Wacław Mauberg
SAGA ZWYKŁEJ RODZINY
Wspomnienia
nie zawsze sielskie
i apolityczne
N |
a naszym
najpiękniejszym ze światów, na którym jego mieszkańcy uczynili swe życie tak
skomplikowanym, że nieraz wręcz nieznośnym, pojawiłem się w stolicy II RP . Z tego rodzinnego ewenementu, chociaż
poniekąd byłem jego głównym bohaterem, nic nie pamiętam. Pierwszym dopiero i
mglistym wspomnieniem wydobytym z mroków niepamięci był ogromny wstrząs którego
doznałem, gdy nagle pewnego dnia, zupełnie nieoczekiwanie i bez żadnego
uprzedzenia, przestałem być jedynym dzieckiem w domu moich rodziców. Status
jedynaka ma swoje niewątpliwe zalety – nie musisz się z nikim dzielić
czymkolwiek. Ani zabawkami, ani pokojem w którym mieszkasz, ani jedzeniem, ani nawet
Mamą, Tatą i Babcią, ani w ogóle niczym i nikim. Wszystko jest niezaprzeczalnie
twoje. Żyłem więc sobie dotąd w tym przeświadczeniu spokojnie, jak pączek w
maśle. Była tylko jedna niewielka niewygoda, z której jednak właściwie nie
zdawałem sobie wówczas sprawy – nie miałem towarzysza zabaw. Komputerów ani
Internetu wtedy jeszcze nie było i dzieci w owych zamierzchłych czasach skazane
były na zabawę albo drewnianymi klockami, albo ze swymi żywymi rówieśnikami.
Będąc nieświadomym możliwości rozrywkowych jakie mają dzieci współczesne oraz
będąc pozbawiony rodzeństwa, bawiłem się więc klockami. I to mi wystarczało.
Lecz oto niespodziewanie pojawiła się obok mnie druga mała żywa istota.
Wywołało to początkowo mój protest, wielki żal i wewnętrzny bunt. Osoba ta
zamieszkała bowiem w naszym domu, musiałem się odtąd liczyć z jej stałą
obecnością i dzielić moimi rodzicami. Czasem spała ze mną w łóżku, jadła
wspólnie ze mną i równie niepewnie poruszała się na nogach. Wszyscy domownicy
zachwycali się właśnie nią i bardzo o nią troszczyli, a ja zostałem jakby nieco
usunięty na dalszy plan. Pamiętam dobrze, że z początku bardzo mi się to nie
podobało. Postanowiłem więc zaprotestować, udawać że osoby tej w ogóle nie ma w
domu, że jej nie dostrzegam i że to ciągle ja, a nie ktoś inny, jest jedynym
dzieckiem i najważniejszą osobą w domu. Moje dąsy i fumy nie robiły jednak na
domownikach najmniejszego wrażenia. Ponieważ nikt nie zwracał na nie uwagi,
zacząłem powoli rozumieć, że muszę pogodzić się z tym stanem rzeczy. Po pewnym
czasie stwierdziłem nawet, że sytuacja ta ma również i swoje niewątpliwe zalety
w postaci możliwości wspólnych zabaw, w czym osoba ta brała chętny i aktywny
udział. Rodzice, którzy zauważyli mój stan wewnętrznego rozdarcia pomiędzy
buntem z powodu utraty pozycji monopolisty a radością ze zdobycia towarzysza
zabaw wytłumaczyli mi, że osoba owa nazywa się Gopar. Jest moim młodszym
bratem, małym niemowlakiem, chłopcem tak jak ja, brązowym szczeniakiem, nie
całkiem czystej rasy dobermanem. Nie wiem skąd wzięło się jego imię i dlaczego
Gopara rodzice nazwali Goparem. Pozostanie to już na zawsze niewyjaśnioną
tajemnicą.
Była to wiosna 1934 roku. Gopar miał trzy tygodnie, a
ja miałem trzy lata. Mój ojciec, po studiach na wydziale elektrycznym Politechniki Warszawskiej i roku pracy w
Stowarzyszeniu Dozoru Kotłów w Katowicach, dostał atrakcyjną propozycję posady w Towarzystwie
Górniczo-Przemysłowym SATURN. Rodzice moi przenieśli się więc do Zagłębia Dąbrowskiego i we wrześniu
1933 roku zamieszkali w małej miejscowości Wojkowice Komorne, w bliźniaku – dwurodzinnym domu z ogrodem na tak
zwanej kolonii, nazywanej również
przez miejscowych z pewną dozą zazdrości i przekąsu górką. Kolonia ta była jednym ze zwyczajowo budowanych w owym
czasie w Polsce przyzakładowych osiedli domków jedno- i dwurodzinnych.
Nasza kolonia
wybudowana była przez Towarzystwo
SATURN dla pracowników wyższego nadzoru znajdujących się w Wojkowicach elektrowni i kopalni
węgla Jowisz oraz cementowni
Saturn, też zbudowanych przez to Towarzystwo. Pofalowane ukształtowanie tej
okolicy sprawiało, że osiedle istotnie znajdowało się prawie na grzbiecie
wielokilometrowej fałdy terenu. Dalej na południe, na szczycie i opadającym już
w kierunku rzeki Brynicy stoku, rozciągały się pola uprawne wojkowickich
gospodarzy. Na drugim brzegu Brynicy znajdowała się wieś Przełajka, dziś dzielnica Siemianowic Śląskich. Na dalszym horyzoncie widać było dymiące kominy huty
w Chorzowie-Batorym, a po prawej stronie szyb kopalni o hiszpańsko
brzmiącej nazwie Andaluzja. Jeszcze dalej rysowały się we mgle osnute parą wieże
i dwa kuliste zbiorniki zakładów koksochemicznych w Karbiu, na przedmieściu Bytomia, już po niemieckiej stronie granicy. Robiły one na
mnie z tej odległości wrażenie gigantycznego wielbłąda, którego garbami były
owe zbiorniki, a szyję, głowę i przednie nogi stanowiła nakładająca się na nie
w perspektywie wieża wyciągowa kopalni Andaluzja stojąca bliżej nas, jeszcze po
stronie polskiej. Granica z Niemcami była odległa o kilkanaście kilometrów.
Na północnym stoku górki, oprócz naszej kolonii,
mieściły się budynki Dyrekcji, Sala Zborna oraz kopalnia i elektrownia z dwoma
wysokimi kominami a także cementownia, która miała tylko jeden komin, ale za to
mocno dymiący szarym pyłem cementowym. Jeszcze poniżej, na samym dole bruzdy,
znajdowała się kolonia bliźniaczych domów urzędników i pracowników
administracyjnych Towarzystwa, czyli tak zwany dołek. Dalej na północ teren ponownie się wznosił, a pod górę
prowadziła wysadzana topolami ulica Staszica. Po obu stronach topolowej alei
rozłożone były familoki, czyli
wielomieszkaniowe domy dla sztygarów, majstrów i innych wykwalifikowanych
pracowników niższego nadzoru. Wyżej, jeszcze dalej na północ, na prostopadłym
do topolowej alei zboczu następnej fałdy terenu, wzdłuż szosy prowadzącej z
Dąbrowy Górniczej przez Będzin do Piekar
Śląskich, rozciągała się na przeszło dwóch kilometrach wówczas
jeszcze wieś, a obecnie miasto Wojkowice Komorne. Stąd pochodziła większość pracowników fizycznych
Towarzystwa. Wszyscy razem, zasiedziali wojkowiczanie oraz mieszkańcy
familoków, dołka i górki stanowili kilkutysięczną
społeczność, komentującą i obserwującą się bacznie nawzajem, współżyjącą jednak
zgodnie i świadczącą sobie wzajemnie liczne usługi.
Ogród przy naszym domu utrzymywany był w myśl zaleceń Mamy przez pana
Ogrodnika, który, opłacany przez Towarzystwo, miał wraz z pomocnikami obowiązek
pielęgnować ogrody wszystkich mieszkańców górki.
Ogród był terenem naszych codziennych zabaw z Goparem i w moim ówczesnym
odczuciu był tak olbrzymi, że nie do ogarnięcia w całości. Obszarem jako tako
przez nas spenetrowanym była jedynie dróżka wiodąca z werandy na tyłach domu do
piaskownicy, jej najbliższe otoczenie i znajdująca się w pobliżu beczka na wodę
z kranem, do którego pan Ogrodnik podłączał wąż do podlewania ogrodu. Ta
beczka, z której nabierałem wodę do zmoczenia piasku dla lepszego formowania
babek oraz kran, z którego można było znienacka oblać Gopara zimną wodą
stanowiły dla mnie nieodpartą pokusę, a dla Mamy przyczynę obawy o nasze
zdrowie.
Dalej już ani ja, ani nawet Gopar nie mieliśmy odwagi
się zapuszczać. Ciągnęły się tam rabaty z daliami, bratkami i kolczastymi
różami, bezkresne grządki ogórków, rzodkiewek i truskawek, szklane okna inspektów
z sadzonkami, gąszcze kłujących krzaków agrestu, porzeczek i malin. Jeszcze
dalej były nieprzebyte pola z palikami, do których przywiązane zostały krzewy
czerwieniejących z dnia na dzień pomidorów, a gdzieś na horyzoncie, w pobliżu
drewnianego niebotycznie wysokiego płotu, rosły drzewa owocowe. Były tam pyszne
jabłka papierówki, których smak
pamiętam do dziś, kwaśne wiśnie szklanki
i słodkie czereśnie. Za płotem znajdowały się ogrody sąsiadów, podobne do
naszego. Olbrzymi ten i pełen niezgłębionych tajemnic teren, gdy powodowany
nostalgią odwiedziłem go po wielu latach, dziwnie skurczył się do wymiarów
zwykłego, średniej wielkości przydomowego ogródka.
W sąsiedztwie mieszkali inni pracownicy nadzoru
Towarzystwa SATURN. Dzieci sąsiadów nie były w tak uprzywilejowanej sytuacji
jak ja, gdyż nie miały w domu takich dużych psich braci. Przychodziły więc do
nas, aby bawić się z Goparem i ze mną przy okazji. Gopar był do nich zapraszany
często z rewizytą i zabierał mnie wówczas ze sobą. Kiedy obaj z Goparem
podrośliśmy już na tyle, że on dogonił mnie wzrostem, stał się nieocenionym
towarzyszem zabaw w charakterze konia, co znosił długo i z niezmierną
cierpliwością, ku zazdrości dzieci z sąsiedztwa. Zabawy te skończyły się jednak
po jakimś czasie bo niestety, naturalną koleją rzeczy, Gopar już więcej nie
rósł, a ja stałem się za duży i za ciężki dla niego.
W naszym domu mieszkało pięć osób: przede wszystkim
oczywiście ja, a oprócz tego jeszcze Tata, który miał na imię Konstanty, moja Mama – Irena, mama
Taty czyli moja babcia Maria i
Tereska, która miała swój pokój obok kuchni, a zajmowała się pomocą Mamie,
gotowaniem i sprzątaniem. Kiedy zrobiłem się większy i zacząłem być pewnie
nadmiernie psuty przez Panie, mój ojciec w trosce abym nie wyrósł na
egoistycznego egocentryka któremu wydaje się że jest pępkiem świata, który myśli
tylko o sobie, jest przekonany że wszystko mu wolno i wpycha się wszędzie na
pierwsze miejsce, poczuł się w obowiązku wkroczenia w wychowanie jedynaka. Aby
poskromić moje zbyt wybujałe mniemanie o sobie i o miejscu jakie zajmuję w
rodzinie, wpajał mi zasadę hierarchii domowej, która brzmiała tak:
Pamiętaj, że
nie ty jesteś w domu najważniejszy. Najważniejszą osobą w domu jest Babcia, potem Mama, potem Tata, potem Tereska,
następnie twój młodszy brat Gopar, potem długo, bardzo długo nic i dopiero
potem, na samym końcu jesteś ty.
Mój Tata, sam będąc jedynakiem i znając zapewne doskonale
niebezpieczeństwa takiej sytuacji, wiedział chyba co mówi. Zasada mego ojca,
chociaż trudna wówczas dla mnie do akceptacji, nauczyła mnie jednak pokory,
krytycznego spojrzenia na siebie i obowiązku liczenia się z innymi. Rozumiałem
podświadomie, że zasada owa podyktowana była miłością, że pod pozorem jej
twardych sformułowań kryła się troska o mnie i że w gruncie rzeczy byłem w sercach
mych rodziców zawsze na pierwszym miejscu. Bardzo mi się ona w późniejszym
życiu przydała. Nauczyła mnie patrzenia z dystansu na siebie samego,
wielokrotnie pozbawiała niepotrzebnych złudzeń i gdy było trzeba, sprowadzała z
obłoków na twardą ziemię. Jej odmianę odnalazłem po wielu latach, w czasie gdy
mieszkałem we Francji. Tłumaczono mi wówczas, iż wolność polega na tym, że każdy może robić absolutnie wszystko co
chce, pod jedynym wszakże warunkiem: aby to co robi, nie przeszkadzało innym.
Bardzo mi się ta zasada spodobała i od tego czasu zacząłem zastanawiać się, jak
to co robię, wygląda z punktu widzenia kogoś innego. Bo jeżeli mu to wadzi, to
nie wolno mi tego robić.
Moja babcia, przeszedłszy twardą szkołę życia w Rosji, miała z
kolei inną zasadę, którą mi skutecznie wpoiła. Babcia twierdziła, że: to, co masz zjeść dzisiaj – zjedz jutro, a
to, co masz zrobić jutro – zrób dzisiaj. Stosowanie tej zasady okazało mi
się w dorosłym życiu również bardzo przydatne, a przez mych szefów w pracy
przyjmowane było szczególnie entuzjastycznie.
Bardzo kochałem moją babcię. Była to osoba nadzwyczaj mądra, bo znała odpowiedź
na każde pytanie, które jej zadałem. Nigdy się nie zdarzyło, aby babcia czegoś
nie wiedziała. Często przychodziłem rano do jej pokoju i gramoliłem się pod
kołdrę do jej łóżka. Było tam ciepło, przyjemnie, bezpiecznie i pachniało
lawendą. Do moich rodziców też przychodziłem do łóżka, ale mogłem to robić
tylko w niedzielę. Do babci mogłem przychodzić codziennie. Gdy przychodzili
goście, a babcia siedząc w fotelu rozmawiała z nimi, wdrapywałem się na jej
kolana i tam sadowiłem zaznaczając w ten sposób, że jestem członkiem rodziny i
że tu jest moje miejsce, do którego nikt inny nie ma prawa. Z tej wysokości
miałem dogodny punkt obserwacyjny, a szmer rozmowy działał usypiająco. Babci
łóżko i kolana były jedynymi miejscami, gdzie zachowałem jeszcze monopol i byłem
lepszy od Gopara – on tam nie był wpuszczany. Gdy chodziliśmy na spacery
lubiłem trzymać babcię za rękę. Jej dłonie były zawsze ciepłe. Trzymanie babci za rękę dawało
mi poczucie bezpieczeństwa i więzi z najstarszą osobą w rodzinie. Babcia
czytała mi książeczki dla dzieci i opowiadała najprzeróżniejsze bajki polskie i
rosyjskie, a miała ich w zapasie nieprzebrane ilości. Mogłem jej zadać każde,
nawet najbardziej niemądre pytanie – babcia nigdy się ze
mnie nie śmiała i zawsze odpowiadała poważnie, jak dorosłej osobie. Nie
gniewała się też na mnie ani nie patrzyła pobłażliwie z góry, jak to czyniły
często inne dorosłe osoby – była przyjazna i wyrozumiała. Mogłem się jej
zwierzyć ze wszystkich moich problemów i kłopotów, zawsze znalazła właściwy
sposób na ich rozwiązanie.
Przyszywanie urwanych guzików i cerowanie były babci prawie wyłączną
domeną. Kiedy podarłem spodnie albo zrobiłem dziurę w pończochach i bałem się
wymówek Mamy, chodziłem z tym przeważnie do babci. Babcia była
także domowym lekarzem. Ponieważ najbliższy gabinet prawdziwego doktora był
dopiero w sąsiedniej Czeladzi, babcia zajmowała się także leczeniem domowników.
Stłuczone kolano, skaleczony palec czy rozbita głowa z guzem jak śliwka nie
stanowiły dla niej najmniejszego problemu. Babcia, którą Tereska nazywała Panią Starszą w odróżnieniu od Mamy,
która była Panią Młodszą, sprowadzała
z apteki homeopatycznej różne lekarstwa i miała w swoim pokoju specjalną szafkę
z kropelkami i maściami. Potrafiła wyleczyć nimi chyba każdą chorobę w domu. Do
dziś pamiętam smak rozpuszczonych w wodzie babcinych kropelek i tajemniczo
brzmiące ich nazwy: brionnia, tinctura
belladonnae czy aconitum.
Jakże niepełne, ubogie i kalekie jest dzieciństwo
tych dzieci, którym los nie dał szansy wzrastania razem z ich Babcią lub
Dziadziem! Z jak olbrzymich zasobów miłości, mądrości, czułości i
troskliwości nie mają one okazji czerpać! Jakich wyrozumiałych, dobrotliwych
i cierpliwych opowiadaczy bajek, towarzyszy zabaw, nauczycieli, przyjaciół i
powierników są one pozbawione! W naszym domu mieszkała jeszcze jedna osoba. Był to
krasnoludek, nazywał się Fikimiki. Nigdy nie udało mi się go zobaczyć.
Podobno jedynie Gopar wiedział gdzie on mieszka i miał z nim czasami kontakty
towarzyskie. Przede mną Fikimiki ukrywał się wyjątkowo starannie. Tylko
dorosłym niekiedy udawało się go dostrzec. Mówili mi wtedy: o, właśnie spod
stołu wybiegł Fikimiki i pobiegł pod kredens. Może tam mieszka? Nie widziałeś
go? To dziwne, bo myśmy widzieli jak biegł. Starałem się bardzo, zaglądałem
pod kredens w poszukiwaniu jego kryjówki, ale bezskutecznie. |
|
|
Na babci kolana Gopar
nie miał wstępu |
Fikimiki był dobry, miły, uczynny i nadzwyczaj chętny
do pomocy. Spełniał w naszym domu jedynie dobre i pożyteczne usługi. Gdy w domu
coś się zapodziało, Fikimiki zawsze odnajdywał i odkładał na miejsce. Fikimiki
nigdy nie psocił, zawsze pomagał. Był poczciwym, dobrym i przyjaznym duszkiem.
Byłem głęboko przekonany, że różne miłe niespodzianki jakie mnie spotykały,
działy się wyłącznie za jego sprawą. Mieszkał z nami odkąd sięgam pamięcią i
chyba pozostał na zawsze w Wojkowicach, bo po naszej przeprowadzce do Gliwic, w nowym mieszkaniu już nikt go nigdy nie zobaczył.
W dwa lata po zainstalowaniu się w Wojkowicach pojawił się w
naszym domu nowy przybysz, niechętnie przyjęty przez Gopara i obszczekiwany przez
niego zawzięcie. Była to skrzynka z różnorodnymi pokrętłami, połączona gąszczem
przewodów z wielkimi szklanymi słojami wypełnionymi czymś, co na pewno nie było
kompotem. Były one tak duże i ciężkie, że stać mogły tylko na podłodze.
