmieciach. Budynek był świeżo postawiony, nawet nie otynkowany a
mury nie zdążyły jeszcze wyschnąć. Mieszkanie, choć położone na drugim
piętrze, było wilgotne. Tę wilgoć ścian niedługo poczuliśmy dotkliwie we
własnych kościach a dziewczynki, mimo że wróciły właśnie z prawie
czteromiesięcznych wakacji w Rokicinach, długo jeszcze zapadały na różne bronchity zanim nie
uodporniły się z powrotem na śląski klimat.
W tym czasie w Instytucie Farb i Lakierów zacząłem już być cenionym i
rokującym nadzieję pracownikiem. W styczniu 1961 roku na Kollokwium Polimerów
zorganizowanym w Łodzi przez Polską
Akademię Nauk wygłosiłem swój pierwszy w życiu referat naukowy o farbach
antykorozyjnych, a w sierpniu tego roku po niemiecku dwa inne referaty na
Sympozjum Lakierów w Budapeszcie. Na Sympozjum tym szef naszej delegacji profesor
Jedliński, przewodnicząc sesji w dniu polskim, zadziwił
wszystkich swą zdolnością tłumaczenia w dwóch językach obcych na raz –
tłumaczył na bieżąco dyskusję naukową z angielskiego na rosyjski. Na jesieni
Instytut awansował mnie na stanowisko adiunkta, a Rada Wydziału Chemicznego
Politechniki Śląskiej otworzyła mi przewód doktorski u profesora Jedlińskiego
jako promotora. Doktorat miał dotyczyć bardzo mądrych zagadnień związanych z
własnościami polimerów. W fachowych czasopismach lakierniczych, krajowych i
zagranicznych, opublikowałem wspólnie z profesorem Jedlińskim kilka artykułów
opisujących wyniki badań, jakie prowadziłem w Instytucie pod jego kierunkiem.
Przy przyjaznym poparciu profesora zacząłem powoli nabierać rozpędu w
zarysowującej się karierze naukowej. Na jesieni tego roku zostałem zgłoszony
przez Instytut jako kandydat do półrocznego zagranicznego stażu naukowego w
ramach puli, jaką Organizacja Narodów Zjednoczonych przeznaczała co roku dla
polskich młodych naukowców.
W taki to sposób rozpocząłem moją karierę w dziedzinie
naukowo-badawczej. Wszystko wskazywało na to, że jest ona wytyczona już trwale
i nieodwołalnie. Było to tego rodzaju zajęcie, do którego miałem niewątpliwe predyspozycje
manualne i psychiczne.
¬ ¬ ¬
W czerwcu 1961 roku Helenka, korzystając z obietnicy swego ojca o sfinansowaniu
jej podróży zagranicę, pojechała z naszą starszą córką Anią na zaproszenie
swej siostry Maryńci do Montrésor we Francji. Helenka lubiła podróżować. Prywatne wyjazdy
zagraniczne możliwe były w PRL jedynie na
zaproszenie kogoś mieszkającego tam na stałe. Ponieważ PRL nie pozwalał
wyjeżdżającemu na zakup i wywóz zagranicznych dewiz, osoba zapraszająca musiała
zobowiązywać się na piśmie do pokrycia wszystkich kosztów pobytu, utrzymania i
ewentualnego leczenia przybyłego Polaka. Było to z jednej strony poniżające
dla nas jako obywateli PRL-u, a z drugiej strony, ze względu na konieczność
podjęcia owych zobowiązań finansowych było krępujące, ograniczało więc
możliwość zwrócenia się z prośbą o przysłanie zaproszenia praktycznie tylko do
najbliższej rodziny. Helenka zabrała ze sobą
Anię, bo chciała ją pokazać siostrom i pochwalić się swym pierworodnym
dzieckiem. Ania miała już
wówczas 4 lata i była wystarczająco duża do podróży, a w tym roku mogła
jeszcze nie płacić za bilet kolejowy i podróżować za darmo. Moja żona i córka
wyjechały więc na cztery letnie miesiące. Wróciły wypoczęte i pełne wrażeń pod
koniec września.