Skrzynka widocznie potrzebowała pić, bo jeden z drutów przymocowany był do
kranu w kuchni. Inny drut był tak długi, że nie mieścił się w pokoju, trzeba go
było wypuścić przez okno i przymocować do gałęzi jabłoni na samym końcu ogrodu.
Skrzynka stanęła na kredensie, a na swym szczycie miała trzy szklane lampy
które musiały chyba być nadpsute, bo świeciły bardzo słabo. Kręcenie pokrętłami
sprawiało skrzynce wyraźnie dużą przykrość, bo protestowała energicznie wydając
różne piski, gwizdy i inne niemiłe dla ucha odgłosy powodujące gwałtowny
sprzeciw Gopara. Przy bardzo dużej cierpliwości i wytrwałości w kręceniu
gałkami, skrzynia czasami odzywała się ludzkim głosem. Dezorientowało to
zupełnie Gopara, który strzygł wtedy uszami i spoglądał na nią nieufnie. Czasem
także wydobywała z siebie muzykę której Gopar akompaniował cichym wyciem,
wydobywającym mu się jakby z samego środka brzucha.
Skrzynia ta była szczytowym osiągnięciem ówczesnej
techniki, wspaniałym radiem firmy Telefunken o egzotycznej nazwie SABA. Była to
podobno superheterodyna, ale i tak
nikt nie wiedział, co to znaczy. Drut przyłączony do kranu nazywał się nie
wiadomo czemu uziemienie, a ten długi
przymocowany do drzewa w ogrodzie był anteną.
Nieprzydatnymi do oświetlenia pokoju żarówkami na jej wierzchu okazały się być urządzenia
o tajemniczej nazwie lampy elektronowe,
a szklane naczynia na podłodze nosiły równie niezrozumiałą nazwę bateria katodowa. Pamiętam, że jedną z
pierwszych audycji jakie były na tym radiu z wielkim nabożeństwem wysłuchane,
była transmisja z uroczystości pogrzebowych Marszałka Józefa Piłsudskiego w maju 1935
roku. Na dorosłych słuchaczach, zaproszonych na tę okazję do naszego domu,
zrobiła ona wstrząsające wrażenie poprzez niepojętą na owe czasy i zupełnie
nieistniejącą do tej pory możliwość bezpośredniego uczestnictwa w wielkich
wydarzeniach dziejących się gdzieś na szerokim, dalekim świecie.
Mój młodszy brat Gopar był istotą wysoce inteligentną.
Jego wykształceniem zajmował się osobiście mój Tata. Uczył go wielu mniej lub bardziej przydatnych dla
dobrze wychowanego osobnika, psich umiejętności. Kiedy Gopar podrósł,
codziennie chodził z ojcem do pracy. Leżał tam w jego biurze grzecznie pod
biurkiem, a jak było potrzeba, razem z nim przeprowadzał inspekcje kotłów,
generatorów, turbin i innych olbrzymich i straszliwie huczących lub buchających
gorącą parą maszyn. Wdrapywał się mężnie na drżących ze strachu nogach po
stromych stalowych schodkach na sam ich szczyt, wsadzając gdzieniegdzie swój
ciekawski nos. Ojciec twierdził, że
Gopar ma dar wsadzania nosa w te miejsca maszyny, które szwankowały i że dzięki
temu bardzo mu pomaga w kontrolach.
Oprócz tego Gopar umiał otwierać drzwi zamknięte na
klamkę, nie rzucał się na jedzenie jak dzikus i jadł dopiero po uzyskaniu
pozwolenia w sposób tak dystyngowany, że był mi stawiany za przykład. Potrafił
również robić słupek i „służyć”, siedząc na tylnych nogach. Wiedział także, że
głośne puszczanie wiatrów jest wysoce niestosowne, bo ile razy mu się to
zdarzyło, wszyscy dookoła mówili mu A
fuj, nieładnie, brzydki Gopar, tak nie można, tak się nie robi i wyrzucali
go na dwór. Wychodził wtedy zawstydzony z podkulonym ogonem. Gopar był
nadzwyczaj ambitny i bardzo zależało mu na tym, aby nie narażać się na nagany.
Umiał również witać się jak człowiek podając prawą łapę, a jak się go
poprosiło, to również i lewą. Jednego tylko biedaczysko nie był w stanie
opanować, a mianowicie obfitego ślinotoku na widok i zapach smakołyków
znajdujących się na stole swych państwa w czasie asystowania przy posiłkach.
Moi rodzice, wraz z innymi rodzinami inżynierów i
pracowników nadzoru Towarzystwa SATURN, tworzyli zgraną towarzysko i
zaprzyjaźnioną grupę. Panów łączyła praca w tej samej firmie i nader poważne
sprawy zawodowe, a Panie – problemy z organizacją domu, wychowaniem dzieci,
działalność społeczna oraz wyszukiwanie coraz doskonalszych pomocy domowych o
coraz lepszych kwalifikacjach i referencjach, żądanych na piśmie od poprzednich
pracodawców. Większość panów przeważnie znała się już wcześniej, bądź ze
studiów na politechnice, bądź z pracy w Dozorze Kotłów lub ZELGÓRZE –
Zrzeszeniu Elektrowni Górnośląskich lub w innych śląskich przedsiębiorstwach.
Z braku rozrywek w Wojkowicach Komornych, które były wówczas jedynie dużą uprzemysłowioną
wioską, energicznie utrzymywano intensywne stosunki towarzyskie. Święcie
przestrzegany rytuał polegał na cotygodniowych spotkaniach, organizowanych
kolejno przez każdą z rodzin. Były to albo brydżowe podwieczorki, które nie
dostarczały nam z Goparem żadnej rozrywki, albo jeszcze nudniejsze dla nas
proszone kolacje, przy których trzeba było asystować w czystym ubranku i mimo
straszliwej nudy zachowywać się grzecznie. Dla zaproszonych do nas gości pewną
wątpliwą chyba atrakcję stanowił dotrzymujący towarzystwa przy kolacji Gopar.
Siedząc obowiązkowo u boku Taty stoicko znosił
męki spływających ze stołu rozkosznych zapachów i nie mógł opanować wypływu
gęstej śliny, leniwie kapiącej mu długimi soplami z pyska na podłogę. Odganiany
przez Tereskę, której przeszkadzał w roznoszeniu dań, właził pod stół albo zrezygnowany
kładł się w końcu z jękiem na swoim legowisku w kącie salonu.
Gopar, podobnie jak wszystkie psy, miał raczej słaby
wzrok, ale za to doskonały węch. Ludzi rozróżniał oczami z trudnością, za to
nosem bezbłędnie. Dlatego też każda osoba, która pojawiała się w naszym domu,
po obowiązkowym obszczekaniu była przez niego dokładnie obwąchiwana. Zgodnie z
odwiecznym obyczajem wszystkich czworonogów, źródłem zapachu które mu do tego
celu służyło, były okolice miejsca gdzie nogi przechodzą w podbrzusze. Niestety,
nie czynił tego dyskretnie – wręcz przeciwnie. Panów obwąchiwał tam z zewnątrz,
intensywnie i głośno wciągając nosem powietrze ku ich wielkiemu zakłopotaniu,
tak jak to robią psy myśliwskie węsząc w rozkopanym kretowisku. Natomiast
paniom przy powitaniu wsadzał bezceremonialnie nos pod spódnicę, wywołując tym
ich zrozumiałe gwałtowne reakcje protestu i zgorszenia, a nieraz prawie
histerię. Rajstopy wówczas nie były jeszcze wynalezione, a panie nosiły
bawełniane pończochy zawieszone na skomplikowanym systemie dyndających
podwiązek, gumek i zaczepów. Nie były to raczej zbyt estetyczne i nadające się
do pokazywania elementy damskiej garderoby, którymi kobiety chciałyby się
chwalić.
Panie z sąsiedztwa, znające Gopara i jego zwyczaje,
bardzo się przy przyjściu do nas pilnowały. Dobrze wiedziały, że nie mogą sobie
pozwolić na najmniejszą chwilę dekoncentracji, że muszą być nadzwyczaj czujne i
przez cały czas uważnie obserwować kątem oka czy Gopar, odpędzony z przodu, nie
zachodzi ich cichcem od tyłu by skorzystać z powitalnego zamieszania i
znienacka zadrzeć im spódnicę do góry by dokończyć rozpoznanie. Natomiast
reakcje pań nieznajomych, całkowicie nieświadomych tego co je czeka ze strony
tego niewinnie wyglądającego miłego pieska były tak różnorakie, że rodzice
gęsto tłumacząc się, musieli robić skrócony wykład na temat właściwości psich
zmysłów.
Jednakże Gopar gdy chciał, potrafił być wobec pań
także i wyjątkowo szarmancki. W czasie jednego z proszonych podwieczorków dał
wspaniały dowód wielkiej subtelności swej duszy, a także i dobrego wychowania.
Przykrym zbiegiem okoliczności, w momencie chwilowej przerwy w ogólnej głośnej
rozmowie, wiekowa i nadzwyczaj czcigodna starsza dama z sąsiedztwa nie zdołała
zapanować nad swymi kiszkami, wydając niespodziewany niedwuznaczny przeciągły
głośny odgłos. Zapanowała pełna konsternacji i zażenowania, głęboka cisza.
Sytuację uratował Gopar. Kierowany szlachetnym odruchem serca, pomny
dezaprobaty z jaką sam spotykał się w podobnych okolicznościach, wielkodusznie
wziął winę na siebie. Podniósł się stękając ze swego legowiska i wyszedł
pokornie z salonu z opuszczoną głową i podkulonym ogonem. Wszyscy obecni
odetchnęli z ulgą w pełni doceniwszy, z jak niezręcznej sytuacji Gopar ich
wybawił.
Postrachem proszonych kolacji było dla moich rodziców
niemożliwe do przewidzenia spóźnianie się państwa Dzierzbickich. Zwykle przychodzili w drugiej połowie wizyty, gdzieś
między deserem a przejściem panów na papierosa do salonu. Jedyny tylko raz
zdarzyło się że przyszli za wcześnie, ale było to następnego dnia…
Przemiła pani Wanda była postrachem
gospodarzy, gdyż znana była jako osoba wprawdzie spóźniająca się na
zaproszenie, ale nadrabiająca to wychodząc jako ostatnia. Długotrwała procedura
pożegnania rozpoczynała się od sygnału, jaki dawał pan Jerzy swej małżonce z
zaskoczeniem stwierdziwszy, że innych gości już nie ma. Rodzice natychmiast
korzystali z tego, skwapliwie i ochoczo podrywając się na nogi. Pani Wanda
długo jednak nie dawała za wygraną. Dalszy ciąg konwersacji odbywał się już na
stojąco, najprzód w salonie sprzątanym w tym czasie mniej lub bardziej
dyskretnie przez padającą z nóg Tereskę, potem w przedpokoju gdzie ojciec w omdlewających
rękach długo trzymał ciężkie futro pani Wandy, zanim udało mu się je w końcu
jej podać. Rodziców czekała jeszcze równie ciężka próba przetrwania już za
drzwiami na dworze przed domem, bo nie można było przecież przerwać w połowie
interesującego wątku rozwijanego właśnie przez panią Wandę.
¬ ¬ ¬
Po pięciu latach od zainstalowania się w Wojkowicach mój ojciec awansował i
został Panem Zawiadowcą elektrowni Jowisz, czyli jej dyrektorem. W owych
czasach to piękne staropolskie słowo było jeszcze w użyciu. Oznaczało ono tego,
który zawiadywał czyli zarządzał, a
więc kierował. Dopiero z biegiem czasu słowo to zostało zastąpione bardziej
współczesnym słowem kierownik, a
potem jego zagranicznym odpowiednikiem dyrektor,
w istocie oznaczającym po prostu kierownik.
Awans ojca spowodował
wzrost naszego standardu życiowego i przeprowadzkę do samodzielnie położonej
dużej willi z jeszcze większym terenem, z którego utrzymaniem pan Ogrodnik
musiał mieć na pewno jeszcze więcej pracy. W nowym ogrodzie warzywno-owocowym
było jeszcze więcej drzew owocowych i grządek z warzywami, a w rogu był tak
zwany loszek, do którego schodziło
się po schodach. Do loszka ładowano co jakiś czas przywożone z kopalni lodowe
kłody. Mama trzymała tam
owoce i słoiki z kompotami, a w piasku marchewkę, ziemniaki i inne warzywa.
Było tam zawsze zimno i Mama nie pozwalała tam wchodzić ani Goparowi, ani mnie.
Nasz nowy dom miał oprócz
większego ogrodu, od frontu i po bokach część parkową z trawnikami i rabatami kwiatów. Rosły tam świerki i
ozdobne krzewy, a z tyłu było spore podwórko. My z Goparem mieliśmy dzięki temu
więcej miejsca do zabawy, bo na podwórku były różne zabudowania gospodarcze i
dziwne miejsca w rodzaju kurnika, do którego wchodziło się do góry po drabince.
Wewnątrz znajdowały się poprzeczne drążki – grzędy, na których kury siedziały w
nocy. Tereska twierdziła, że inaczej spać one nie umieją. Obok kurnika stał
domek z klatkami na króliki, zamykanymi ażurowymi drzwiczkami wypełnionymi
siatką. Z ich wnętrza można było obserwować co się dzieje na podwórku, samemu
nie będąc widocznym. Można też było tam schować się przed mamą albo bawić z
Goparem w chowanego.
Po pewnym
czasie mama za namową pana Ogrodnika zainstalowała w
kurniku stado kur, którym przewodził energiczny i bardzo zadziorny kogut z
olbrzymim grzebieniem na głowie. Ten grzebień normalnie był pomarańczowy i
zwisał mu smętnie nad prawym okiem. Wystarczyło jednak poddenerwować nieco
koguta, a grzebień na głowie wyprostowywał mu się, nabrzmiewał i robił
czerwony jak pomidor. Ponieważ kogut rzucał się z groźnym gdakaniem i dziobał
boleśnie każdego kto ośmielił się zbliżyć do jego stada, a na mój i Gopara
widok denerwował się wyjątkowo, nie można się dziwić, że skończyło się na tym,
że obaj z Goparem straciliśmy prawo wstępu na podwórko. Od tej pory mogłem więc
jedynie z bezpiecznej odległości przez płot obserwować z ogrodu, co się dzieje
na podwórku w kurzej rodzinie i ewentualnie, jak nikt nie widział, ćwiczyć się
w rzucaniu w koguta kamieniami.
Wojkowice – wejście
frontowe do naszego drugiego domu na górce.
Któregoś dnia
zauważyłem, że kury są chore. Były tak słabe, że zamiast dziobać wokół i
wyszukiwać w trawie z ochotą robaków i rozsypanych ziarenek jak zwykle, leżały bokiem
na ziemi, oddychały z trudem i trzepotały rozpaczliwie skrzydłami, nie mogąc
wstać na nogi. Po pewnym czasie wszystkie leżały już prawie nieruchomo ze
szklanymi oczami, wstrząsane czasem słabymi drgawkami. Jedynie dzielny kogut
usiłował jeszcze stanąć na słaniających się nogach, a ponieważ mu się to nie
udawało, pomagał sobie podpierając się dziobem. Wyglądało to przeraźliwie, bo
chodził dookoła swych leżących na ziemi żon, kuśtykając rozpaczliwie jakby na
trzech nogach – dwóch normalnych i trzeciej, która była jego szyją. Usiłował
pomóc sobie skrzydłami, albo machając
nimi w powietrzu, albo używając ich jako czwartej i piątej nogi do podparcia
się na ziemi. Dyszał ciężko i usiłował zapiać, ale wydawał tylko chrapliwe ko-koko-ko. Był to tak niesamowity
widok, że pobiegłem do mamy aby jej opowiedzieć o chorych kurach. Zrobiłem
to wprawdzie z pewnym wahaniem, bo godzinę wcześniej udało mi się trafić koguta
w samą głowę kamieniem tak celnie, że na chwilę oczy zaszły mu bielmem.
Bałem się, czy aby jego słabość nie jest spowodowana
wstrząsem mózgu po spotkaniu z moim kamieniem. Przerażona mama wezwała na
pomoc Tereskę, która zjawiwszy się mogła tylko stwierdzić, że już żadna kura
nie rusza się. Mama nie wiedziała co robić, kazała więc Teresce pozbierać
kury i wrzucić do kurnika do czasu przyjścia taty aby się z nim
naradzić, co zrobić z taką ilością nieżywego drobiu. Ojciec przyszedł do
domu dopiero późnym wieczorem. Był na zebraniu Towarzystwa Gimnastycznego
SOKÓŁ w remizie strażackiej. O oglądaniu kur nie było więc mowy. Dopiero następnego
dnia rano mama z Tereską zaprowadziły
go do kurnika by mu pokazać, co się stało. Jakież było ich zdumienie, gdy na
podwórku zastali całe stado raźnie dreptające i wydziobujące z wesołym gdakaniem
ziarnka z trawy jakby nic się w ogóle nie stało. |
Autor Wojkowice,
1935 rok |
Tereska
lamentowała że to pewno ktoś rzucił na kury zły urok lub może coś jeszcze
gorszego, pewnie jakieś czary i że teraz nie będzie już można jeść jajek, które
co rano wybierała nieświadomym tego kurom ze słomy, którą była wyłożona
podłoga w kurniku. Proponowała mamie że przyprowadzi
starą Polaczkę, babcię mojego kolegi z przedszkola Rysia Polaka, żeby na wszelki wypadek zrobiła swoje zaklęcia i odczyniła całe stado.
Babcia Rysia znana była w Wojkowicach jako osoba
dziwna, mająca bliskie kontakty z różnymi tajemniczymi siłami i mogąca wiele
pomóc w sprawach niezwykłych. Jednakże ani mama, ani tata nie palili się
do widoku starej Polaczki i woleli rozwiązać problem we własnym zakresie. Po
długim i zawiłym wyjaśnianiu okazało się w końcu, że nie były to ani czary, ani
też żadne cudowne uzdrowienie. Kury po prostu wytrzeźwiały po wczorajszym
wielkim zbiorowym pijaństwie. Poprzedniego dnia objadły się bowiem
nieprzyzwoicie sfermentowanymi wytłoczynami po porzeczkach, które mama kazała
Teresce wyrzucić na kompost.
¬ ¬ ¬
Wraz ze wzrostem pozycji mojego ojca w hierarchii
lokalnej społeczności, wzrosły też obowiązki towarzyskie moich rodziców. Nie
wystarczyły już podwieczorki brydżowe i proszone kolacje dla znajomych. Do
niepisanych obowiązków Zawiadowcy należało też urządzanie przyjęcia dla
pracowników niższego dozoru i robotników wraz z ich rodzinami. Przyjęcia te
były szczególnie starannie przygotowywane, a menu dokładnie konsultowane i
ustalane pod kątem wojkowickich gustów. Z obowiązków tych moi rodzice musieli
wywiązywać się chyba na tyle dobrze, że zaskarbili sobie przyjaźń i szczere
uznanie lokalnej społeczności. Bardzo im się one potem przydały w czasie
okupacji niemieckiej, a także w okresie bezpośrednio po nastaniu w Polsce nowej
władzy ludowej.