Na okres nieobecności Helenki, młodsza córeczka Kasia została oddana
na przechowanie do znajomej śląskiej rodziny mieszkającej we wsi Ostropa pod
Gliwicami. Bardzo sobie ten pobyt chwaliła, bo i na miejscu w gospodarstwie i w
sąsiedztwie było mnóstwo dzieci, z którymi bawiła się od rana do nocy. Nie
tęskniła zbytnio do domu i mieszkała tam chętnie, a ja często ją odwiedzałem.
Pod koniec swego pobytu w Ostropie mówiła już tylko wyłącznie gwarą śląską. W
niedziele zabierałem ją na spacery, wycieczki lub wizyty do znajomych. Pewnej
niedzieli byłem zaproszony do rodziców Tadeusza Pfütznera na
podwieczorek. Rano byłem z Kasią na spacerze, a po południu zabrałem ją ze sobą
na wizytę. Pani Pfütznerowa, szczerze lubiąca dzieci, bardzo się na jej widok
ucieszyła i to nie tylko z tego powodu, że obie moje córki były wyjątkowo w tym
okresie ładne i wdzięczne (w każdym razie w moim mniemaniu). Mama Tadka,
dowiedziawszy się że byliśmy na dużym spacerze, od razu na wstępie zapytała
Kasię, czy może chce się teraz położyć, przespać po spacerze i odpocząć, a
potem dostanie podwieczorek. Kasia, widząc stół suto zastawiony smakołykami,
odpowiedziała bez namysłu w pięknej śląskiej gwarze: jak se poja, to se pośpia – co oznaczało że owszem, może się
przespać, ale dopiero wtedy, jak coś zje. Rodzice Tadzika byli zachwyceni tak
doskonałym śląskim językiem i czystym akcentem. Innym obecnym, którzy nie
wiedzieli, musiałem tłumaczyć, że Kasia jest na
przechowaniu na śląskiej wsi, że w domu nie mówimy gwarą śląską, a Helenka, mimo gardłowego „r”, nie jest Ślązaczką.
Helenka przywiozła z
Francji wiele prezentów. Była wśród nich
wpłata w dewizach na bilet kolejowy dla mnie na trasie od granicy NRD do Paryża, opłacona z franków francuskich podarowanych jej
przez ciotkę Marjózię Grocholską, zamieszkałą we Francji siostrę jej matki, żołnierza
Armii Krajowej w czasie niemieckiej okupacji i więźniarkę hitlerowskiego obozu
koncentracyjnego w Ravensbrück.
W dziedzinie niematerialnej przywiozła wiele więcej. Były to niezatarte
wspomnienia ze spotkania z obu siostrami, wrażenie łatwości życia i dobrobytu,
braku kolejek, obfitości towarów w sklepach, spokoju i dobrych perspektyw na
przyszłość. Mieszkanie Burków Gromnickich w
Villiers-le-Bel na osiedlu o
nazwie Les Carreaux, mimo że były to tzw. HLM, czyli
mieszkania o niskim jak na Francję standardzie i
tanich czynszach, miało w porównaniu z naszym luksusowe wyposażenie i
ułatwienia, o jakich nam się nie śniło. Osiedle było doskonale zorganizowane,
miało zieleńce, liczne place zabaw dla dzieci, świeciło czystością i
porządkiem. Jakże niekorzystnie na jego tle odbijało nasze osiedle na którym
mieszkaliśmy w Gliwicach, z nieotynkowanymi blokami, brudnymi klatkami
schodowymi i niezagospodarowanym podwórkiem, na którym jedynymi atrakcjami dla
naszych dziewczynek był śmietnik i chwiejący się trzepak. Burek miał samochód,
z optymizmem opowiadał o pracy, o którą jest stosunkowo łatwo, oraz o
perspektywach, jakie na Zachodzie roztaczają się przed młodymi energicznymi
ludźmi. Neta nie musiała
pracować zarobkowo, a jej życie w tym bogatym i dobrze zorganizowanym kraju,
mimo że byli na dorobku, było nieporównanie łatwiejsze i spokojniejsze od
tego, jakie miały młode matki w PRL. Wysokość francuskich allocations familiales, czyli
dodatków rodzinnych na dzieci, była wręcz legendarna. Jak niektórzy twierdzili
tam cynicznie, przy czworgu dzieciach można było żyć całkiem nieźle, nigdzie
nie pracując.