Były to wówczas jeszcze czasy, gdy w Polsce nie było
zbyt wiele osób z wyższym wykształceniem, a zawód inżyniera nie był tak
zdeprecjonowany, jak to ma miejsce obecnie. W tych czasach pracownik w
obecności swego przełożonego stawał niemal na baczność i zdejmował czapkę z
głowy. Mój ojciec, mimo że był wychowywany w wojskowej dyscyplinie i w
wojskowej szkole, nie uznawał tych zwyczajów i był znany w Wojkowicach jako
ten, który pierwszy kłania się w pracy i na ulicy swym napotkanym pracownikom,
który do każdego przyjaźnie zagada, chętnie wysłucha i pomoże w kłopotach
zawodowych lub domowych. Dzięki temu, po części z racji swego stanowiska, a
po części z racji zalet swego charakteru, cieszył się wielkim szacunkiem u
pracowników Towarzystwa.
Konstanty Mauberg. Wojkowice, maj 1936 roku Konstanty
Mauberg. Legitymacja Prezesa
z 1939 r. |
Mój tata miał zacięcie
społeczne. Wraz ze swym znajomym, naczelnym inżynierem Towarzystwa Józefem
Raźniewskim, próbował założyć na elektrowni Jowisz związek
zawodowy Praca
Polska. Związek ten miał dla dobra całego narodu godzić interesy
kapitału i pracowników. Nie udało mu się to z powodu braku chętnych.
Pracownicy przypuszczalnie nie mieli za grosz zaufania do związku zakładanego
nie przez nich samych, lecz przez ich pana dyrektora. Wprawdzie chętnie
chodzili do niego na proszone kolacje, ale zupełnie nie wyobrażali go sobie
jako szefa swego związku zawodowego. W 1933 roku udało mu się natomiast założyć w
Rogoźniku koło Wojkowic
oddział Związku
Towarzystw Gimnastycznych SOKÓŁ w Polsce. Był jego prezesem w latach 1935- |
Konstanty Mauberg w mundurze Sokoła |
¬ ¬ ¬
Naszymi bezpośrednimi sąsiadami w nowym domu na górce byli mieszkający poniżej Kwapiszewscy oraz
Michalewscy, mający dom powyżej naszego.
Włodzimierz
Kwapiszewski był dyrektorem
cementowni Saturn, miał żonę Rosjankę o pięknym imieniu Margarita, zwaną przez
wszystkich Ritą, mówiącą po polsku ze śpiewnym rosyjskim akcentem, małego
pekińczyka Kimi i nadzwyczaj dobrze wychowanego syna Włodzimierza, zwanego
Dodo . Pani Rita zwracała się do mojego Taty daragij pan Kanstantyj, co mnie zawsze
bardzo śmieszyło. Państwo Kwapiszewscy byli
posiadaczami pierwszego widzianego w moim życiu odkurzacza, który wówczas
nazywano elektrolux. Będąc pewnego
razu z rodzicami u nich z wizytą i buszując z nudów po mieszkaniu, odkryłem w
łazience jakieś nieznane mi dotąd urządzenie z długą rurą. Zawsze korciło mnie
to co nowe i nieznane. Postanowiłem zbadać je bliżej, zabrałem się więc raźno
do odwijania rury i kręcenia wszystkim, co się dało kręcić i do naciskania
wszystkiego, co się dało nacisnąć. W pewnym momencie nieoczekiwanie odskoczyła
pokrywka i na podłogę, pod wannę oraz we wszystkie możliwe inne zakamarki
łazienki chlusnęła cała zawartość pojemnika z kurzem i śmieciami. Zamarłem z
przerażenia, bo u państwa Kwapiszewskich zawsze wszystko
błyszczało niepokalaną czystością.
Zamknąłem się natychmiast w łazience na klucz i
resztę wizyty spędziłem na sprzątaniu, by nie pozostawić śladu po tej
kompromitującej przygodzie. W łazience nie było niczego do zamiatania, miałem
do dyspozycji tylko własne ręce i rolkę papieru toaletowego. Sprzątanie w tych
warunkach trwało więc dosyć długo. Zużyłem cały papier i często musiałem
spuszczać wodę. Myłem i czyściłem niezmordowanie, a łazienka ciągle była
brudna. Zaniepokojona moim zniknięciem, blokadą toalety i odgłosami spuszczanej
bez przerwy wody pani Rita wyciągnęła
jedynie możliwy logiczny wniosek i zawiadomiła mamę o mej
niedyspozycji żołądkowej. Obie panie przyszły pod drzwi toalety i z troską
dopytywały się, co mi się stało. Gdy w końcu cały czerwony ze wstydu
otworzyłem drzwi, sytuacja na szczęście była na tyle opanowana, że na podłodze
nie było już wyraźnych śladów. Mama, dobrze znająca swego jedynaka i jego skłonności do
robienia psot patrzała na mnie podejrzliwie i chyba nie miała
wątpliwości, że coś innego musiało
się w łazience wydarzyć. Pani Rita, w swej
dobroduszności dopytywała się troskliwie, czy bardzo boli mnie brzuszek. Skwapliwie
skorzystałem z okazji i przyznałem się do bólu żołądka, byle nie zdradzić co się naprawdę zdarzyło. Od tego czasu
podchodzę do odkurzaczy z należytym szacunkiem i ostrożnością bo wiem, że są to
urządzenia złośliwe i można się po nich spodziewać różnych nieprzyjemnych
reakcji.
Dodo Kwapiszewski nie mógł
niestety być moim kolegą i robić psot wspólnie ze mną, bo był to chłopiec
poważny, o kilka lat starszy i nie miał czasu na zabawę. Miał za to w domu
nauczycielkę, która przerabiała z nim kurs szkoły podstawowej, co zabierało mu
większość czasu. Jego resztę musiał spędzać na nauce dobrych manier i języka
francuskiego, a także na prowadzeniu w tym języku korespondencji ze swoim
rówieśnikiem Piotrem, synem króla Jugosławii, Aleksandra I Karadziordziewicia. Był do niego podobny jak brat bliźniak, co zostało przez wszystkich naocznie
stwierdzone na podstawie fotografii rodziny królewskiej, zamieszczonej w
prenumerowanym przez moich rodziców tygodniku ILUSTRACJA POLSKA. Wyciętą z Ilustracji fotografię wysłano do
Belgradu wraz z fotografią i życiorysem
Doda, gdzie została zaakceptowana jako podstawa do prowadzenia braterskiej korespondencji z polskim
sobowtórem.
Sąsiad z domu powyżej, pan Włodzimierz Michalewski, był zawiadowcą czyli dyrektorem kopalni
Jowisz. Jego żona Janina pochodziła z
zasłużonej dla Polski rodziny: jej
stryjem był Władysław
Grabski, dwukrotny premier i minister skarbu, człowiek
któremu udało się zahamować hiperinflację, a w latach 1923-1925 przeprowadzić
gruntowną reformę walutową państwa.
Michalewscy mieli dwóch synów – Marka i Andrzeja. Obaj ci chłopcy – Marek w moim wieku, a Andrzej
młodszy, zwany przez wszystkich Kukusiem, nie musieli szukać towarzystwa do
zabawy, bo było ich dwóch i bawili się razem od początku. Szczęśliwie jednak
dla mnie nie mieli w domu psa, zapraszali więc do siebie Gopara, dzięki czemu
ja też mogłem bawić się z nimi. Udało mi się zarazić Marka i jego brata
moją fascynacją małymi lokomotywkami do przetaczania wagonów, którymi był
wywożony z kopalni kamień na hałdę. Dzięki temu, zamiast być tylko jedynie
lokomotywą jak dotychczas, we trzech mogliśmy już udawać cały pociąg, złożony z
parowozu i dwóch wagonów. Każdy chciał być parowozem, rola wagonu była w
głębokiej pogardzie i powierzana była głównie najmłodszemu z nas Kukusiowi. W zabawie tej tak się zapamiętywa1iśmy, że nawet w
domu, a nieraz i przy stole, wydawa1iśmy wszystkie możliwe dźwięki, jakie
lokomotywy wydają w czasie jazdy. Musiało to być na dłuższą metę na tyle nie do
wytrzymania dla starszych, że zmusiło nasze Mamy do interwencji i do
bezlitosnego tępienia zabawy w pociąg.
W naszej zabawie w pociąg wzorowaliśmy się na
rumuńskim następcy tronu Michale. Wyobrażaliśmy sobie, że w podobny sposób bawi
się ze swym ojcem królem Karolem II. Jego kolej była jednak prawdziwa. Tata Michała, o
którym artykuł zamieszczony był w Ilustracji
Polskiej, znany był bowiem na świecie bardziej z namiętności do transportu
kolejowego i z zapału z jakim wyręczał maszynistów kolei żelaznych w ich obowiązku
prowadzenia parowozów pociągu Orient Express niż z troski o swój naród lub
inicjatyw dyplomatycznych na innych dworach królewskich. Turyści odwiedzający
w owych czasach Rumunię udawali się na
dworzec kolejowy z duszą na ramieniu nie będąc pewnymi, czy ich pociąg przed
dojazdem do celu podróży nie zostanie przypadkiem ręką królewską łaskawie doprowadzony
do wykolejenia.
Nieco dalej mieszkali państwo Sulikowscy, którzy podobnie jak moi rodzice, mieli tylko jednego
syna. Rodzina ta była muzykalna – pani Sulikowska udzielała lekcji gry na
fortepianie. Byli oni właścicielami nie tylko fortepianu, ale i jednego z
nielicznych na górce patefonów. Było
to duże i ciężkie urządzenie z wielkim szybko kręcącym się talerzem oraz
wygiętą rurą, do której z jednego końca przykręcało się śrubką specjalne igły,
a do drugiego przyczepiało olbrzymią trąbę. Sulikowscy mieli kolekcję płyt z
romantycznymi pieśniami i muzyką koncertową. Na naklejce w ich środku
podziwiałem zasłuchanego psa siedzącego na napisie His Master’s Voice przed
taką samą gramofonową tubą, jak ta u państwa Sulikowskich. Bardzo lubiłem w czasie wizyt nakręcać ten patefon,
a robiło się to przy pomocy wielkiej korby, co wymagało sporej siły. Robiliśmy
to więc razem z ich synem Jurkiem, który oprócz tego uczył się gry na fortepianie, a
jako dorosły został później profesorem akademii muzycznej w Bydgoszczy i Gdańsku. Jurek miał doskonały słuch, a ja miałem zacięcie do
eksperymentów.
Któregoś razu, po nakręceniu patefonu postanowiłem
sprawdzić jak silna jest sprężyna i czy da się przyhamować palcem obracającą
się płytę. Przyłożyłem leciutko palec do brzegu płyty. Płyta zaczęła się kręcić
nieco wolniej a pani, która śpiewała sopranem pieśń Giuseppe Giordaniego Caro mio ben, zaśpiewała zupełnie
nieoczekiwanie tenorem. Zaintrygowało mnie to, więc przycisnąłem płytę jeszcze
trochę mocniej i patrzcie, patrzcie – pani zaczęła śpiewać basem. Bardzo mi się
to spodobało, wobec tego eksperymentowałem dalej: przyciskałem płytę palcem i
puszczałem, przyciskałem i puszczałem, a pani śpiewała koloraturowo – aaaaaaa
– ooooooo – uuuuuuu, od sopranu do basu! Widziałem kątem oka, że Jurek jakby
nie bardzo był zachwycony tym co robiłem. Ale eksperyment udał się nadzwyczajnie!
Postanowiłem więc teraz zrobić doświadczenie odwrotne i przyspieszyć obrót
płyty. Przyłożyłem palec do środka płyty i popychałem ją tak, aby kręciła się
szybciej. Pani zaśpiewała teraz bardzo wysokim altem, tak jak śpiewała
dwadzieścia lat później Yma Sumac. Tego już Jurek nie wytrzymał! Zupełnie nie docenił
fizycznego aspektu eksperymentu! Jego subtelny słuch odebrał to jako profanację
muzyki i bezczeszczenie ulubionej pieśni. Zareagował na moje doświadczenia
wielkim wybuchem płaczu i pobiegł poskarżyć się rodzicom. Moje tłumaczenia, że
chodziło o eksperyment, nie trafiły dorosłym do przekonania i zostałem
zbesztany. Z Jurka Sulikowskiego nie miałem niestety
pociechy w charakterze kolegi do zabawy. Był to chłopiec o delikatnej duszy
artysty, bardzo muzykalny i niemający zacięcia ani do mechaniki, ani do
eksperymentów fizycznych, ani do psikusów. Zrozumiałem to dopiero dużo później.
Po tym eksperymencie Jurek zaczął
podejrzliwie i krytycznie odnosić się nie tylko do mnie, ale także i do mojego
Taty. Jurek wiedział, że ojciec w pracy zajmuje się elektrownią,
która służy do robienia prądu elektrycznego. Toteż ile razy potem
zdarzyło się, że była jakaś awaria elektryczności i nie było światła, Jurek
mówił do swoich rodziców: śmieszny jest ten Tata Wacka – pewnie znowu bawi się prądem, tak jak Wacek
patefonem.
Jeszcze dalej, bo na kolonii w dołku, mieszkali państwo Zakrzewscy. Mieli cztery córki z których jedna – Basia była prawie w
moim wieku i dwóch synów. Pan Stefan Zakrzewski był człowiekiem
lubiącym zbierać różne, nikomu niepotrzebne informacje i zapisywać je w swym
notatniku. Miał tam więc podobno policzoną i zapisaną ilość topól rosnących
przy ulicy Staszica, ile metrów wysokości mają kominy elektrowni, a ile ten od
cementowni, ile okien jest w jego domu i wiele innych równie nikomu
niepotrzebnych ciekawostek.
Pan Zakrzewski wszystko brał poważnie, w związku z
czym koledzy robili mu w pracy różne kawały, z których on nie zawsze zdawał
sobie sprawę. Opowiadano, że kiedyś kierownik nocnej zmiany przekazał rano
panu Zakrzewskiemu raport z
wpisem: w maszynie wyciągowej zepsuł się cotangens. Pan Zakrzewski
zabrał się podobno natychmiast do energicznych przygotowań do naprawy
kotangensa, nie zastanawiając się wcale nad faktem, że cotangens jest
niematerialnym, abstrakcyjnym pojęciem trygonometrycznym i jako taki jest nie
do zepsucia.
Akcja Katolicka powstała w Wojkowicach w 1933 roku,
a jej pierwszym prezesem został ówczesny dyrektor kopalni Jowisz, Jerzy
Dzierzbicki. W zimie panie z Akcji urządzały wspólne czytanie
prasy katolickiej takiej jak Niedziela
i Przewodnik Katolicki. Często
czytania te prowadziła moja mama. Słuchacze utrzymywali, że miała dobrą dykcję i
potrafiła płynnie czytać tekst . |
|
|
Irena Mauberg. Wojkowice, maj 1937 r. |
Wszystkie nasze Mamy z panią
Dzierzbicką oraz moją i
Marka Michalewskiego babcią na
czele, nadzwyczaj aktywnie wyżywały się społecznie w Akcji Katolickiej, Kole
Gospodyń Wiejskich lub Lidze Ochrony Powietrznej i Przeciwlotniczej.
Wspólnie z energicznym księdzem proboszczem Antonim
Sewerynkiem szukały pracy
dla bezrobotnych, zbierały pieniądze na ubrania i dokarmianie biednych dzieci,
organizowały nie tylko sypanie kwiatków na procesjach, ale dla starszych
dziewcząt także i kursy szycia, gotowania lub udzielania pierwszej pomocy w
ramach LOPP – Ligi
Ochrony Powietrznej i Przeciwlotniczej. Inicjowały również różne inne
nadzwyczaj pożyteczne lokalne akcje, jak budowa Ogródka Jordanowskiego przy
wojkowickim przedszkolu. Pamiętam dobrze jak intensywnie korzystałem z
rusztowania z rur stalowych które tam zostało postawione, a służyło
maluchom do ćwiczenia mięśni i oswajania się z zawrotną wysokością dwóch
metrów.
Uczennice kursu kroju. Wojkowice, 1934 rok.
Panie
w kapeluszach: z lewej Wanda Dzierzbicka, po prawej Maria Mauberg
To zapewne dzięki poparciu tych zacnych Pań zostałem
już w wieku pięciu lat przyjęty do przedszkola, gdyż rodzice doszli do wniosku,
że jako jedynak muszę się nauczyć przebywania w grupie i współżycia z innymi
dziećmi. Jako mały chłopiec byłem bowiem, nie ma co owijać w bawełnę, raczej
maminsynkiem, płaczliwą ciamajdą, mazgajowaty, naiwny, zbyt delikatny i bezgranicznie
łatwowierny.
Wiele lat wierzyłem bez zastrzeżeń w Świętego
Mikołaja, przed którym recytowałem drżącym z emocji głosem wierszyki i któremu
obiecywałem gorąco, że już odtąd będę grzeczny. Do głowy mi nie przychodziło,
że Świętym Mikołajem jest pan Kierownik Administracji z kopalni, a przecież
znałem go dobrze, bo często przychodził do naszego domu, aby omówić z ojcem sprawy
służbowe. W rodzinie znana też była kompromitująca historia mego pierwszego
kontaktu z kinem. Rodzice zabrali mnie w 1937 roku do Katowic na przebój
sezonu – film Walta Disney’a Śpiąca królewna i siedmiu krasnoludków.
Film był kolorowy, byłem więc absolutnie przekonany, że to co widzę przed sobą,
dzieje się naprawdę. Podczas sceny, w której królewna zabiera się do zjedzenia
pięknego czerwonego jabłka zatrutego przez paskudną czarownicę krzyczałem
podobno z całych sił usiłując odwieść ją od tego zamiaru. Gdy królewna nie zareagowała
na moje ostrzeżenia, zjadła jabłko i, jak byłem przekonany, umarła, urządziłem
na całą salę tak rozpaczliwie wstrząsające i głośne szlochy, że zakłóciłem
seans filmowy, a rodzice musieli ze wstydem wyprowadzić mnie z kina.
Mama lubiła też
opowiadać historię o moim dobrym sercu w stosunku do maszyn. Dałem tego podobno
dowód prosząc ją, by kazała Teresce zanieść z naszej piwnicy wiaderko węgla panu
maszyniście od walca drogowego, który przed naszym domem z mozołem
rozwalcowywał asfalt. Walec poruszał się bardzo powoli buchając dymem z komina,
z wielkim wysiłkiem, świstem i stękaniem, wyobrażałem sobie, że na pewno
dlatego tak się męczy, bo jest słaby z głodu.
— Co daje się
walcowi do jedzenia? – zapytałem
— Chyba węgiel –
odpowiedziała Mama.
Do przedszkola zostałem więc posłany po to by zmężnieć
i okrzepnąć będąc zdany na własne siły w tej nowej sytuacji. Mama pouczyła mnie,
że mam się niczego nie bać, nie płakać za mamą i w ogóle być samodzielny. W
przedszkolu pani Przedszkolanka przedstawiła mnie moim nowym kolegom i
koleżankom, a wśród nich Bogusiowi, ostatnio przyjętemu przede mną do przedszkola,
synowi właściciela sklepu o nazwie Artykuły Spożywcze i Kolonialne położonego
na głównej ulicy Sobieskiego w Wojkowicach. Pani powiedziała w sposób, który dla mnie był
jednoznaczny: A to jest Boguś Przybyłek, który kilka dni przed tobą przybył
do naszego przedszkola. Moją walkę o przynależne mi miejsce w nowej
społeczności zadebiutowałem po kilku dniach od zgłoszenia pani Przedszkolance
skargi, że dzieci w dalszym ciągu nazywają Bogusia Przybyłkiem, a nie mnie. Pani Przedszkolance, która nie mogła pojąć
o co mi chodzi, cierpliwie tłumaczyłem, że przecież teraz to ja jestem tym
ostatnio przybyłym do przedszkola, a nie on. To mnie należy się więc teraz, do
czasu przyjęcia do przedszkola kogoś nowego, to zaszczytne w moim mniemaniu
wyróżnienie Przybyłek. Zdążyłem już bowiem zauważyć, że większość dzieci
w przedszkolu posiada jakieś przezwisko. Pani Przedszkolanka równie cierpliwie
usiłowała mi wytłumaczyć, że Boguś wcale nie jest
w przedszkolu Przybyłek, a tylko nazywa się Przybyłek. Ja się z nią
całkowicie zgadzałem, że Boguś nie jest już Przybyłek, bo teraz to ja
jestem Przybyłek. Dzieci rozumują z żelazną logiką, więc moje argumenty
za tym że to ja jestem Przybyłek wydawały mi się absolutnie miażdżące, a
jednak trafiały w próżnię. Zupełnie nie mogliśmy z panią Przedszkolanką znaleźć
wspólnego języka. Miałem do niej ogromny żal, że z niezrozumiałych dla mnie
powodów także i Ona, która powinna być przecież Ostoją Sprawiedliwości w
przedszkolu, też nie chce mnie nazywać Przybyłkiem, mimo że ten tytuł
obecnie mnie się należy. Długo trwała moja walka o Przybyłkostwo nim w końcu zrozumiałem, że Boguś miał szczęście
być Przybyłkiem zarówno w przedszkolu, jak i w życiu. Historia ta,
wydostawszy się poza mury przedszkola, na długi czas dostarczyła wiele zabawy
moim rodzicom oraz uciechy całej okolicy, która zaśmiewała się do łez słuchając
opowieści o tym, jak to mały synek pana Zawiadowcy na Jowiszu chciał koniecznie
zostać synem pana Przybyłka.
¬ ¬ ¬
Rodzice
moi zwracali bardzo uwagę na to, aby fakt że jestem jedynakiem, nie powodował
ich pobłażliwości wychowawczej wobec mnie. Powtarzano mi więc często że Gopar,
mimo że jest psem, jest właściwie moim młodszym bratem i ma w rodzinie takie
same prawa jak ja. Traktowałem go więc rzeczywiście jak młodszego brata i
słabszego ode mnie członka rodziny. Nauczyłem się dzięki temu obowiązku
opieki nad słabszymi i przyjaznego stosunku do zwierząt. Do dziś nie boję się
nawet najbardziej groźnie szczekających psich osobników. Potrafię dogadać się
i ugłaskać prawie każdego z nich. Nie do wszystkich dociera, że psy rozumieją
ludzki język i doskonale wiedzą, o co nam chodzi. Trzeba im to tylko łagodnie
wytłumaczyć, a chętnie posłuchają. |
|
Mój towarzysz zabaw i najlepszy przyjaciel Gopar |
W wyniku dosyć specyficznych metod wychowawczych Taty, wyniesionych zapewne z twardych reguł
panujących w Szkole Kadetów którą ukończył w Tyflisie na dalekim Kaukazie, uczono mnie trzymać się prosto przy stole przy
pomocy kija od szczotki wsuwanego mi między plecy i ramiona, które musiałem
trzymać zgięte w łokciach. Gdy opanowałem już tę umiejętność w wystarczającym
stopniu, przyszła kolej na oduczenie mnie od kładzenia łokci na stole przy
jedzeniu. Osiągnięte to zostało przy pomocy talerzy, które wsuwano mi między
łokcie a żebra. Aby talerze nie spadły na podłogę, musiałem jeść przyciskając
je mocno łokciami do boków. Nie wolno mi było zostawiać jedzenia na talerzu,
musiałem wszystko zjadać do końca.
Zgodnie z zasadą babci o jedzeniu
jutro tego co się ma zjeść dzisiaj i robieniu dzisiaj tego co się miało zrobić
jutro, wymagano też ode mnie, abym moje nieliczne obowiązki wykonywał
natychmiast, a przyjemności odkładał raczej na później. Gwiazdkowe prezenty
należało najprzód rozpakować nie przecinając sznurka, papier równo złożyć, a
sznurek ładnie rozplątać i zwinąć. Dopiero wtedy można było zająć się samym
prezentem. Musiałem także zamykać za sobą drzwi, gasić światło wychodząc z
pokoju, zakręcać krany do końca żeby nie kapała z nich woda, nie ruszać cudzych
rzeczy i odkładać wszystko na swoje miejsce. Byłem do tego stopnia szykanowany,
że nie mogłem wbiec w zabłoconych butach do domu, musiałem je najprzód
wyczyścić porządnie na wycieraczce, by Teresce nie dodawać pracy!
Za przewinienia karano mnie stawianiem do kąta nosem do ściany, co mi
raczej nie bardzo przeszkadzało, bo mogłem w tym czasie obejrzeć z bliska deseń
i wiele innych ciekawych szczegółów, na które inaczej nie miałbym okazji
zwrócić uwagi. Była to również sposobność do lizania ściany, co każde dziecko
robiło w tamtych czasach dla uzupełnienia zapotrzebowania na wapń w organizmie.
Zbierałem także z zapałem staniol od czekolady i cukierków – miał on podobno
służyć do wykupienia z niewoli małych murzynków w Afryce. Musiałem pić tran i zjadać szpinak bez grymasów,
choć ich smak przyprawiał mnie o mdłości. Witając się z dorosłymi nie mogłem
pierwszy wyciągać ręki do przywitania. Musiałem grzecznie czekać, aż osoba
dorosła zechce mnie zauważyć, zechce się ze mną przywitać i pierwsza wyciągnie
do mnie rękę. Wiedziałem także, że nie wolno pchać się pierwszemu do drzwi
wyjściowych, lecz trzeba poczekać i bezwarunkowo przepuścić najprzód osoby
dorosłe, a dopiero potem można było iść samemu. Miałem także głęboko wpojoną
zasadę całowania w rękę Pań a także, mimo wewnętrznego sprzeciwu, osób stanu
duchownego.
Z tymi odruchami z dzieciństwa walczyłem potem długo. W owym jednak
czasie całowanie w rękę osób CZCIGODNYCH było mi tak głęboko wpojone, że
pewnego razu pocałowałem z rozpędu w rękę pana Kwapiszewskiego. Uważałem go widocznie podświadomie za wielce
czcigodnego, bo był bardzo dystyngowany, nosił okulary w złotej oprawie i
zawsze ładnie pachniał angielską wodą po goleniu firmy Yardley. Pan Kwapiszewski nieco wówczas się speszył, ale powiedział
dobrodusznie: Nie trzeba, nie trzeba, nie
jestem księdzem dobrodziejem.
Moi rodzice byli małżeństwem na dorobku. Zaczynali zupełnie od zera, od
swoich rodziców nie otrzymali absolutnie nic. Wręcz przeciwnie – musieli im
pomagać. Mama wspomagała
finansowo swoją, a ojciec utrzymywał
swoją mamę. Byli ludźmi skromnymi, z autopsji znającymi trud zaczynania od
początku bez niczyjej pomocy, szanującymi pieniądz i ciężką pracę jakiej wymaga
jego zdobycie. Mimo że zarobki mego ojca były na pewno stosunkowo dobre,
rodzice nie lubili na zewnątrz pokazywać oznak bogactwa, otaczać się
luksusowymi przedmiotami i nie uznawali nuworyszowskiego
zwyczaju kupowania tego, co najdroższe. W naszym domu panowała bezwzględna
zasada oszczędności, a szczególną wagę przykładano do tego, aby niczego nie
marnować. Z racji zatrudnienia w energetyce, prąd elektryczny, węgiel i wodę
mieliśmy darmowe – mogliśmy zużywać je bez ograniczenia. Mimo to ojciec tępił w
stanowczy sposób każdy fakt cieknącej niepotrzebnie wody z kranu, nie zgaszenia
za sobą światła po wyjściu z pokoju lub niepotrzebnego palenia w piecu
kuchennym, gdy nic się tam nie gotowało.
Pamiętam rozmowę rodziców, podczas której omawiali ze zgorszeniem
postępowanie znajomej rodziny, gdzie jakoby nie było zwyczaju cerowania, a
dziurawe skarpetki i pończochy po prostu wyrzucało się, na ich miejsce kupując
nowe. Mam jeszcze w oczach postacie babci i Mamy pochylone nad
stosem pończoch i skarpetek, które cerowały pracowicie na specjalnym drewnianym
grzybku.
Bezcenną na przyszłość nauką cierpliwości i wielką próbą były dla mnie
obowiązkowe sjesty po obiedzie. Polegały one na godzinnym tak zwanym
leżakowaniu w ogrodzie gdy było ciepło lub leżeniu na tapczanie w domu w czasie
niepogody. Uzasadniane to było koniecznością odpoczynku po jedzeniu i
regeneracji sił z powodu śląskiego powietrza i mych podobno słabych płuc. A w
tym bezczynnie upływającym czasie można byłoby przecież hasać po polach z
Goparem lub zrobić tyle innych ciekawych rzeczy i psot. Protestowałem więc
energicznie tym bardziej, że gdy wypytawszy chłopców z sąsiedztwa okazało się,
iż żaden z synów naszych sąsiadów nie był zmuszany do takich hańbiących tortur,
nawet mały Kukuś. W każdym razie żaden nie przyznawał się do tego. Po
jakimś czasie moje wysiłki odniosły skutek i wywalczyłem skrócenie leżakowania
do pół godziny.
¬ ¬ ¬
Moi rodzice lubili otaczać się zwierzętami. Oprócz mnie i Gopara, w
naszym domu często były różne koty, które wtedy spały albo ze mną albo z
Goparem na jego legowisku. Gopar znosił to stoicko, nie lubił tylko, gdy kot
wyjadał mu z miski jego jedzenie – wtedy warczał na kota i to zwykle
wystarczało, żeby kot sobie poszedł. Jeżeli jednak Gopar miał w misce coś
wyjątkowo smacznego, z czego kot nie miał zamiaru rezygnować, to wtedy kot
podchodził bliżej, stawał na tylnych łapach, a przednimi sycząc okładał
Gopara po pysku. Gopar, zaskoczony całkowicie takim obrotem sprawy, zmykał od
miski ze skowytem. |
|
Rodzice
lubili zwierzęta |
Przez jakiś czas mieszkały u nas w domu trzy zwierzęta, które na pozór
nie powinny żyć razem pod jednym dachem – pies, kot i kanarek. Kanarek był na
wolności, jego klatka była otwarta i mógł latać swobodnie. Najczęściej siedział
wysoko w fałdach firanki lub na brzegu ogromnej donicy, w której rosła palma.
Donica ta stała na wysokim stojaku w rogu jadalnego. Dzięki temu kanarek miał z
niej dobry punkt obserwacyjny, a kot nie mógł dokonać niespodziewanego ataku. W
czasie obiadu przelatywał z niej na ramię mego ojca, a stamtąd na stół i dziobał nam z talerzy, gdy
zauważył coś interesującego. Szczególnie lubił wszystkie rodzaje kaszy. Chętnie
się z nim dzieliłem, bo kaszy nie cierpiałem. Przy kolacji już nie
uczestniczył, gdyż chodził wcześnie spać. Wracał już do swojej klatki i drzemał
tam na drążku. Jeżeli światło albo nasze głośne rozmowy zbyt mu wadziły,
ostentacyjnie chował głowę pod skrzydło dając wyraźnie do zrozumienia, że mu
przeszkadzamy, że nie chce nas słyszeć i chce mieć święty spokój. Kot udawał,
że w ogóle nie dostrzega kanarka, ale widać było wyraźnie że bardzo go korci,
aby na niego zapolować. W końcu kanarek zginął, ale nie z powodu kota. Uciekł
przez otwarty lufcik na drzewo w ogrodzie, a tam dopadły go wróble i
zadziobały. Mama znalazła go pod
drzewem. Włożyła do metalowego pudełka po herbacie Lipton i urządziliśmy mu
pogrzeb pod malinami w rogu ogrodu.
¬ ¬ ¬
W niedziele chodziliśmy na sumę o godz. 11-tej do kościoła w
Wojkowicach, przeszło kilometr na piechotę. Zapewne z powodu
moich małych nóg które z trudem nadążały za starszymi pod górę w topolowej
alei, niestety nie zawsze przychodziliśmy punktualnie. Kościół był nowy,
niedawno wybudowany i parafianie wyposażali go jeszcze ciągle w różne potrzebne
urządzenia.
Moi rodzice
ufundowali kościołowi ścienny zegar elektryczny w błyszczącej niklowanej
oprawie, ostatni krzyk ówczesnej techniki. Ksiądz proboszcz z dumą powiesił
go na ścianie koło ambony. W następną niedzielę, omawiając po kazaniu sprawy
parafialne, wskazał na nowy nabytek mówiąc, że został ofiarowany przez moich
rodziców. Dodał następnie dobrotliwie, że teraz każdy kto się spóźni na mszę
świętą, będzie mógł od razu zobaczyć, ile się spóźnił. Mimo, że w owych
czasach nie było to tak powszechne jak dziś, moi rodzice mieli swoje własne
zegarki na rękach. Mieli także poczucie humoru. Komentując później słowa
księdza Sewerynka twierdzili ze
śmiechem, że wojkowiczanie
odwrócili się w kościele w ich
stronę i przytakująco kiwnęli
głowami nie wtedy, gdy ksiądz
wymieniał hojnego fundatora zegara, ale dopiero wtedy, gdy mówił o
spóźnialskich. |
|
Nowy
kościół św. Antoniego w
Wojkowicach |
Podczas mszy św. datki na tacę zbierał pomocnik kościelnego, pan Edek. Świadomy
ogromnego znaczenia swego zadania, wypełniał je z należytą powagą i wielkim
namaszczeniem. Ulubioną zabawą starszych urwisów wojkowickich, której
przyglądałem się ze zgorszeniem pomieszanym z podziwem i zazdrością, była wojna
nerwów z panem Edkiem. Polegała ona na rozpoczynaniu gorączkowego poszukiwania
w kieszeniach w momencie zbliżania się pana Edka z tacą. Poszukiwania trwały
długo. Jeżeli pan Edek nie wytrzymywał nerwowo i szedł dalej, traciła taca, a
sumienie gryzło pana Edka, że nie wywiązał się należycie ze swych obowiązków i
naraził parafię na stratę. Jeżeli, wierząc że chodzi o poszukiwanie pieniędzy
nie szedł dalej i czekał cierpliwie, to szukający wyciągał w końcu z niewinną
miną z kieszeni chusteczkę i ostentacyjnie głośno wydmuchiwał w nią nos, pewny
swej zupełnej bezkarności w tej sytuacji.
Pan Edek, któremu nie wypadało reagować gwałtownie w kościele i
ujawniać co myśli o takim figlu, mełł w ustach niezbyt cenzuralne zapewne
wyrazy i nie dając nic po sobie poznać, szedł dalej, robiąc dobrą minę.
Ponieważ kawały te, wobec których pan Edek był zupełnie bezradny, powtarzały
się często i bardzo go stresowały a także narażały jego autorytet na wielki
szwank, skończyło się na tym, że pan Edek patrzał podejrzliwie na każdego
szukającego pieniędzy w kieszeniach. Z czasem, nie wytrzymując nerwowego
napięcia, zaprzestał w ogóle zatrzymywania się podczas kwesty i robił obchód
kościoła w ekspresowym tempie. Nie trzeba dodawać, że dochody parafii cierpiały
na tym znacząco, na co ksiądz proboszcz skarżył się
paniom z Akcji Katolickiej na zebraniach Rady Parafialnej, a babcia opowiadała
o tym w domu. Kiedy jednak w końcu Edek pokazał, że jest prawdziwym mężczyzną,
godnym funkcji którą mu powierzono i na uboczu przetrzepał zdrowo skórę kilku
żartownisiom, psikusy te skończyły się.
Do obowiązkowego rytuału po niedzielnej mszy św. należały przywitania i
rozmowy ze znajomymi przed kościołem oraz wstąpienie do sklepu cukierniczego,
nazywającego się Słodka Dziurka. Mama robiła tam
zakupy, które pojawiały się potem na niedzielnym podwieczorku.
¬ ¬ ¬
Towarzystwo SATURN przyznało memu Ojcu prawo do
bezpłatnego korzystania z czterech wyjazdów końmi miesięcznie w granicach
nieprzekraczających 9 godzin na dobę. Z prawa tego rodzice korzystali w
celu wyjazdów na odwiedziny do pp. Skowronków w Grodźcu, Przedpełskich w Czeladzi, Faryaszewskich w Dąbrowie
Górniczej, do wicewojewody śląskiego Leona Malhomme de la Roche w Katowicach lub na zakupy
do Będzina. Faryaszewscy mieli syna o kilka lat starszego ode
mnie. W sierpniu 1939 roku rodzice wysłali go na wakacje do rodziny zagranicę.
Tam zastała go wojna, tam poszedł na studia i spędził już potem całe swe
dorosłe życie. Spotkałem go zupełnie nieoczekiwanie prawie 60 lat później w
domu mej przyszłej synowej w Cabris koło Cannes we Francji.
Pan Skowronek był zawiadowcą kopalni
w Grodźcu i rewizytował
moich rodziców wraz z żoną i dwiema córkami, Haneczką i Maryną. Obie te panny były wychowywane jak chłopcy, bardzo
spontaniczne i bezpośrednie. Podczas wizyt młodsza z nich Maryna z zapałem
demonstrowała mi swe umiejętności wdrapywania się na płot, a z niego na grubą
poziomą gałąź kasztana rosnącego w naszym ogrodzie. Wisząc zaczepiona rękami i
nogami na gałęzi, pokazywała bez żenady pupę w różowych majteczkach. Detonowało
mnie to ogromnie, bo jako dobrze wychowany chłopiec wiedziałem doskonale, że
powinienem był wstydliwie odwracać oczy na bok, a wcale tego nie robiłem.
Haneczka nie popierała
tych wyczynów swej młodszej siostry i jak mogła, starała się odwrócić mój wzrok
w innym kierunku, ale raczej z małym skutkiem.
Z wicewojewodą
śląskim Leonem Malhomme
de la Roche mój Tata
współpracował przy organizacji Sokolskich zlotów w Katowicach. Leon Malhomme był aktywnym politykiem i dyplomatą
– pracownikiem polskiego MSZ, jako konsul polski w Bytomiu, potem w Opolu, a następnie jako konsul generalny w Morawskiej
Ostrawie. W maju 1935 r. objął urząd wicewojewody Śląskiego.
Podczas swych objazdów po Śląsku często
rewizytował mych rodziców. W 1939 roku
znalazł się na wschodzie Polski. Został tam 23 września 1939 roku aresztowany przez
NKWD, wywieziony do ZSRR i tam
zamordowany. |
|
|
Wojkowice, rok 1935. Od lwej: Leon Malhomme, Maria Mauberg, Konstanty Mauberg. |
Leon Malhomme w swym gabinecie. (Wikipedia) |
¬ ¬ ¬
Większe zakupy robiliśmy w powiatowym mieście Będzinie znanym powszechnie
z tego, że w owym czasie 80 procent jego mieszkańców stanowili Żydzi. Jeździło
się tam, gdy trzeba było kupić bardziej wyszukane artykuły niż te, które można
było znaleźć w wiejskich sklepach wojkowickich. Ojciec zamawiał na
kopalni powóz, który z parskaniem i stukotem końskich kopyt zajeżdżał przed
nasz dom. Na koźle siedział zwykle pan Kiciński, woźnica kopalnianej stajni. Cmokając na konie i
przemawiając do nich czule w czasie jazdy, zawoził nas przez Czeladź lub Grodziec do Będzina. Mama i ja
siedzieliśmy z tyłu na miękkiej kanapie, zabezpieczeni przed przewianiem
ogromnym skórzanym fartuchem, którym pan Kiciński przed wyjazdem
troskliwie okrywał nasze kolana i przymocowywał do boków i poręczy powozu.