Helenka wróciła z
podróży ogarnięta nostalgią za siostrami i żalem, że będąc oddzielona od nich
żelazną kurtyną, nie może się z nimi widywać tak często, jak by chciała. Nieraz
wtedy mawiała: ach, jakże bardzo
chciałabym być blisko Maryńci. Po pewnym czasie po jej powrocie zaczęliśmy
się zastanawiać i zadawać sobie pytanie, czy mamy w PRL-u szansę na
normalne życie, takie jakie Neta czy inne jej
kuzynki wiodą we Francji? Życie niezatrute codzienną potrzebą wystawania w
długich kolejkach przed sklepami, noszeniem ciężkich siatek z żywnością i
bezustannymi zabiegami o zdobycie pracy zleconej dla zarobienia kilku
dodatkowych groszy. Życie bez procesów politycznych, wolne od strachu przed UB,
bez prania mózgów, zakłamania, propagandy o walce klasowej, siania nienawiści i
szczucia jednych ludzi przeciwko drugim. Po prostu zwyczajne życie wolnych
ludzi w wolnym kraju, bez potrzeby czynienia poniżających starań o paszport
przy każdym wyjeździe i narażania się na nagabywanie o współpracę z wywiadem
przy tej okazji. Odpowiedzi jakich sobie udzielaliśmy na te pytania były
pesymistyczne.
Intelektualiści polscy dalej oskarżani byli o rewizjonizm i gnębieni procesami politycznymi. Gomułka stał się
doktrynerem: dawno już zapomniał o nadziejach, jakie społeczeństwo położyło w
nim w październiku 1956 roku, stał się bezwolnym realizatorem dyrektyw Moskwy i człowiekiem
hamującym rozwój ekonomiczny kraju. Życie w Polsce, także i tych zwykłych szarych ludzi, stawało się
dokuczliwe wskutek wszechogarniającego upolitycznienia i przez to coraz
bardziej nieznośne.
Nawet moja ewentualna kariera naukowa w Instytucie, apolityczna z
natury rzeczy, w istniejącej w Polsce sytuacji
uwarunkowana byłaby w pewnym momencie koniecznością zapisania się do PZPR –
szanse, abym mógł zostać profesorem lub nawet tylko docentem nie należąc do
partii, były nikłe. Tego z oczywistych powodów robić nie chciałem. W tej
atmosferze, konfrontując i porównując szczegóły i perspektywy życia naszego
tutaj i życia Burków na dorobku we
Francji, zacząłem snuć nieśmiałe marzenia o przeniesieniu się zagranicę. Tego
rodzaju chęci miało i podobne plany snuło zresztą w tym czasie chyba 75 procent
młodej polskiej inteligencji. Nie mając jednakże rodziny zagranicą, możliwości
uzyskania zaproszenia i oparcia w początkowym trudnym okresie, byli oni jednak
pozbawieni szans na ich realizację. Dzięki rodzinie, jaką Helenka miała
zagranicą, my byliśmy wśród tych stosunkowo nielicznych, którzy takimi
szansami i możliwościami dysponowali.
Napięcia na arenie międzynarodowej w tym okresie nie słabły – wręcz przeciwnie.
Negatywne piętno na stosunki Wschód-Zachód wywarł grożący
wybuchem III wojny światowej kryzys berliński z
sierpnia 1961 r., w rok później kryzys kubański z
października 1962 r. a także rosnące amerykańskie zaangażowanie militarne w
Wietnamie. Ze swej strony ZSRR zaczynał w
coraz większym stopniu prowadzić politykę z pozycji siły, na co niewątpliwy
wpływ miały sukcesy sowieckiej astronautyki. W październiku 1957 Rosjanie
wystrzelili pierwszego sputnika – sztucznego satelitę ziemi, a w kwietniu 1961
astronauta Jurij Gagarin jako pierwszy
człowiek obleciał kulę ziemską.
W tym czasie zacząłem uświadamiać sobie coraz wyraźniej, że jeżeli nie
podejmę ryzykownej i desperackiej decyzji i nie wykorzystam szansy, jaką daje
mi możliwość wyjazdu zagranicę dzięki wpłacie na bilet jaką Helenka dla mnie
zrobiła oraz możności uzyskania zaproszenia od jej siostry we Francji i poszukania sobie
tam pracy, to na zawsze zaprzepaszczę okazję wydźwignięcia mej rodziny ponad
PRL-owską szarą przeciętność. Jeszcze kilka lat i na
dobre ugrzęznę w Instytucie, a socjalistyczny marazm wessie nas na dobre,
odbierając mi determinację i energię potrzebne do dokonania radykalnej zmiany w
naszym życiu. Nasze córki też ugrzęzną tu z minimalną szansą wydobycia się w
przyszłości na szerszy świat. Wywodząc się z domu kontestującego obecną
socjalistyczną rzeczywistość, wyjdą za mąż za podobnych do mnie kontestujących
inteligentów, niemających w PRL-u szans na wybicie się. Albo, przedkładając
wygodne życie nad pryncypia, znajdą sobie oportunistycznych, robiących kariery
mężów i też tu ugrzęzną, tyle że w sposób, który byłby przykry dla nas jako
rodziców. Nikt w najśmielszych nawet marzeniach nie brał wówczas pod uwagę, że
komunizm w Polsce może się
kiedykolwiek skończyć. Należało więc organizować swoje sprawy przy założeniu
jego trwania do końca naszego życia. Uważałem, że byłoby z naszej strony błędem
abyśmy, chociażby dla dobra naszych dzieci, nie próbowali skorzystać z szansy
wyrwania się stąd.
Mimo nostalgii za siostrami i rodziną zagranicą, Helenka zupełnie nie
była przekonana do mojego pomysłu. Jej filozofia życiowa była raczej
zachowawcza – utrzymać status quo i
nie robić niczego, co mogłoby stworzyć jakiekolwiek zagrożenie dla rodziny.
Trudno było jej się dziwić i trudno było odmówić słuszności jej stanowisku –
była matką i jej myśli w pierwszym rzędzie skierowane były na dzieci i troskę o
to, aby nie zburzyć im domu i aby nic złego im się nie stało. Poza tym
przerażała ją perspektywa długotrwałego rozstania. Było oczywiste, że władze
nie wydadzą paszportów całej naszej rodzinie na raz. Zawsze musiał pozostać
ktoś w charakterze zakładnika. Musiałbym więc jechać sam, zostawiwszy ją tu z
dziećmi na niepewny los, a dopiero po znalezieniu pracy we Francji czynić starania
sprowadzenia jej tam z dziećmi. Nic dziwnego że Helenka nie była
entuzjastycznie ustosunkowana do tej perspektywy tym bardziej, że zaszła w
ciążę i we wrześniu miało urodzić się nam trzecie dziecko. Helenka była pewna że
będzie to chłopiec, i że zgodnie z prośbą mego Taty będzie nosił
imię Andrzej na cześć
pierwszego Andrzeja w rodzinie, dziadka mego pradziadka.
Ja miałem inne podejście. Uważałem, że moją rolą męża i ojca jest
zapewnienie rodzinie możliwie najlepszych środków do materialnej egzystencji.
Z obowiązku tego musiałem się wywiązać, i to bezzwłocznie. Wiedziałem także, że
Helenka bardzo wierzy
we mnie i w moje możliwości – bardzo chciałem się wykazać i nie sprawić jej
zawodu. Ja sam też miałem wysoko sięgające aspiracje życiowe i finansowe. Nie
widziałem możliwości, aby kariera naukowa mogła rokować mi jakieś znaczące
dochody ani w dalszej perspektywie, ani tym bardziej w bliższej. Musiałem więc
działać energicznie z nadzieją, że radykalne działanie przyniesie skutek
najszybciej. Moje rozumowanie też było prawidłowe i też nie można mu było
odmówić racji.