Konie jechały dziarsko prychając, wypróżniając się bezwstydnie w biegu oraz
popuszczając nam w nos głośne i kwaśno pachnące wiatry. Czasami towarzyszył nam
Tata i Gopar.
Wjazd do Będzina był dla mnie
zawsze nieprzyjemnym przeżyciem. Zaraz za rogatkami miasta na nasz powóz rzucał
się tłum natrętnych postaci, które albo prosiły o kilka groszy jałmużny, albo
chciały nam koniecznie coś sprzedać. Była to będzińska biedota żydowska –
ubrani w czarne długie chałaty, na głowach mieli czarne okrągłe jarmułki.
Wskakiwali w jeździe na stopnie powozu, żeby pokazać swoje towary. Byli tak
natarczywi i nachalni, że byłem zupełnie sparaliżowany ze strachu. Mam dotąd w
pamięci ich wykrzywione twarze z pejsami, krzyczące do nas niezrozumiałe dla
mnie słowa i niemile zionące czosnkiem. Nasz pan woźnica, chcąc się od nich
uwolnić, smagał batem na prawo i lewo bez najmniejszej litości i to dopełniało
miary mego przerażenia. Nie wyobrażałem sobie dotąd aby można było kogoś
uderzyć, ani żeby mógł to robić z taką pasją nasz poczciwy pan Kiciński, zawsze taki miły, usłużny i grzeczny. Razem z panem
Kicińskim bronił nas dzielnie Gopar, który ze zjeżoną na grzbiecie sierścią
ujadał wściekle na intruzów, tocząc z pyska pianę i szczerząc na nich swoje
białe kły. Nikt by się nie spodziewał, że Gopar mógł być aż tak wielkim antysemitą!
W zimie pan Kiciński przesiadał się
z kozła powozu na sanie. Pamiętam zimę z taką ilością śniegu, że nasze sanie
jechały jakby w wąwozie i poza białymi ścianami po obu stronach nic innego nie
było widać, nawet białego kościółka położonego na szczycie wysokiej góry Dorotka w Grodźcu, o charakterystycznym kształcie miednicy odwróconej
dnem do góry. Saniami w zimie jeździliśmy też na zakupy do Czeladzi, miasteczka odległego od Wojkowic o siedem kilometrów.
Według podania głoszonego przez nieznających historii lokalnych patriotów,
Czeladź nazwę swą miała wziąć, podobnie jak i sąsiedni o wiele większy
powiatowy Będzin, od słów króla Sobieskiego. Król Jan III w swym marszu
na odsiecz Wiednia podobno
zatrzymał się ze swymi wojskami w okolicy Będzina na odpoczynek. Miał on
wówczas jakoby powiedzieć: My tu będziem (stąd nazwa Będzin), a
tam – wskazał ręką na południowy zachód – nasza czeladź (stąd miała się
wziąć nazwa Czeladź).
Piękna ta legenda jest niestety całkowicie nieprawdziwa. Korzenie
Będzina sięgają dużo
wcześniej, bo IX-go wieku, a pierwsza pisana wzmianka o miejscowości Chelad
pochodzi z 1228 roku . Miastem zwie
Czeladź już dokument z roku 1240, kiedy
to kasztelan krakowski, Klemens z Ruszczy, dał je wraz z innymi dobrami córce, ksieni klasztoru
benedyktynek w Staniątkach, położonych na drodze z Krakowa do Bochni. Dokument spisany był po łacinie, a córka kasztelana
była w nim nazwana Wisenna – zapewne nosiła piękne imię Wiosenna . Obie nazwy Czeladź i Będzin są więc dużo
starsze, zamek w Będzinie ufundował król Kazimierz Wielki w 1364 r. i
stanowił on fragment obronnego pierścienia zwanego Szlakiem Orlich Gniazd.
W 1683 r. gdy król Sobieski ciągnął pod
Wiedeń, miejscowości te istniały już od co najmniej kilku
wieków.
Powozem lub saniami jeździliśmy do Czeladzi na przyjęcia do
pp. Przedpełskich. Józef
Przedpełski był wielką
figurą w Zagłębiu: Dyrektorem Generalnym Towarzystwa SATURN.
Towarzystwo było właścicielem wielu zakładów przemysłowych na Śląsku, przeważnie kopalni węgla kamiennego, cementowni i
elektrowni. Nazwy tych zakładów pochodziły od nazw miejscowości w których były
położone, ale wiele nazw wywodziło się od nazw planet. Była więc w Wojkowicach elektrownia i
kopalnia Jowisz oraz cementownia Saturn, kopalnia Saturn w Czeladzi, a także Mars w Łagiszy.
Józef Przedpełski i jego żona
Marychna byli
niewielkimi, promieniejącymi wesołością i życzliwością do wszystkich grubasami.
W Czeladzi, w dużym parku mieściła się Dyrekcja Towarzystwa SATURN i tam
Przedpełscy mieszkali w służbowej willi
znajdującej się na terenie parku niedaleko budynku Dyrekcji.
Pan Józef zaiste nie musiał daleko chodzić do pracy. Do parku wjeżdżało się
przez wielką żelazną kutą bramę otwieraną przez strażnika urzędującego w
stróżówce. Do ich domu wchodziło się po półkolistych schodach na otoczony
kolumnami peron. Drzwi otwierała panna służąca w fartuszku i białym koronkowym
toczku na głowie. Po naszym wejściu do domu pojawiali się tryskający radością i
uśmiechem pan Józef z Marychną, witając przybyłych rodziców tak gorąco i
spontanicznie, jakby ich nie widzieli od wieków.
Przedpełscy (po lewej) z
rodzicami na naszym balkonie w Gliwicach przy ul. Na
Skarpie.
Józef Przedpełski znany był z
tego, że wyszukiwał i zatrudniał w Towarzystwie najlepszych polskich fachowców
górniczych. W dużej mierze byli to starsi wiekiem inżynierowie wykształceni w
zagranicznych wyższych uczelniach, mający za sobą doświadczenie pracy w zagłębiach
węglowych Donbasu w Rosji lub
Ruhry w Niemczech. Pan Józef, ze względu na starą znajomość i pewne
długi wdzięczności, jakie jego ojciec miał wobec mego pradziadka Bronisława
Zaniewskiego, zaproponował ojcu interesującą i
pełną perspektyw na przyszłość pracę w elektrowni Jowisz. Fakt ten przyjęty był
przez moich rodziców z wdzięcznością, gdyż o dobrą posadę dla początkujących
inżynierów nie było wówczas łatwo. Przedpełscy szczerze lubili
moich rodziców, a rodzice byli im wdzięczni za pomoc jakiej im udzielili w
czasie, gdy byli jeszcze młodym małżeństwem na dorobku.
Dyrektor Generalny Towarzystwa był typem
dyrektora-społecznika. Był inicjatorem wielu akcji socjalnych – w miejscowości
Kamienica nad Dunajcem zorganizował
stałą kolonię letnią dla dzieci pracowników SATURNA. Opiekował się szczególnie
harcerzami. To z jego inicjatywy kopalnia Jowisz zakupiła dla wodniackiej
drużyny w Wojkowicach kajaki, a on
sam przekazał w użytkowanie harcerstwu swój dworek odziedziczony po ojcu w
majątku Łękawa pod Bełchatowem w województwie
Piotrkowskim.
Józef Przedpełski był dinozaurem. Należał do wymarłego dziś w
Polsce już chyba całkowicie gatunku dyrektorów starej daty. Menedżerów, którzy
swej pozycji nie traktowali egoistycznie, jedynie jako szczebla we własnej
karierze, lecz stanowisko swe widzieli jako służbę. Takich, którzy swych
pracowników nie traktowali jak bezduszne narzędzia służące do wykonania
powierzonych im zadań, lecz jak równoprawne ludzkie istoty mające swe problemy,
rodziny, prywatne życie, bolączki i potrzeby. Takich wreszcie, którzy poczuwali
się do obowiązku nie tylko opieki nad nimi, ale służenia im i dawania im czegoś
z siebie.
Sympatia pana Przedpełskiego do harcerstwa
trwała od dawna. Miała być może swój początek w zdarzeniu, które pan Kiciński opowiedział nam
w czasie jednej z jazd powozem do Będzina. Było to w czasach, gdy pan Przedpełski był jeszcze
Zawiadowcą kopalni Jowisz, a kopalnia nie miała powozu, lecz tylko skromną
bryczkę. Pan Kiciński wiózł pewnego razu kopalnianą bryczką pana Józefa z
Wojkowic do dyrekcji w
Czeladzi. Po drodze dogonili furmankę, wiozącą ziemniaki na targ. Za furmanką
szedł młody harcerzyk w mundurku. Furka była nieszczelna i na wyboistej drodze
ziemniaki wysypywały się z niej czasem. Idący z tyłu harcerz zbierał je wtedy z
ziemi i odkładał z powrotem na wóz. Woźnica, będąc przekonany że harcerz
kradnie mu ziemniaki z wozu, za każdym razem odwracał się i smagając batem,
odganiał chłopca od wozu. Trwało to dosyć długo, aż w końcu rozbawiony pan
Przedpełski zaprosił
harcerza do swej bryczki. Tu zaczął go wypytywać dlaczego, mimo że oberwał
kilka razy batem, nie zniechęcił się i dalej podnosił ziemniaki i oddawał
niewdzięcznemu woźnicy? Chłopiec wyjaśnił:
—Harcerz codziennie musi zrobić jakiś dobry uczynek.
—No dobrze, ale przecież wystarczyło podnieść raz, a
potem, gdy dostałeś batem, już dać sobie spokój!
—Ponieważ od kilku dni nie uczyniłem żadnego dobrego
uczynku, toteż teraz korzystałem z okazji, by nadrobić zaległości.
Historia o harcerzu i panu Przedpełskim musiała być na
tyle powszechnie znana w okolicy, że ostatnio została opisana w lokalnej
prasie, choć w nieco innej wersji.
Przyjaźń moich rodziców z Przedpełskimi, rozpoczęta przed wojną jako kontynuacja przyjaźni
ich własnych rodziców, trwała przez wszystkie trudne lata okupacji niemieckiej
i utrzymywała się nieprzerwanie także i po wojnie aż do końca ich dni.
¬ ¬ ¬
We wrześniu 1938 roku zostałem wysłany do pierwszej klasy szkoły
powszechnej jako zdolny chłopiec, potrafiący już czytać. Moja umiejętność
czytania została uprzednio sprawdzona doświadczalnie przez Krysię Dąbrowską, moją starszą o kilka lat siostrę stryjeczną – córkę
wuja Adama, brata Mamy. Krysia przyjechała do nas w odwiedziny z Warszawy wraz z naszą
wspólną babcią Kazimierą Dąbrowską – mamą mojej
Mamy. Babcia Dąbrowska przywiozła mi piękny prezent – drewniany spacerowy
statek rzeczny z wielkimi kołami łopatkowymi po obu bokach i nazwą wypisaną na
dziobie. Okręt nie był tylko do oglądania. Świetnie pływał w wannie a także i
w ogrodowej beczce z wodą do podlewania.
Mama, chcąc pochwalić się moją umiejętnością czytania
poprosiła, aby Krysia poprosiła mnie,
abym przeczytał cokolwiek. Krysia rozejrzała się dookoła i powiedziała:
przeczytaj jak nazywa się ten okręt, który dostałeś w prezencie. Wiedziałem już
oczywiście, że czyta się od przodu do tyłu. Zacząłem więc od początku, czyli od
dziobu okrętu. Na prawej burcie z wielką dumą i nie bez trudu odczytałem na
głos tę nazwę. Była ona trudna do wymówienia i brzmiała bardzo tajemniczo:
WAŁCORWONI. Mama była nieco
zażenowana, a Krysia nie wiadomo
czemu, zamiast mnie pochwalić, wybuchnęła śmiechem.
Szkoła w Wojkowicach była dumą całej
wsi. Była nowa, murowana i niedawno wybudowana ze składek społeczeństwa.
Wszystko było tam jeszcze świeże i pachnące farbą. Do szkoły miałem prawie dwa
kilometry, chodziłem codziennie na piechotę tam i z powrotem na skróty przez
pola obok fabryczki wyrobów metalowych Unierzyskiego. Dało mi to dobry trening na przyszłość.
W celu uzupełnienia mojego wykształcenia o znajomość języka obcego,
rodzice zatrudnili młodą katowiczankę, pannę Zofię Łakota. Jako pochodząca z miejscowej śląskiej rodziny z
Wełnowca, władała biegle językiem niemieckim. Nauka polegała
na tym, że panna Zofia miała odprowadzać mnie codziennie do i ze szkoły,
chodzić ze mną na spacery i odzywać się do mnie wyłącznie po niemiecku.
Wydawało mi się to wyjątkowo nienaturalne bo wiedziałem, że panna Zofia
doskonale umie mówić po polsku. Słyszałem przecież, jak bez najmniejszego
trudu i bez żadnego obcego akcentu rozmawia po polsku z wszystkimi innymi
domownikami. Wobec tego zapierałem się jak muł i za żadne skarby nie chciałem
przemówić słowa po niemiecku. Była to poczciwa, nieśmiała 23 letnia panna,
której zatruwałem życie jak mogłem nie chcąc uczyć się niemieckiego i podobno
terroryzowałem bez litości, robiąc przy każdej okazji najprzeróżniejsze figle.
Z perspektywy czasu widzę, że nieszczęsnej pannie Zofii mocno dawałem się we
znaki. Uważałem ją za przyczynę mego nieszczęścia i osobę, z powodu której
spadł na mnie dopust w postaci wysiłku dodatkowej nauki, a do tego nielubianego
języka. Przykro mi teraz z powodu tego mego zachowania tym bardziej, że matka
panny Zofii była biedną
bezrobotną wdową, wychowującą samotnie dwójkę dzieci – Zofię i młodszego od
niej o trzy lata syna Rudika, którego nazywali Hasele – co po niemiecku znaczy
zajączek.
Może to z powodu przetrenowania spowodowanego codziennym
dwukilometrowym spacerem do szkoły, nie miałem zbytniego zacięcia do ćwiczeń
fizycznych i do trenowania mych mięśni. Od młodości wolałem i wolę nadal
ćwiczyć raczej mózg niż mięśnie. Uwielbiałem różne ćwiczenia umysłowe, zagadki
matematyczne i logiczne. Razem z ojcem bawiliśmy się w
rozwiązywanie różnych zagadek. Tata mówił na przykład: Idę sobie ulicą. Z daleka widzę, że zbliża się jakaś pani. Podchodzę
bliżej i spostrzegam, że to nie jest ona, lecz jej siostra – powiedz mi
gdzie jest błąd w tym opowiadaniu? Trzeba było mocno ruszyć rozumem, żeby
znaleźć błąd logiczny. Przepadałem także za zagadkami matematycznymi, w których
Tata odgadywał liczbę, jaką sobie pomyślałem. Zabawa ta miała wiele różnych,
bardziej lub mniej skomplikowanych wariantów. W najprostszej wersji wyglądało
to na przykład tak, że ojciec mówił:
—Pomyśl
sobie jakąś liczbę – wymyślałem na przykład 5
—Teraz
pomnóż ją przez 2 – wychodziło 10
—Dodaj
do tego 3 – wychodziło 13
—A
teraz odejmij od tego liczbę, którą sobie pomyślałeś – wychodziło 8
—Powiedz mi ile ci wyszło ? – osiem? – A więc
pomyślałeś sobie 5!
Długo nie mogłem
zgłębić sposobu, dzięki któremu Tata czytał w moich
myślach!
¬ ¬ ¬
Jak wszyscy inni szkolni chłopcy, musiałem w ramach nauki religii
również i służyć do mszy św. Mimo wszelkich wysiłków, nie byłem jednak w stanie
nauczyć się ministrantury. Nieznajome łacińskie słowa nic dla mnie nie
znaczyły i za żadne skarby nie wchodziły do głowy. Kojarzyły mi się raczej z
przedrzeźniającym łacinę powiedzonkiem, którego nauczyli mnie szkolni koledzy: Krakręmija,
kretmaryja, śpitulis, nostrę. Oznaczało to po prostu, że jedna kra płynąc
w zimie po wodzie mija drugą krę, że kret zamiast nosa ma ryj, że lis tu
właśnie śpi w tym miejscu i że ja pocieram sobie mój nos. Kiedy szybko
wypowiadało się to zdanie z odpowiednią intonacją, wychodziło coś podobnego do
łaciny. A w kościele, gdy na słowa księdza Dominus vobiscum należało
odpowiedzieć Et cum spiritu Tuo – rozumiałem je jako Edku spirytu szło i traktowałem jako
niezrozumiałą, ale nieulegającą wątpliwości aluzję do zbierającego w kościele
pieniądze na tacę pana Edka, który gdzieś szedł po spirytus. Na me
usprawiedliwienie trzeba powiedzieć, że byłem wówczas w wieku, w którym nic,
ale to zupełnie nic, nie rozumie się z tego co się w kościele dzieje i z
doniosłości misterium, którym jest Msza Święta. Dodatkowo, przebywanie na
podwyższeniu przy ołtarzu, gdzie byłem wystawiony na krytyczny wzrok wszystkich
obecnych tak mnie peszyło, że byłem zupełnie sparaliżowany z tremy i nie byłem
w stanie wykrztusić z siebie ani jednego słowa.
Miary nieszczęścia dopełniał ceremoniał wychodzenia od ołtarza do
zakrystii po mszy św. Normalnie odbywa się to tak, że ksiądz chwilę czeka aż
ministranci ustawią się przed nim w dwójki – najmłodsi na początku, a starsi
potem i dopiero wówczas, ministranci pierwsi od najmłodszych do najstarszych, a
ksiądz za nimi na samym końcu, wychodzą z przed ołtarza do zakrystii. Kolejność
ta była w sposób tak zasadniczy sprzeczna z wpojoną mi w domu regułą, że
dorośli najprzód, a dzieci dopiero potem, że przez trzy kolejne niedziele nie
byłem w stanie się przełamać i stałem jak wryty, by uprzejmie przepuścić
księdza Sewerynka przed sobą.
Powodowało to duże zamieszanie przed ołtarzem, zakłócało ustalony odwieczny
ceremoniał i kończyło się tym, że na początku prawidłowo szli inni ministranci
nie do pary, potem zdenerwowany ksiądz proboszcz, a ja dopiero na samym końcu
pojedynczo. Na czwartą niedzielę ksiądz dobrodziej zrezygnował definitywnie z
moich dalszych usług i wpisał mi czwórkę
z ministrantury.