Nie mogłem odkładać wyjazdu do następnego roku, bo na jesieni miałem
już podobno jechać na staż ONZ-owski. Bardzo często zdarzały się wówczas
przypadki że praktykanci, nawiązując sobie podczas pobytu na stażu znajomości,
otrzymywali tam interesujące oferty pracy i pozostawali już potem za granicą
na stałe, wystawiając PRL do wiatru. Z
tego powodu wyjazd na staż uwarunkowany był przez polskie władze podpisaniem
zobowiązania do powrotu i odpracowania po powrocie trzech lat w instytucji
delegującej. Musiałbym więc przed wyjazdem takie zobowiązanie podpisać i je
dotrzymać, a to by przekreślało moje plany. Ewentualne zaś niedotrzymanie
zobowiązania wykluczyłoby z kolei jakiekolwiek późniejsze szanse wyjazdu mej
rodziny. W rodzinie Helenki, z którą
dyskutowaliśmy te plany mówiło się, że w konsulacie polskim w Paryżu istnieją
szanse otrzymania paszportu konsularnego, czego dowodem byli Neta i Burek. Na podstawie otrzymanego paszportu konsularnego
można by już było wystąpić o wydanie paszportów na wyjazd dla pozostałej
reszty rodziny. Rodzice Helenki, którzy w owym czasie mieli w wolnym świecie już
troje z ich pięciorga dzieci, nie byli przeciwni projektowi, w wyniku którego
ich czwarte dziecko też by się tam znalazło.
Zaistniała więc sytuacja, w której mieliśmy z Helenką całkowicie
odmienne zdania i oboje mieliśmy słuszne argumenty na poparcie swych stanowisk.
Była to sytuacja najgorsza z możliwych, taka w której zdania są przeciwne, a
obie strony mają jednak rację. W takich sytuacjach jedynie przyszłość
pokazuje, po czyjej stronie faktycznie była racja ostateczna. Tak też się stało
i w naszym przypadku, choć zawsze można by „gdybać”.
Na wiosnę 1962 roku wymogłem ostatecznie na Helence zgodę na mój
wyjazd do Francji. Niebagatelnym argumentem były względy finansowe. Z trójką małych
dzieci na utrzymaniu nasze życie stałoby się nadzwyczaj skromne, byłaby to
właściwie egzystencja na granicy nędzy. Przygniatająca większość młodych
małżeństw z tego właśnie powodu ograniczała się wówczas tylko do jednego
dziecka. Sytuacja ta doprowadziłaby zapewne nas oboje w krótkim czasie do
takiego przepracowania, że nie bylibyśmy w stanie sprostać naszym obowiązkom
ani wobec dzieci, ani wobec samych siebie. Ze strony Helenki zgoda na mój
wyjazd była decyzją heroiczną, bo skazywała ją na samotne borykanie się z
kłopotami dnia codziennego, z dwójką małych dzieci i niemowlęciem, jakie miało
dopiero przyjść na świat, bez oparcia w mężu czy rodzinie, bo jej w Gliwicach nie mieliśmy. Z
mojej strony był to krok szalony, bo porzucałem bezpieczną, wytyczoną już
karierę naukową, rzucałem się na głębokie i niepewne wody, z ryzykiem że mogę
nie sprostać wyzwaniom, przed którymi życie postawi mnie we Francji w warunkach, w
jakich jeszcze nigdy dotąd się nie znalazłem. Czułem jednak podświadomie, że
czas na szaleństwa jest jedynie wtedy, gdy młodość daje na to siły i że tego,
co się ma szansę zdobyć wówczas gdy się jest młodym, później już się nigdy nie
zdobędzie. Wiadomo także dobrze, że każdy młody ambitny mężczyzna dąży
podświadomie do znalezienia się w sytuacji ekstremalnej – takiej, w której
mógłby się sprawdzić – zarówno swoje siły fizyczne, jak psychiczne i
intelektualne.
Nasze wspólne wysiłki i wyrzeczenia podczas długiego, prawie
trzyletniego stresującego rozstania które nastąpiło – Helenki w Polsce i moje we
Francji, zaowocowały w końcu po wielu latach. Jest bowiem niewątpliwe, że moja
rozpaczliwa w gruncie rzeczy decyzja o szukaniu pracy i lepszych zarobków we
Francji oraz bohaterska zgoda mej żony na ten ryzykowny krok, w zasadniczy
sposób zmieniły bieg historii naszej rodziny. Zapoczątkowały one bowiem cały
szereg wydarzeń które w efekcie doprowadziły do dobrego ustawienia się trójki
naszych dzieci w życiu i do pojawienia się na świecie naszych 17-tu ukochanych
wnuków i wnuczek.
Smutno mi było rozstawać się z żoną i z córeczkami, które w tym okresie
swego życia były wyjątkowo urocze, w których byłem zakochany i z których byłem
nadzwyczaj dumny. Były pięknie ubrane w zagraniczne ciuszki, które Helenka przywiozła z
Francji, a nasza sąsiadka z którą Helenka się przyjaźniła uszyła im bardzo
ładne płaszczyki z kapelusikami według wzoru z Burdy. Gdy chodziliśmy całą
rodziną na zakupy, a Helenka znikała w sklepie by odstać konieczny czas w
kolejce, ja z dziewczynkami czekałem na nią przed sklepem. Różne moje znajome
panie z pracy w Instytucie które akurat przechodziły ulicą, zatrzymywały się na
nasz widok, zachwycały moimi córkami i niezmiennie pytały: A ileż to latek
mają te śliczne dziewczynki? Ja robiłem sobie wówczas żarty i odpowiadałem
z powagą – mają 9 lat. Panie wyrażały zdziwienie czy to możliwe, aby one były
rzeczywiście takie duże, bo wyglądają najwyżej na 5 lat. Ja mówiłem wtedy –
zgadza się, Ania ma 5 lat, a Kasia 4 lata. Ale
pani pytała, ile one mają lat – podałem więc ich wiek sumaryczny! Znajome panie
śmiały się z tego kawału i wyrażały kolejną porcję zachwytów nad dziewczynkami,
a mnie o to właśnie chodziło.
Dziewczynki były akurat w tym okresie życia, gdy dzieci wszystkim się
interesują i zasypują rodziców pytaniami. Na naszych niedzielnych spacerach
dziewczynki prosiły mnie czasem, abym im opowiadał o mojej pracy. Z całą
powagą opowiadałem wtedy tym maluchom o doświadczeniach, jakie przeprowadzam
nad polimerami, o mym doktoracie, o organizacji Instytutów Naukowych i
Wyższych Uczelni w Polsce, a one zadawały dalsze poważne pytania i udawały, że
rozumieją, co im opowiadam i że je to interesuje. Było to rozkoszne i bardzo
lubiliśmy, i one i ja, te nasze edukacyjne spacery.
Ania i Kasia, odkąd sięgały pamięcią, były zawsze razem. Wywołało
to u nich, jak w każdym przypuszczam rodzeństwie, poczucie wspólnoty i
siostrzanej solidarności. Zdałem sobie z tego sprawę ze zdumieniem któregoś
dnia przy okazji wieczornego mycia. Odbył się wówczas taki oto dialog:
— Aniu i Kasiu, chodźcie do łazienki, będziecie się kąpać.
— Już idziemy Tatusiu, tylko nie puszczaj takiej gorącej wody, że my aż
płaczemy!
Widocznie w nadmiernej trosce o to by się nie przeziębiły puszczałem im
do wanny zbyt ciepłą wodę nie zdając sobie sprawy z tego, że ich skóra jest o
wiele bardziej delikatna od mojej. Dla mnie frapujące jednak było zastosowanie
formy „my”, zamiast formy „ja”. One dla siebie zawsze były „my”, o sobie
myślały i mówiły „my”! Ania nie prosiła, abym
nie puszczał tak gorącej wody, że ona aż płacze, lecz odruchowo i bezwiednie
użyła formy „my”. Było to dla mnie, będącego zawsze sam, automatycznie
myślącego „ja” i cierpiącego z tego powodu jedynaka, rewelacyjne odkrycie
przejawu jedności, jaka powstaje w kochającym się rodzeństwie.
Bardzo lubiłem nasze rodzinne kolacje, w czasie których Helenka powierzała mi
odpowiedzialne i nadzwyczaj trudne zadanie karmienia dziewczynek. Jak to zwykle
małe dzieci, czasami grymasiły, nie zawsze chciały grzecznie jeść i trzeba było
używać różnych sztuczek, aby zechciały otworzyć buzie. Najlepszym sposobem
było odwrócenie ich uwagi od nudnej czynności jedzenia przez opowiadanie bajek.
Najbardziej skutecznym był fragment z bajki o Czerwonym Kapturku, gdy idzie ona
przez ciemny las niosąc koszyk ze smakołykami dla swej starej schorowanej
babci. Opowiadałem im to tak: Czerwony Kapturek idzie sobie przez las, idzie,
idzie, idzie, idzie – dziewczynki zaczynały się już lekko niecierpliwić, bo jak
długo w końcu można tak iść, a nic się nie dzieje. Wtedy straszliwym grubym
głosem mówiłem powoli dobitnie – i
nagle, zza gęstego krzaka w y s k o c z y ł ... Tu dziewczynki już nie wytrzymywały napięcia
i z wrażenia szeroko otwierały buzie. Musiałem wówczas natychmiast korzystać z
sytuacji i w dwie otwarte buzie szybciutko władować dwie łyżeczki kaszki manny.