Na szkolnej nauce religii spotkał mnie pierwszy w życiu wstrząs
moralny. Dowiedziałem się tam bowiem, że mój brat Gopar (podobnie jak i reszta
zwierząt), nie posiada duszy. Było to całkowicie sprzeczne z moim
dotychczasowym głębokim przekonaniem. Wywołało mój gwałtowny protest. Było dla
mnie zupełnie nie do przyjęcia, aby Gopar mógł nie mieć duszy. Byłem
przekonany, że jest to jakieś nieporozumienie, pomyłka katechetki. Gdy jednak
po powrocie do domu Mama potwierdziła mi
to samo, uświadomiłem sobie wtedy nagle, że jest to cicha zmowa dorosłych,
zwalniająca ich z wyrzutów sumienia przy polowaniu oraz zabijaniu zwierząt w
rzeźni. Resztki tego przekonania pokutują we mnie do dzisiaj.
¬ ¬ ¬
Rok 1939 był w życiu naszej rodziny pełen nowych wydarzeń. Na wiosnę
rodzice kupili pierwszy w swym życiu samochód. Poznałem wtedy wiele nowych i
tajemniczych technicznych wyrazów, jak gaz, korba do uruchamiania
motoru, karburator, pneumatyk, czy magneto. Zakup ten
spowodował wzrost stanu wojkowickiego taboru samochodów osobowych od razu aż o
50 procent, z dwóch dotychczasowych aut do trzech.
Był to poczciwy kabriolet firmy OPEL, nazywał się KADET i psuł się
często. Dostarczył nam wiele radości w czasie Taty urlopu. Dzięki
niemu mogliśmy robić wycieczki krajoznawcze. Ani Tata, ani Mama nie mieli do
tej pory możliwości robienia wycieczek turystycznych po Polsce. Mama była warszawianką, całe swoje panieńskie życie
spędziła głównie w dużych miastach: Warszawie, Charkowie i Moskwie. Nie miała wiele okazji do turystyki po Polsce.
Ojciec chodził do szkół rosyjskich i większość swej młodości spędził na
Kaukazie w Tyflisie, stolicy Gruzji. Na wakacje rodzice zabierali go nie do odległej Polski,
lecz do uzdrowisk w Soczi, Suchumi lub Batumi nad Morzem Czarnym albo w okolice
Baku nad Morzem
Kaspijskim. W Abchazji, w uzdrowiskowej miejscowości Gagra leżącej nad Morzem Czarnym pomiędzy Soczi a Picundą, dziadek Wacław miał
podobno willę położoną malowniczo na opadającym do morza stoku Kaukazu. Spędzali tam większość swych urlopów. Ojciec lepiej znał
wybrzeże Morza Czarnego i kraje kaukaskie niż Polskę.
Po wybuchu rewolucji, jako młody elew Szkoły Kadetów, ojciec brał udział w
walkach z bolszewikami w oddziałach armii generała Wrangla. Po rozbiciu tej armii udało mu się w 1920 roku
wydostać z Groznego na Kaukazie i długą okrężną
drogą dobrnąć do Polski. Zamieszkał wtedy w Warszawie u swej ciotki
wdowy Bronisławy. Mieszkała tam też jego druga ciotka, siostra
Bronisławy, Janina, też wdowa. Na jesieni 1921 roku dotarła tam z Rosji i jego matka,
wówczas też już wdowa. Mieszkał więc z trzema wdowami – siostrami, co nie musiało
być dla niego zapewne zbyt zabawne, gdyż panie te odznaczały się dużymi
indywidualnościami, a natura wyposażyła je w silne temperamenty. Nie zawsze
panowała między nimi harmonia. By zarobić na utrzymanie chwytał się różnych
zajęć. Był między innymi dowódcą oddziału obsługującego pralnie dla rosyjskich
jeńców wojennych, pracował jako technik w telefonach, a w końcu jako prokurent
w Banku Handlowym w Warszawie. W 1921 roku wstąpił na Wydział Elektryczny
Politechniki Warszawskiej. Studiował długo – przeszło dziesięć lat. Musiał
przerywać naukę by podejmować pracę zarobkową dla zdobycia pieniędzy na studia
oraz utrzymanie swoje i swej matki.
¬ ¬ ¬
Kopalnia
Jowisz w Wojkowicach Komornych.
Zdjęcie zrobione
z silosów cementowni
Saturn.
Po
prawej domy kolonii na górce.
Życie na naszej kolonii na
Jowiszu płynęło łatwo, spokojnie, bezpiecznie i beztrosko. Nasza górka była czymś w rodzaju zacisznej
oazy, otaczającej swych mieszkańców troskliwymi, opiekuńczymi, przyjaznymi
ramionami. Ogrodnik kopalniany pan Pronobis i jego pomocnicy utrzymywali
ogródki i trawniki mieszkańców górki
w nienagannym stanie, strzygli żywopłoty, kosili i grabili trawę. Uliczki
naszego osiedla sprzątane były i utrzymywane w czystości przez służby
porządkowe Towarzystwa SATURN. Naszego bezpieczeństwa w nocy pilnowali nocni
stróże, wyposażeni przez Towarzystwo w olbrzymie zegarki wielkości budzika. Dla
uniemożliwienia im w nocy drzemki i zmuszenia do obchodu swego rejonu,
stosowany był specjalny szatański sposób. Nieszczęśnicy musieli nakręcać swoje
zegarki co 15 minut we właściwej kolejności specjalnymi kluczami,
umieszczonymi na łańcuszku w skrzynkach rozmieszczonych na ulicy w różnych
miejscach naszej kolonii. Jeżeli
stróż przegapił chociażby jedno nakręcenie, zegarek zatrzymywał się
bezpowrotnie, zdradzając w ten sposób, że obowiązek nie został należycie wykonany,
wskazując równocześnie miejsce i godzinę, o której to się stało.
Panowie i Panie które interesowały się sportem, mieli do dyspozycji
otoczony wysoką siatką kort tenisowy, utrzymywany przez Towarzystwo i
wysypywany co tydzień nową porcją czerwonej tłuczonej cegły. Dla ochłody w
gorące dni mieszkańcy górki mogli
kąpać się w basenie przeciwpożarowym położonym na miejscu na terenie
cementowni albo, co było w lepszym tonie, jeździć na kąpielisko miejskie do
pobliskich Piekar, położone obok kopalni o nazwie Orzeł Biały. W
basenie pływała wodna huśtawka w postaci długiej belki z dwoma fotelami na
przeciwnych końcach przymocowanej do dużego bębna. Kiedy na jednym fotelu
siedział mój Tata, a na drugim pan Michalewski, to mimo największych wysiłków, ojciec był zawsze na
górze, a pan Michalewski moknął w wodzie na dole, bo był dużo cięższy. Z
miejsca na górze huśtawki można było obserwować domy i mieszkańców pobliskich
przedmieść niemieckiego Bytomia, bo kąpielisko w Piekarach położone było chyba nie
dalej niż o
Mieszkania na naszej kolonii,
i te w domkach bliźniaczych, a jeszcze bardziej te w willach jednorodzinnych
posiadały, jak na owe czasy, wysoki standard. Wprawdzie ogrzewane były piecami
kaflowymi, ale węgiel był deputatem zagwarantowanym w umowie o pracę i był
darmowo dostarczany przez Towarzystwo. Wszelkie domowe naprawy wykonywane były
przez warsztaty Towarzystwa – mieszkańcy o nic nie musieli się martwić,
wystarczył telefon do Kierownika Administracji. Każdy dom był piętrowy,
wyposażony w dwie łazienki. Na parterze był hol wejściowy, zwany przez
miejscowych zagłębiaków z francuska antrejem. Stanowiło to, oprócz
francusko brzmiących nazwisk lokalnych mieszkańców, także niewątpliwy ślad po
maruderach napoleońskich pozostałych w tych okolicach przeszło sto lat temu, w
czasie odwrotu Wielkiej
Armii spod Moskwy. Z antreju wchodziło się do korytarza, potem
były trzy lub cztery duże pokoje, mała łazienka, kuchnia ze spiżarką i sionką,
przez którą było wyjście do ogrodu, a obok służbówka. Na półpiętrze był jeden
pokój, a na piętrze dwa albo trzy pokoje, duża łazienka i wyjście na balkon.
Ciekawostką w kuchni był umieszczony na ścianie tzw. numerator. Była to skrzynka z wyskakującymi na niej numerami
pokojów, umożliwiająca wezwanie pomocy domowej bez potrzeby nieeleganckiego
wykrzykiwania na cały dom. Wystarczyło nacisnąć guzik znajdujący się w każdym
pokoju koło drzwi, a odpowiedni numer pojawiał się na numeratorze. Towarzyszył
temu przeraźliwy dźwięk dzwonka, który by zbudził ze snu nawet nieboszczyka, a
nieszczęsną pomoc domową omal nie doprowadzał do ataku serca. Działało to
zwykle tak długo, dopóki sprytna pomoc domowa nie znalazła sposobu na zepsucie
tej piekielnej maszyny.
Pracownicy dozoru Towarzystwa SATURN mieli w południe dwie godziny przerwy
na obiad. Tata przychodził do
domu kilka minut po południu. Siadaliśmy wtedy do stołu i Tereska podawała
obiad. Po obiedzie ojciec robił obowiązkową sjestę w ogrodzie na leżaku lub w salonie
na tapczanie. Na drugą po południu szedł z powrotem do pracy i o szóstej wracał
do domu. W soboty nie pracowało się – były one przeznaczone na wizyty, wyjazdy
na zakupy lub odwiedziny znajomych mieszkających poza Wojkowicami.
Mieszkańcy kolonii na Jowiszu
prowadzili intensywne życie towarzyskie nie tylko w ramach mieszkańców górki, ale także ze znajomymi
mieszkającymi w podobnych jak nasza koloniach w Czeladzi, na Piaskach, Grodźcu i innych
miejscowościach Zagłębia. Potrzeby kulturalne zaspakajały wyjazdy do Katowic, gdzie był dobry teatr, Muzeum Śląskie, sale
wystawowe i kina, a na polach Muchowca odbywały się
większe imprezy sportowe.
Wynagrodzenia mieszkańców naszej kolonii musiały być chyba stosunkowo dobre i wystarczać w
zupełności na zapewnienie im i rodzinom dostatniego życia bez kłopotów
finansowych. Nie pamiętam, aby w domu była mowa o drastycznym braku pieniędzy,
mimo że moi rodzice byli na dorobku. Żywność była tania, a gospodynie z
Wojkowic prześcigały się
w roznoszeniu po domach prawie za bezcen mleka, masła, sera i jajek, a przy
okazji świniobicia robiły poważną konkurencję lokalnym sklepom mięsnym.
Towarzystwo SATURN było w pełnym rozkwicie, a nasza przyszłość zapewniona i
wytyczona: Tata po latach
przejąłby zapewne miejsce pana Przedpełskiego i został
dyrektorem generalnym Towarzystwa, a może potem ministrem energetyki, a ja po
studiach na politechnice poszedłbym niewątpliwie w jego ślady.
Jakże złudne okazuje się być w rzeczywistości tego rodzaju poczucie
bezpieczeństwa i jak zawodne są ludzkie plany budowane na jego podstawie!
Nieświadomi grożącego niebezpieczeństwa, wszyscy nasi znajomi też cieszyli się
z dobrze rysujących się perspektyw i robili plany tak na dalszą przyszłość,
jak i na najbliższe wakacje. Wyjazd na urlop i pozostawienie pustego domu nie
stanowiło żadnego problemu. Po prostu przed wyjazdem oddawało się klucze od
domu kierownikowi administracji i od tej pory Towarzystwo SATURN przejmowało
opiekę nad mieszkaniem i pełną odpowiedzialność za pozostawiony w nim dobytek.
Większość rodzin na letnisko wyjeżdżała do Żarek koło Myszkowa lub Bukowna koło Olkusza, a w zimie, ze względu na lecznicze dla śląskich
dzieci zalety klimatu, do Rabki na Podkarpaciu.
Nasze życie płynęło więc raczej beztrosko. Jednakże do naszych drzwi
bardzo często stukali żebracy z prośbą o wsparcie. W rozmowach dorosłych
słyszałem też czasem jakieś okropne, wstrząsające opowieści o bezrobotnych z
biedaszybów, którzy zarabiali na życie kopiąc węgiel w odkrywkowej dzikiej
kopalni na peryferiach Wojkowic w miejscu
nazywającym się nomen-omen Uciekaj.
Dorośli mówili, że praca ta jest niebezpieczna i bardzo często zdarzają się
tam wypadki śmiertelne. Ponieważ robią oni konkurencję kopalni, więc znowu
przepędziła ich brutalnie policja. Były to jednak jakby echa dalekich spraw,
które mieszkańców naszej górki
bezpośrednio nie dotyczyły, a dla mnie osobiście nic nie oznaczały. Jedynie
dla stosunkowo licznych zagłębiowskich komunistów, pesymistów oraz ludzi
obdarzonych zdolnością przewidywania wypadków zaczynało być coraz bardziej
oczywiste, że to nasze beztroskie życie jak w bajce, prawie jak na jakiejś
rajskiej wyspie i taki błogostan są zbyt piękne, aby miały szansę trwać jeszcze
długo.
Na niedalekiej od nas niemieckiej granicy zaczęły już gromadzić się
czarne chmury i dochodziły nas stamtąd niepokojące wiadomości o ruchach i
koncentracji wojsk niemieckich. Na wiosnę była zbiórka na FON – Fundusz Obrony
Narodowej różnych metali, nie wiadomo czemu nazywanych kolorowymi, bo wcale nie miały żadnych nadzwyczajnych kolorów.
Oddałem z ociąganiem i pewnym żalem jedną z moich ulubionych zabawek – grube
ciężkie imadło z brązu, przy pomocy którego robiłem eksperymenty w ściskaniu
palców rąk panny Zofii. Panna Zofia była tak poczciwą istotą, że dla
świętego spokoju nawet nie broniła się zbyt energicznie przed tymi
doświadczeniami. Imadło miało posłużyć do odlania armaty, a ta armata miała
odstraszyć Niemców od odebrania nam jakiegoś korytarza do Gdańska.
W domu była ciągle mowa o tym, że w razie wojny Tata pójdzie do
wojska, gdyż jest podporucznikiem
pospolitego ruszenia. Mama rozpaczała,
Babcia chodziła jak
struta, bo z powodu poprzedniej wojny straciła przecież swego męża i obawiała
się, że na tej nowej może stracić swego jedynego syna. Ja byłem dumny, że
będę miał Tatę, który nosi mundur. W mundurze SOKOŁA ojciec wyglądał
bardzo dziarsko, ale na jednej z fotografii w domowym albumie zauważyłem, że
w mundurze wojskowym wyglądał jeszcze bardziej chwacko. |
|
Ojciec (w środku) na ćwiczeniach łączności.
Przemyśl 1930 r. |
Razem z rodzicami, całą naszą kolonią
oraz mieszkańcami okolicznych miejscowości jeździliśmy też na wojskowe lotnisko
do Pyrzowic. Kopaliśmy wokół niego na polach w żółtym piasku rowy
przeciwczołgowe mające nie dopuścić Niemców do naszych samolotów, a mieliśmy
ich przecież aż cały tysiąc. Widziałem to na własne oczy na dużym plakacie,
naklejonym na słupie reklamowym stojącym koło naszej szkoły. Na plakacie tym
Pan Marszałek Rydz-Śmigły w
galowym mundurze i z wypiętą, pełną medali piersią wyciągał rękę przed siebie,
a zza jego pleców wylatywały w kierunku wskazywanym przez Pana Marszałka jedna
po drugiej niezliczone eskadry samolotów i robiąc się coraz mniejsze, ginęły w
głębokiej dali na drugim końcu plakatu. Na dole było napisane że mamy 1000 samolotów
i że jesteśmy silni, zwarci i gotowi.
Ponieważ wierzyłem bez zastrzeżeń w to co było napisane na plakacie, toteż
niczego się nie bałem, a opowiadania dorosłych o zbliżającej się wojnie z
Niemcami i ich przewadze nad nami traktowałem jak niegroźne bajki o złym wilku,
które starsi tak bardzo lubią opowiadać dzieciom aby je postraszyć. Ja
wiedziałem swoje – w razie czego Pan Marszałek wyśle na
Niemców nasz tysiąc samolotów i nie oddamy im nie tylko żadnego korytarza, ale
nawet ani jednego guzika od munduru. Tak było napisane na innym plakacie,
który był naklejony na tablicy ogłoszeń przy remizie strażackiej.
Jeszcze przed wakacjami dostaliśmy wszyscy torby z maskami gazowymi i
pochłaniaczami. Gopar też miał swoją maskę z długim ryjkiem, Tata specjalnie się
o to postarał. Miały duże szklane oczy i długie zielone karbowane rury, które
należało przykręcić z jednej strony do nosa maski, a z drugiej do olbrzymiej
puszki pochłaniacza. Pachniały niemiło gumą, oddychało się z trudem, ale za to
wyglądaliśmy w nich wyjątkowo zabawnie. Wszyscy chodziliśmy na specjalne
ćwiczenia, gdzie uczyliśmy się zakładać je bardzo szybko. Jedynie Gopar na
ćwiczeniach za żadne skarby nie pozwalał sobie nałożyć na głowę swojej maski.
Pewnego dnia do sali w remizie strażackiej przyjechał pan porucznik z
oddziałem żołnierzy. Pokazywali dorosłym oraz szkolnym dzieciom jak wyglądają
pojemniki z gazem trującym, zapalające bomby fosforowe, miny, amunicja i inne
nadzwyczaj interesujące nas chłopców materiały wybuchowe. Pan porucznik mówił,
że niemieccy dywersanci i niemieckie samoloty mogą rozrzucać to w różnych
miejscach i że pod żadnym pozorem nie wolno dotykać żadnych takich, ani innych
nieznanych nam przedmiotów, bo mogą wybuchnąć, urwać rękę albo wręcz zabić.
Gdyby ktoś znalazł coś takiego, to powinien natychmiast zawiadomić pana
Serafina, który mieszkał nad posterunkiem policji w Wojkowicach, bo był policjantem, a może nawet samym dowódcą
posterunku. Dziewczynki były przestraszone i pytały się czy aby pan Serafin,
który nosił sumiaste wąsy i miał z tego powodu bardzo groźny wygląd, nie będzie
się gniewać że mu się przeszkadza. My chłopcy nie bardzo wierzyliśmy w
opowiadania pana porucznika i obiecywaliśmy sobie, że jak tylko coś takiego
znajdziemy, to najprzód sami wypróbujemy jak to działa i czy rzeczywiście
wybucha.
¬ ¬ ¬
W czerwcu z dumą przyniosłem do domu podobno całkiem dobre świadectwo szkolne,
które wówczas nazywało się laurka.
Niedługo potem rozstaliśmy się z Tereską i panną Zofią, którym należał się urlop Poza tym chciały być w
swych domach w tym napiętym okresie. My wyjechaliśmy na wakacje do zamku w Pieskowej Skale koło Ojcowa, a później w błyskawiczną turystyczną podróż po
Polsce, bo okazało się, że Tata jednak nie
będzie nosił wojskowego munduru. Został wyreklamowany przez Towarzystwo SATURN
gdyż stwierdzono, że jako pracownik przemysłu energetycznego będzie dla Polski
bardziej potrzebny robiąc prąd w elektrowni niż strzelając do Niemców. Mama i Babcia odżyły, ja też
cieszyłem się, że ojciec zostanie z
nami, ale mimo to podczas tak długo oczekiwanego pierwszego w życiu
samochodowego urlopu humory dorosłych nie były najlepsze. Niewiele pamiętam z
tych wakacji poza upałem w samochodzie, naprawami hamulców, kurzem na
dziurawych drogach i zjawiskiem fatamorgany na horyzoncie asfaltowej szosy, z
którym zetknąłem się wówczas po raz pierwszy w życiu.