Wymagało to błyskawicznego refleksu aby zdążyć na czas, zanim napięcie nie
opadnie i buzie nie zamkną się z powrotem. Czasami perfidię moją posuwałem do
tego stopnia, że gdy buzie otwierały się wyjątkowo niechętnie, w bajce
występowało kolejno kilka wilków lub innych straszliwych potworów! Było to
rozczulające, powtarzało się co wieczór, a poczciwy wilk z bajki o Czerwonym
Kapturku codziennie bezbłędnie spełniał swe zadanie.
Podstawę utrzymania rodziny w okresie mojej nieobecności miały stanowić
zarobki Helenki w Instytucie
Spawalnictwa. Dzięki nim mój wyjazd do Francji był w ogóle
możliwy. Zostawiłem jej także książeczkę PKO, na której od dłuższego czasu
gromadziłem wszelkie moje dodatkowe zarobki. W lutym dostałem z Instytutu
Farb, w którym pracowałem, zezwolenie na
dodatkowe zatrudnienie w Państwowej Szkole Technicznej w Gliwicach w
charakterze wykładowcy w ilości 6 godzin tygodniowo. Otrzymywane tam
pobory odkładałem na książeczkę. Zostało także nieco ze sprzedanego całkiem
nieźle mojego motocykla, bo wówczas za deficytowe artykuły kupione na przydział, nawet używane, dostawało
się na wolnym rynku więcej niż kosztowały one oficjalnie w sklepie. Do pomocy
miała panią Jasię, starszą kobietę, która przychodziła do nas pilnować
dziewczynki gdy wychodziliśmy do pracy, a miała jeszcze i tę zaletę, że
doskonale gotowała. Poza obecnością pani Jasi, Helenka zostawała bohatersko
zdana jedynie na własne siły. Żadna z naszych Mam nie mieszkała w Gliwicach, żadnej rodziny tu nie mieliśmy i oprócz sąsiadów czy
znajomych nie miałaby do kogo zwrócić się o pomoc w nagłej potrzebie.
Załatwiłem także z naszym laborantem w Instytucie, Tomkiem Grzybowskim, że gdy
zrobi się chłodniej, będzie w miarę potrzeby przynosił z piwnicy węgiel do
palenia w piecach i wynosił popiół. Umówiliśmy się z Helenką, że wrócę do
Polski, jeżeli w ciągu dwóch, maksimum trzech miesięcy nie
znajdę we Francji pracy. Przed wyjazdem poleciłem
Helenkę i dzieci opiece
moich kolegów szkolnych – okazało się to być opatrznościowe, gdy przyszedł dla
niej czas rozwiązania.
Jako młody obywatel PRL-u z czystym kontem, nie mający prawdopodobnie
jeszcze żadnej kartoteki na UB, na podstawie zaproszenia, które przysłała mi
siostra Helenki Maryńcia, dostałem bez problemu ważny na rok paszport na
wyjazd do Francji. W konsulacie francuskim w Krakowie dostałem
trzymiesięczną wizę pobytową, a mój Instytut udzielił mi na sierpień należnego
miesiąca urlopu.
Do nauki języka francuskiego kupiłem sobie komplet płyt gramofonowych i
przez pół roku przed wyjazdem uczyłem się z nich pilnie. Lekcje miały formę
opowieści o tym, jak to dwoje młodych ludzi, Jacques i Henriette,
przyjeżdżają do Paryża w celu
zwiedzenia miasta. Dzięki temu działy się tam różne sceny na dworcu, w
taksówce, restauracji oraz odbywały niezbyt błyskotliwe konwersacje na tematy
ogólne. W sumie sytuacje trochę podobne do tych, jakie oczekiwały mnie w
przyszłości. Przerobiwszy uczciwie wszystkie lekcje, pod koniec kursu mógłbym
już powiedzieć, gdyby konwersacja akurat potoczyła się w tym kierunku: je suis arrivé de