Po powrocie nie zostaliśmy w domu długo, bo zaraz potem Tata wysłał nas,
czyli Babcię, Mamę, Gopara, i mnie do Krasnegostawu koło Zamościa, który wówczas położony był w środku Polski, na połowie drogi między granicą niemiecką i
rosyjską. Mieszkała tam ciocia Stanisława Dąbrowska stryjeczna
babcia Mamy. Tam, daleko od Niemców, mieliśmy być bezpieczni.
Wojkowice były odległe
zaledwie o kilkanaście kilometrów od niemieckiej granicy i widocznie ojciec obawiał się, że
Pan Marszałek może nie zdążyć
wysłać samolotów na czas aby nas obronić przed Niemcami, choć ja byłem przekonany,
że jest to absolutnie niemożliwe. Z Krasnegostawu mieliśmy wrócić
do domu za kilka dni, jak tylko pokażemy Niemcom gdzie raki zimują.
Pojechaliśmy tam naszym autem, a zawiózł nas pan Kiciński, który idąc z postępem, przesiadł się z kozła konnego
powozu za kierownicę pojazdu mechanicznego. Do Krasnegostawu było przeszło
Droga ciągnęła się i ciągnęła w nieskończoność. W nocy nie można było
szybko jechać z powodu zaciemnienia, a w dzień z powodu tłoku na wąskich
drogach. Tę trasę jechaliśmy cały dzień i noc. W dzień z bezchmurnego nieba lał
się sierpniowy, biały słoneczny żar, było upalnie i duszno, a w nocy
szczękaliśmy zębami z zimna i zdenerwowania. Przyjechaliśmy tak wymęczeni, że
zaraz poszliśmy spać. Pan Kiciński nie odpoczywając
wiele, natychmiast odjechał z powrotem, żeby odstawić auto Tacie do Wojkowic. Mimo że ciocia Stasia mieszkała w
dworku z niewielkim parkiem w którym mogłem hasać do woli i było całkiem
przyjemnie, zupełnie jakbyśmy byli na drugich wakacjach, po tygodniu Mama i Babcia zaczęły się
niecierpliwić. Ojciec ciągle nie
dawał nam sygnału do powrotu do domu i nie przysyłał po nas pana Kicińskiego.
Po kilku następnych dniach wraz z mieszkańcami Krasnegostawu dowiedzieliśmy
się z radia, że wczesnym rankiem pierwszego września 1939 roku Polska została
zaatakowana przez Niemców. Ostrzelany został polski garnizon na Westerplatte, a wcześniej jeszcze samoloty niemieckie
zbombardowały szpital i kościół w Wieluniu, małym miasteczku pod Łodzią, niemającym żadnego znaczenia wojskowego. Dla Mamy i Babci była to
druzgocąca wiadomość. Drżały o los Taty, który był na samym brzegu Polski, tuż przy niemieckiej granicy. Z radia niewiele
więcej można się było dowiedzieć, nadawano tylko marsze wojskowe lub zaszyfrowane
dziwne informacje uwaga, uwaga,
nadchodzi, które jeszcze bardziej wzmagały nasz niepokój. Po dwóch dniach w
radiu były wiadomości o dużej bitwie pod Bieruniem, czyli w strefie leżącej już
Po kilku dalszych dniach pełnych niepokoju i coraz to gorszych
wiadomości z frontu walki z Niemcami, ojciec zjawił się w
Krasnymstawie. Radość była szalona, byliśmy znowu wszyscy razem.
Tata był na piechotę, bez żadnego bagażu, słaniał się na nogach i był wymęczony
do ostatnich granic. Opowiedział nam, jak w ostatnim momencie udało mu się
uciec przed Niemcami. Kiedy w nocy z 2 na 3 września wojsko niemieckie
wchodziło do Wojkowic z zachodu od
strony Piekar, a w Żychcicach został ostrzelany
wycofujący się batalion majora Tomasika broniący tego
rejonu, wraz z czterema innymi osobami z elektrowni które zabrał ze sobą,
wskoczył do naszego samochodu i w ostatnim momencie uciekł drogą przez Grodziec na wschód.
Jechał do nas do Krasnegostawu, ale po drodze, gdzieś pod Kielcami, w aucie zabrakło benzyny, a nie było już mowy o tym,
żeby ją gdziekolwiek kupić. Zostawił więc nieprzydatnego KADETA na wsi u
gospodarza w stodole i dalej wraz z wielką falą ludzi uciekających na wschód
przed Niemcami, różnymi okazjami ale głównie na piechotę, po kilku dniach udało
mu się dotrzeć do nas.
Ojciec miał wprawę w
przedzieraniu się przez kraj ogarnięty chaosem. Gdy był 22 letnim zaledwie
młodzieńcem, zrobił samotnie kilka tysięcy kilometrów by w trakcie trwania
wojny polsko-bolszewickiej przedrzeć się w 1920 roku z Groznego na Kaukazie do Warszawy.
Rodzice nie wiedzieli, podobnie zresztą jak i wszyscy inni
uciekinierzy, co dalej robić. Postanowili więc korzystać dalej z gościnności
naszych gospodarzy i czekać na rozwój wydarzeń. Ciągle jeszcze nie ulegało dla
nas wątpliwości, że po chwilowych niepowodzeniach pobijemy ostatecznie Niemców
na głowę. Komunikaty radiowe i wieści przynoszone przez nadciągające dalsze
fale przerażonych uciekinierów zaczynały jednak rysować zupełnie inną możliwość,
o której aż strach było pomyśleć: że to nie my Niemców, ale Niemcy nas
pokonają. To co słyszeliśmy przez radio w następnych dniach coraz bardziej
zaczynało wskazywać na tę drugą ewentualność.
Dziesiątego września pojawili się w Krasnymstawie dziwni żebracy
proszący o pieniądze lub jedzenie. Opowiadali, że zostali zwolnieni z
więzienia, bo władze wypuściły ich na wolność nie chcąc, by dostali się w ręce
Niemców. Niektórzy z nich dopytywali się, gdzie jest jakaś jednostka wojska
polskiego, bo chcieli iść tam by bić się z napastnikami. Ale mogli to być też i
szpiedzy niemieccy, chcący w ten sposób zdobyć informacje o miejscu pobytu polskich
oddziałów. Niemiecka piąta kolumna działała bardzo sprawnie i podobno roiło się
wówczas dookoła od niemieckich szpiegów i dywersantów. Z tego i wielu innych
faktów zaczęliśmy wyciągać coraz bardziej pesymistyczne wnioski na temat naszej
zdolności obronnej i sytuacji w przyszłości. Zaczynał się robić chaos, w
Krasnymstawie przybywało
uciekinierów, a w sklepach coraz trudniej było o żywność. Straciłem zupełnie
całą moją dotychczasową bezgraniczną wiarę w Pana Marszałka.
Chyba gdzieś po połowie września wybuchła kanonada. Uciekliśmy do
piwnicy a Gopar, który okazał się być bardzo nieodporny na huk, wlazł ze
strachu pod tapczan i nie można go było stamtąd wyciągnąć. Gdy strzelanina
ucichła i wyszliśmy z piwnicy okazało się, że w Krasnymstawie jest niemieckie
wojsko. Dalej na wschodzie nie mieliśmy nikogo, więc nie było już dokąd
uciekać. Na pewno czuwał nad nami nasz Anioł Stróż i zatrzymał nas w
Krasnymstawie, bo 17-go września zaatakował Polskę od wschodu
Związek Sowiecki, kraj z którym mieliśmy zawarty pakt o nieagresji.
Bolszewicy, realizując nieśmiertelną a megalomańską ideę Lenina, pragnęli dobrodziejstwami swej rewolucji obdarzyć,
jeśli już nie świat cały, to przynajmniej jak największe połacie ziem Europy,
leżących za ich zachodnią granicą. Ci uciekinierzy, którzy w obawie przed
Niemcami poszli dalej na wschód, zostali zagarnięci przez Rosjan i w większości
nie wrócili już do swoich domów – byli potem wywiezieni na dalekie północne i
wschodnie krańce Związku Sowieckiego. Po tym niespodziewanym uderzeniu w plecy
i zdradzieckim ataku bolszewików na Polskę od tyłu stało się dla wszystkich
jasne, że nie można już liczyć na żadną kontrofensywę wojsk polskich o której
dotychczas mówiło się z nadzieją i że losy wojny są już przesądzone. I tak
rzeczywiście się stało.
Około 20-go września 1939 roku pożegnaliśmy gościnny dom cioci Stasi w
Krasnymstawie i zabraliśmy
się w drogę powrotną do domu w Wojkowicach. Wzięliśmy ze sobą tylko żywność i
najbardziej niezbędny, podręczny bagaż. Odbywało się to początkowo wynajętymi
furmankami, potem różnymi okazjami, a w końcu przeważnie na piechotę. Raz
podwieźli nas autem żołnierze niemieccy. Wieźli w zdobycznym wojskowym
samochodzie ciężarowym, jeszcze z polskimi numerami rejestracyjnymi, jakieś
płyty z białego metalu. Były to podobno, jak się chwalili, zapasy polskiej
platyny z Zakładów
Azotowych w Tarnowie, służącej tam jako katalizator przy produkcji kwasu
azotowego. W przeciwieństwie do bolszewików, którzy bezmyślnie niszczyli,
zgłodniałe hordy teutońskich Kulturträger’ów parły nach Osten by zagrabić tam i ziemię, i dobytek jej mieszkańców.
Niemcy już wtedy, od samego początku, przystąpili do systematycznej grabieży
łupów z podbitego kraju. Dowiedział się tego Tata od niemieckich
żołnierzy, bo mówił dobrze po niemiecku – w Korpusie Kadetów uczył się tego języka,
a w czasie studiów na Politechnice był w Wiedniu na praktyce w
Zakładach SIEMENS’a. Ojciec zastosował wobec żołnierzy dobrze działającą na
Niemców metodę – krzykiem i traktując ich z góry wymógł na podoficerze, aby
zabrali nas i kilka innych matek z dziećmi na ten samochód. Gdy zdumieni takim
zachowaniem Niemcy pytali Tatę aber wer
sind Sie? , Tata odpowiadał
zgodnie z prawdą, choć wymijająco ich bin ein elektro-Ingenieur. Dzięki
wysiłkom panny Zofii rozumiałem już
te rozmowy, chociaż zupełnie nie zdawałem sobie wówczas sprawy z grozy
sytuacji. Ojciec normalnie, na
co dzień był bardzo wesołym i łagodnym człowiekiem. Gdy bywał jednak
przyciśnięty do muru lub znajdywał się w sytuacji krytycznej albo w jakiś inny
sposób został doprowadzony do ostateczności, reagował niczym nieopanowaną,
przerażającą furią. Wtedy robił się straszny, tracił kontrolę nad sobą i zupełnie
nie liczył się z nikim i z niczym. W takich momentach należało omijać go z
daleka. Gdyby nie ta jego cecha, którą po nim częściowo zresztą odziedziczyłem,
nigdy by się nie zdobył na krzyczenie na niemieckiego wojskowego, bo to zwykle
kończyło się tragicznie, jak dowiodła dalsza historia okupacji hitlerowskiej w
Polsce. Ale wtedy niemieccy żołnierze nie byli jeszcze zapewne uświadomieni, że
w hitlerowskich planach podboju Polska miała zostać wschodnią prowincją Tysiącletniej Rzeszy, a naród Polski – w
przeważającej części wytępiony. Pozostali mieli stać się niewolnikami, źródłem
darmowej siły roboczej dla Herrenvolku
– rasy panów. Nasz Anioł Stróż znowu pokazał, że czuwa nad nami bezustannie.
Droga nasza nie prowadziła prosto na zachód do domu. Musieliśmy
kluczyć, niekiedy zawracać i posuwać się w zależności od okazji i od tego,
którędy niemiecka żandarmeria przepuszczała te olbrzymie rzesze ludzi
wracających wówczas ze wszystkich kierunków do swoich domów. Nocowaliśmy
przeważnie we wsiach u chłopów w stodole. Wszędzie napotykaliśmy na ślady
niedawnych walk, zbombardowane miasteczka, spalone domy, zapłakanych i
przerażonych ludzi oraz nieszczęśliwych bezdomnych uciekinierów w mijanych
miejscowościach. W jakimś opuszczonym, rozbitym domu, w którym zatrzymaliśmy
się na noc, w dziecinnym pokoju w którym mieszkał zapewne mój rówieśnik,
znalazłem prawdziwy skarb: piękny, duży i okazały kryształek do radia
detektorowego. W domu w Wojkowicach robiłem właśnie
radio kryształkowe, a kryształek który miałem był mały, mizerny i działał
kapryśnie. Pokazałem z radością zdobycz moim rodzicom, ale Mama kazała mi
natychmiast odnieść kryształek tam, skąd go wziąłem.
Pomiędzy Puławami a Radomiem, w rejonie miejscowości o nazwie Zwoleń musiała odbyć się chyba wielka bitwa, bo na
polach i przy drodze napotkaliśmy tam dużą ilość rozbitego wojskowego sprzętu i
leżące w rowach zabite konie o wzdętych brzuchach. Nad całą okolicą unosił się
charakterystyczny słodkawy, przyprawiający o mdłości trupi zapach. Często też natrafialiśmy
przy poboczu drogi na świeżo usypane mogiły. Pamiętam, że z jednej z nich wystawała
nie całkiem przysypana noga w wojskowym bucie. Zatrzymaliśmy się wtedy i
rodzice dosypali ziemi, aby ten bezimienny polski żołnierz, poległy przecież
także i w naszej obronie, miał przynajmniej przyzwoity grób. Babcia odmówiła Wieczne odpoczywanie.
Następnego dnia pod Radomiem przechodziliśmy
tuż koło dużego lotniska. Panował na nim gorączkowy ruch. Co chwila startowały
w powietrze niemieckie samoloty wojskowe, plując z ogłuszającym grzmotem
strumieniami ognia z rur wydechowych. Gopara, który panicznie bał się hałasu,
trzeba było wziąć na smycz, bo chciał uciekać w popłochu. Byłem zupełnie zmartwiały
ze strachu – nie widziałem dotąd nigdy z tak bliska samolotu, a te na lotnisku
wydawały mi się przeogromne. Ze swymi kanciastymi biało-czarnymi krzyżami
wymalowanymi na kadłubach wyglądały jak ziejące ogniem szarozielone smoki z
najstraszniejszych bajek, były przerażające w swym ogromie i grozie, jaką mnie
przejmowały. Miejscowi ludzie mówili z płaczem i bezsilną rozpaczą, że latają
tak ciągle od wielu dni by zrzucać bomby na Warszawę. Musiało to być niedługo przed jej kapitulacją, która
nastąpiła 28 września, akurat w smutny dzień moich imienin.
Powoli posuwaliśmy się jednak coraz dalej na zachód i zbliżali do
naszego Zagłębia. Przez Piotrków dotarliśmy w
końcu do Częstochowy, a z niej była jakaś okazja towarowym pociągiem do
Tarnowskich Gór. W wagonie nie potrafiliśmy zasunąć drzwi, był
przeciąg, bardzo nas przewiało i zmarzliśmy na kość. Zamiast do Tarnowskich
Gór, pociąg dojechał do Kluczborka, który położony był już w Niemczech i nazywał się
wtedy Kreuzburg. Na budynku dworca widniała nazwa, napisana dużymi dziwnymi
znakami:
K R
E U Z
B U R G |
Miałem
kłopoty z ich odcyfrowaniem, bo liter takich jeszcze nigdy dotąd nie widziałem.
Tata powiedział mi,
że jest to alfabet gotycki. Nikomu z nas nie przyszło wówczas do głowy, że z
alfabetem tym będziemy musieli oswoić się na najbliższe pięć i pół roku...
Trasa
naszej ucieczki przed Niemcami do Krasnegostawu.
Z Kluczborka dojechaliśmy do
Tarnowskich Gór innym towarowym
pociągiem, który wyjechał w nocy i po drodze zatrzymywał się bezustannie.
Jechaliśmy w otwartym wagonie do przewozu węgla. Nie spaliśmy całą noc, bo w
wagonie było brudno, zimno i nie można się było położyć. Były to już pierwsze
dni października. Rano był przymrozek i pamiętam szron na gałęziach drzew w
lesie, przez który przejeżdżaliśmy. W Tarnowskich Górach nareszcie byliśmy już
prawie jak w domu. Tacie udało się
namówić jakiegoś gospodarza, aby odwiózł nas furką te ostatnie
Kiedy w Bobrownikach zobaczyliśmy w
oddali na horyzoncie charakterystyczne dwa blisko siebie stojące wysokie
kominy elektrowni
Jowisz mojego ojca i nieco dalej
ten trzeci, trochę niższy, od cementowni
Saturn pana Kwapiszewskiego, rodziców ogarnął niepokój – co się dzieje w
Wojkowicach, w jakim stanie zastaniemy nasz dom i co z nami teraz będzie?
¬ ¬ ¬
Po okropnościach wojny, które oglądaliśmy w czasie powrotnej drogi z
ucieczki przed Niemcami, w Wojkowicach zastaliśmy oazę
względnego spokoju. Nasze domy na górce
stały nienaruszone, wszystko było na swoim miejscu i pozornie po staremu.
Rodziny, które uciekły z Wojkowic przed Niemcami stopniowo powróciły z
powrotem, elektrownia, kopalnia i cementownia funkcjonowały jak przedtem, a
nasi ojcowie chodzili do swych biur jak dawniej. Były to jednak tylko
złudzenia, szybko przez Niemców rozwiane.
Jedną z najważniejszych osób w Wojkowicach, które obecnie nazywały się obco i zgrzytliwie Woikowitz, był teraz parteigenosse –
towarzysz partyjny, noszący czysto niemieckie nazwisko Kurz, co po niemiecku znaczy „krótki”. Parteigenosse Kurz pochodził
z Przełajki za Brynicą a
wojkowiczanie, którzy przed wojną odwiedzali swe rodziny w Przełajce i znali
Kurz’a z tamtych czasów twierdzili po cichu, że był on normalnym Ślązakiem i
nazywał się wówczas zwyczajnie i całkiem po polsku Kurzymski. Wraz z przyjściem
Niemców odrzucił ze swego nazwiska końcówkę „ymski”, zapisał się do NSDAP –
hitlerowskiej Narodowo-Socjalistycznej Partii Pracy i stał się zagorzałym
Niemcem, jak przystało na prawidłowego neofitę.
Pierwszym zarządzeniem władz niemieckich, które Kurz gorliwie
egzekwował, był nakaz oddawania przez Polaków posiadanych aparatów radiowych,
małoobrazkowych aparatów fotograficznych i lornetek. W ten sposób rozstaliśmy
się już na zawsze z naszym radiem SABA i zostaliśmy całkowicie odcięci od
wiadomości ze świata, a o to właśnie Niemcom chodziło. Ja musiałem oddać mój
dziecinny aparat fotograficzny Kodaka, a Tata swoją Leicę.
Stanowiły one widocznie zagrożenie dla Rzeszy Niemieckiej. Ojciec, który był
zapalonym fotoamatorem – zorganizował na Jowiszu ciemnię fotograficzną i
zabierał mnie tam często – mógł na szczęście zachować swój duży aparat na
szklane klisze. Oddać musieliśmy też naszą długą lunetę astronomiczną. Przy jej
pomocy Tata pokazywał mi
różne planety i uczył nazw konstelacji niebieskich. To właśnie przez nią
zobaczyłem na własne oczy pierścienie Saturna, którego imienniczką
była cementownia i cztery księżyce Jowisza, tego od naszej
elektrowni.
Posiadanie książek z literaturą polską też było zakazane. Nasza szkoła
powszechna została zamknięta, nauczyciele zwolnieni z pracy, a w budynku tym
Niemcy otworzyli szkołę dla swych dzieci. Jej kierownikiem został miejscowy
renegat, człowiek o nazwisku Zieliński. Ten już nawet nie zadał sobie trudu by ze swego
nazwiska odrzucić końcówkę „iński”, dzięki czemu nosiłby czysto niemieckie
nazwisko „Ziel”, co po polsku znaczy „cel”. Dziwnym trafem, jedni z
ważniejszych „Niemców” w Wojkowicach mieli polskie
nazwiska. Jako niemieccy neofici, chcący wykazać się wobec hitlerowców swą
gorliwością, byli szczególnie niebezpieczni – tak dla Polaków, jak i dla
rodowitych Niemców. Dziwnym trafem w Wojkowicach było natomiast
szereg osób o niemieckich nazwiskach, którzy ani nie mieli zamiaru ich
spolszczyć, ani stać się niemieckimi renegatami, jak mój ojciec, inżynierowie
Tadeusz Rumansdorfer i Bogusław
Tittenbrunn, czy główny księgowy kopalni Laus. Ten ostatni przez pewien czas był więziony w
Auschwitz-Oświęcimiu.
Dla polskich dzieci Niemcy uruchomili z czasem naukę w starej ciasnej
szkole na ponurym osiedlu zwanym Betony w sąsiednich Żychcicach. Chodziłem do niej przez pewien czas. Zakres
nauczania ograniczał się tam jednak tylko do nauki czytania, pisania i
liczenia, zaś dzieci i nauczyciele używani byli głównie do prac pozaszkolnych,
jak porządkowanie wsi, zbieranie ziół i złomu czy odchwaszczanie pól. Polskie
dzieci nie miały odtąd mieć prawa do wykształcenia, mogły co najwyżej umieć
czytać i liczyć do stu.
Nie mogliśmy też już nigdzie wyjeżdżać z Wojkowic bez specjalnej
przepustki wydawanej przez żandarmerię. Wprawdzie Wojkowice zostały
włączone do Reichu wraz z całym Górnym Śląskiem, to jednak nawet na drugi brzeg Brynicy nie można
było przechodzić bez przepustki. W niedalekim Poraju leżącym
pomiędzy Siewierzem a Częstochową była już
granica z tzw. Generalną Gubernią, gdzie też nie można było się dostać bez przepustki.
W ten sposób nasze Zagłębie zostało odcięte
zupełnie od reszty kraju i stanowiło jakby osobną wyspę, z której trudno się
było wydostać. Niedługo potem wprowadzono racjonowanie żywności. Mięso,
tłuszcze, cukier, mąkę, nie mówiąc o herbacie i całym szeregu innych artykułów
kolonialnych można było kupić już tylko na kartki żywnościowe. Dla Polaków
przydziały żywności były mniejsze niż dla Niemców, nie mówiąc o zarobkach, bo
te były jeszcze mniejsze. Dotychczasowy powolny ale stały wzrost poziomu życia
naszej rodziny na dorobku został od tego czasu już definitywnie zahamowany.
Po pewnym czasie, gdy sytuacja nieco się ustabilizowała, ojciec postanowił
odzyskać swego Opla Kadeta, którego zostawił w stodole u gospodarza pod
Kielcami. W tym celu uzyskał przepustkę i wyruszył w drogę.
Wrócił po kilku dniach, niestety bez samochodu. Stodoła na wsi była pusta, a
gospodarz twierdził, że samochód został znaleziony i zarekwirowany przez wojsko
niemieckie. Może to była i prawda, chociaż równie dobrze można było wyobrazić
sobie, że gospodarz sam ukrył gdzieś lub sprzedał samochód nie spodziewając
się, że właściciel zgłosi się kiedykolwiek po jego odbiór. Niedługo mógł
cieszyć się mój Tata ze swego pierwszego w życiu samochodu – jeździł nim tylko
niecałe cztery miesiące.
Miłą niespodzianką w tych smutnych dniach był dla moich rodziców
przyjazd panny Zofii, która powróciła normalnie do pracy, gdy tylko
dowiedziała się, że już jesteśmy z powrotem w Wojkowicach. Panna Zofia opowiadała, że ona i cała jej rodzina
mieli teraz narodowość niemiecką, byli Reichsdeutschami, czyli prawdziwymi Niemcami z Rzeszy. Dzięki temu panna Zofia nie potrzebowała żadnych
przepustek i mogła sobie swobodnie jeździć, gdzie chciała. Jej brat Rudik –
Hasele zapisał się do Hitlerjugend
i biegał teraz na swe zbiórki w krótkich czarnych spodenkach na szelkach i
koszuli w kolorze kawy z mlekiem. Panna Zofia wydawała się
nie być tym specjalnie zachwycona. W zaistniałej sytuacji z tym większą
determinacją odmawiałem nauki niemieckiego, bo był to przecież język naszych
wrogów, którzy zabrali mi szkołę i aparat fotograficzny, a rodzicom radio. Na
próżno Tata tłumaczył mi, że
właśnie dlatego trzeba uczyć się języka nieprzyjaciół, by móc się przed nimi
skuteczniej bronić. Ale ja upierałem się jak muł i nie chciałem mówić po
niemiecku.
Panna Zofia nie zagrzała
miejsca u nas zbyt długo, bo władze niemieckie jej tego zabroniły. Kurz wziął ją na
rozmowę i zakazał pracy u Polaków jako rzeczy niegodnej dla prawdziwej Niemki.
Nie zauważył jakoś widocznie dziwnego zbiegu okoliczności, że Niemka ma polskie
nazwisko Łakota, a Polacy niemieckie. Panna Zofia protestowała, ale w
końcu z płaczem i szlochami musiała wrócić do swego domu do Katowic. Mimo psikusów jakie jej robiłem, była do nas bardzo
przywiązana, a mnie kochała szczerze.
Tereska nie wróciła już do nas z urlopu. Mama przyjęła do
pracy inną pomoc domową. Nazywała się Stasia. Pochodziła ze wsi Siemonia odległej o
Nasza Stasia miała intelekt prosty, po wiejsku nieskomplikowany i
nieskażony miejskimi fanaberiami. Do jedzenia i gotowania nie przywiązywała
większego znaczenia, a garnkami w kuchni szastała tak niemiłosiernie, że
odbijała się z nich emalia. Kiedyś przy obiedzie znalazłem w talerzu duży
kawałek białej glazury. Rodzice orzekli, że pochodzi on niewątpliwie z wnętrza
jednego z naszych kuchennych garnków. Gdyby taki kawałek szkliwa o brzegach
ostrych jak żyletka został przez kogoś połknięty, mógłby mu pociąć kiszki i
spowodować groźne komplikacje. Zapanowało zdenerwowanie i Stasia została
wezwana z kuchni w pilnym trybie. Mama pokazała jej
ten kawałek emalii i zapytała głosem, któremu usiłowała nadać groźne brzmienie
– co to jest takiego, co znaleźliśmy w zupie!? Stasia obejrzała wskazany jej
kawałek i odpowiedziała z bezbrzeżnym zdziwieniem – to jest przecież gita,
proszę Pani. Widocznie w jej stronach emalia nazywana była gitą. Jej wielkie zdziwienie nie wywołał
wszakże fakt znalezienia gity w
zupie, lecz to, że Mama najwidoczniej
nie wiedziała, co to jest.
Ksiądz prałat Bolesław
Pieńkowski z Siemonii, dzięki którego poleceniu Stasia znalazła się u nas
był osobistością, o której legendy krążyły po całym Zagłębiu. Pochodził ze szlacheckiej rodziny i odznaczał się
charakterystycznymi cechami tego stanu: był typowym wesołym rubasznym
szlagonem, człowiekiem o potężnej posturze, obdarzonym przez naturę
niepospolitą energią i niewyparzonym jędrnym językiem. Nie wiem, jakim sposobem
był także akcjonariuszem Towarzystwa SATURN, ale to stąd zapewne wzięła się
jego znajomość z mymi rodzicami. Był uwielbiany przez większość parafian, ale
też zdecydowanie nielubiany przez mniejszą ich część. Swą trzódkę prowadził
sprawiedliwą, choć twardą ręką. Na jego niedzielne kazania, przetykane zupełnie
świeckimi wstawkami, zjeżdżali się słuchacze z całej okolicy, w tym i moi
rodzice, którzy po sumie szli do księdza proboszcza na plebanię na obiad.
Powszechnie cytowane były jego wypowiedzi, gdy z ambony, wskazując palcem,
mówił: dowiedziałem się że tobie,
Stasiek, zdechł koń. Przyjdź do mnie we czwartek, to zabiorę cię na targ do
Siewierza i kupisz sobie nowego, albo – tym razem
już nie wskazując palcem, grzmiał na cały kościół: ty, Kaśka i ty Maryśka, zamiast gzić się z chłopakami po krzakach,
zabierzcie się do pomocy matce w gospodarstwie, bo w waszych obejściach jest
brud i nieporządek. Obecne w kościele Kaśki i Maryśki kuliły się w sobie, a
te które nosiły pozostałe imiona drętwiały ze strachu, że im też coś może się
dostać. Parafianie i parafianki dokładali więc wszelkich starań by na
niedzielnej mszy św. nie zostać publicznie złajanymi przez księdza z ambony.
Nic też dziwnego, że proboszcza bano się jak ognia, a Siemonia słynna była z
porządku i obyczajności. Ale to wszystko działo się przed wojną – w czasach,
które powoli przechodziły do legendy. Ksiądz zmarł w
sierpniu 1944 roku w wieku 70 lat nie doczekawszy wyzwolenia, a jego grób
znajduje się na siemońskim cmentarzu tuż przy bramie po prawej stronie.
¬ ¬ ¬
Na wiosnę 1940 r. pojawił się na Jowiszu niemiecki zarządca, czyli Treuhender. Nazywał się Heczko i mówiło się,
że może nie jest draniem, bo jest tylko sudeckim Czechem, może Austriakiem, a nie
Niemcem-Prusakiem. W związku z tym mój Tata przestał być
Zawiadowcą na elektrowni i od tej pory był zastępcą Heczki, który na jej
funkcjonowaniu znał się chyba jeszcze mniej niż ojciec na hodowli baranów.
Podobnie stało się z Włodzimierzem Michalewskim na kopalni i
Włodzimierzem Kwapiszewskim na cementowni –
każdy został zastąpiony niemieckim zarządcą. Niemcy powyrzucali nas z naszych
domów i musieliśmy przeprowadzić się do mniejszych, bliźniaczych domków dwurodzinnych
na naszej górce. W naszej willi
zamieszkał Heczko z żoną i małą
pięcioletnią córeczką z jasnoblond włosami. Widywałem tę dziewczynkę, jak
chodziła na spacer ze swoją mamą po uliczkach naszej kolonii.
Nasz nowy dom położony był na samej górze, w ostatnim rzędzie domów
naszej kolonii i przylegał do pól. Z południowych
okien widać było już tylko łany zboża, a w lecie słychać było świergot
rozradowanych skowronków. Bardzo lubiłem ten dom, był słoneczny, wygodny i
przytulny. W lecie mogliśmy uciec z Goparem prosto w pola i miedzą, która była
prawie naprzeciwko naszej furtki, dostać się nad sam brzeg Brynicy. W upalne
dni zbierały się tam gromady dzieci z Wojkowic. Baraszkowaliśmy w płytkiej wodzie w trzcinie i
tataraku, którymi brzegi rzeki były gęsto zarośnięte. Nieco dalej w dół rzeki,
koło stacji pomp czerpiących wodę dla elektrowni, siedzieli wędkarze i łowili
ryby.
Ponieważ uruchomiona przez Niemców w Żychcicach szkoła dla
polskich dzieci miała bardzo niski poziom, a pannę Zofię przegonił od
nas Kurz, mój ojciec sam zabrał się
do mojej edukacji. Wziął mnie ostro do galopu. Musiałem uczyć się geografii,
algebry, nudnej geometrii i jej przeróżnych twierdzeń które wymagały żmudnego
udowodnienia a także – nie było rady – niemieckiego, odmiany czasowników w tym
języku a także pisania kanciastym pismem gotyckim. Tata był bardzo
wymagającym nauczycielem, przepytywał mnie bezlitośnie z zadanych lekcji i nie
było mowy o wyrwaniu się z domu bez pokazania zeszytów z prawidłowo odrobionymi
zadaniami. Przedmiotów humanistycznych, czyli polskiego, historii i biologii
uczyła mnie panna Czesława Rabsztynówna, dochodząca po kryjomu nauczycielka, jedna ze
zwolnionych z naszej zamkniętej szkoły.
Nasz
ostatni dom na kolonii przylegał już
do pól…
Pierwsza domowa lekcja z tą panią nie była moim wielkim sukcesem. Przed
lekcją Mama opowiedziała
pannie Rabsztyn, że jestem chłopcem dobrze wychowanym i pochwaliła
mnie, że w pierwszej klasie dostałem bardzo dobrą laurkę. Pani nauczycielka
chciała zorientować się w moich umiejętnościach, siedziałem więc przy stole
stojącym w środku salonu i pisałem dyktando, a pani krążyła dookoła i chodząc
dyktowała z zapałem. Starałem się pisać ładnie i bez błędów, jak tylko mogłem
najlepiej. Niestety niewiele z tego wychodziło, ponieważ cała moja uwaga i
wysiłek skupione były na opanowaniu przeogromnej potrzeby opróżnienia pęcherza.
Była to pierwsza wizyta nieznanej mi przedtem nauczycielki, byłem więc speszony
i wstydziłem się jej powiedzieć, że muszę wyjść do toalety. Pani chciała
zapewne jak najdokładniej sprawdzić co potrafię, dyktowała więc z przejęciem i
zupełnie nie zwracała uwagi na moje podejrzane wiercenie się na krześle.
Trzymałem dzielnie przez całą prawie lekcję z tak wielkim wysiłkiem, że mąciło
mi się dokumentnie w głowie i pisałem zupełne bzdury. W końcu jednak nie
wytrzymałem i wszystko wypuściłem w majtki. Zebrało się to jak w misce we
wklęsłym siedzeniu krzesła. Teraz wprawdzie odczułem błogą ulgę, ale
natychmiast pojawił się nieoczekiwany problem z dziedziny savoir vivre’u natury kurtuazyjnej. Mianowicie, gdy nadszedł
upragniony koniec lekcji, nie mogłem szarmancko wstać i odprowadzić panią do
drzwi, jak by należało. Cieknąca plama na mych spodniach i kałuża na siedzeniu
zdradziłyby natychmiast co mi się przytrafiło – zostałbym już na samym początku
pobierania nauki gruntownie i nieodwracalnie skompromitowany. Wybrałem więc mniejsze
zło i siedziałem dalej jak przykuty do krzesła, a pani wyszła z domu
nieodprowadzona, myśląc sobie pewnie: jakiż to niegrzeczny i źle wychowany
chłopiec, a w dodatku pisze z błędami jak skończony osioł! A jego biedna matka – jakież ona
ma złudzenia co do grzeczności i umiejętności tego tumana!
Nieustraszona panna Rabsztyn przez cały
prawie okres niemieckiej okupacji przychodziła do nas do domu i wbijała mi
wiedzę do głowy, sama narażając się na wielkie niebezpieczeństwo. Za tajne
nauczanie polskich dzieci groziła przecież zsyłka do Oświęcimia, który teraz nazywał się Auschwitz, gdzie Niemcy wybudowali obóz koncentracyjny w którym więzili
tych, których uważali za swych wrogów. A więc pewna śmierć. Tej wspaniałej
nauczycielce, oddanej swej pracy bez reszty, mogłem się za to odwdzięczyć
jedynie w niewielkim stopniu, gdy w 1982 roku, zbierając dokumentację do swej
emerytury, odszukała mnie w Gliwicach z prośbą, abym
zaświadczył o jej okresie tajnego nauczania w czasie okupacji. Wystawiłem jej
wtedy jak najlepsze świadectwo i mam wielką nadzieję, że wpłynęło ono
pozytywnie na wysokość jej skromnej zapewne nauczycielskiej emerytury.
|
|
W
roku 1938 |
W
roku 2001 |
Czesława
Rabsztynówna – bohaterska
nauczycielka z Wojkowic |
Z niezapomnianą, niezwykłą panią Rabsztyn miałem
szczęście znów spotkać się po latach – w marcu 2001 roku miała już prawie 90
lat. Mieszkała nadal w Wojkowicach, posiadała niezmiennie młodzieńczy umysł i była żywą
kroniką Wojkowickiej historii. Po wojnie była wieloletnią autorką Kroniki
Wojkowic i wojkowicką radną, wybieraną przez szereg kolejnych kadencji, autorką
wielu artykułów z dziedziny bibliotekarstwa oraz współautorką niedawno wydanego
przez Zarząd Miasta poważnego szkicu monograficznego o Wojkowicach, które w tym
czasie posiadały prawa miejskie już od przeszło 35 lat. Pamiętała szczegóły, o
których ja sam dawno zapomniałem. Przypomniała mi epizod, gdy w czasie
nazistowskiej okupacji mój ojciec był w szpitalu
w krytycznym stanie po ciężkiej operacji, a Mama leżała krzyżem
przed ołtarzem wojkowickiego kościoła prosząc Boga o jego uzdrowienie.
Panna Rabsztyn pochodzi ze starej, zasiedziałej
i zasłużonej wojkowickiej rodziny ,
która w samym tylko jej pokoleniu dała społeczeństwu tak wartościowe jednostki
jak ona sama, jej brat ksiądz Jan Rabsztyn czy ich brat
Roman – podporucznik
Wojska Polskiego poległy w nieznanym miejscu w walce z Niemcami w 1939 roku. A
może to nad mogiłą Romana Rabsztyna modliliśmy się w czasie powrotu z ucieczki
przed Niemcami we wrześniu owego roku?
¬ ¬ ¬
Na jesieni 1941 roku odwiedziła nas panna Zofia Łakota. Nigdy
nie ubierała się zbyt kolorowo, a teraz była cała w czerni – chodziła w
żałobie. Jej brat Rudik, po przeszkoleniu w swoim Hitlerjugend został wzięty do wojska niemieckiego i wkrótce,
niedługo po tym jak Niemcy w czerwcu tego roku zaatakowali Rosję, poległ gdzieś na wschodnim froncie. Niewiele
powojował sobie młody Hasele. Wysyłał z wojska do domu melancholijne listy,
których matka i siostra wyczekiwały niecierpliwie. Wyczytywały w nich między
wierszami, że nie wszystko było tam takie zabawne, jak sądził na początku, gdy
szedł na wojnę jak na wielką przygodę. Teraz pozostawił w Katowicach obie kobiety –
matkę i siostrę zupełnie same. Panna Zofia była załamana
i przyjechała do nas aby się wypłakać, bo w swym niemieckim otoczeniu
musiała udawać że jest „twardą Niemką” i nie mogła sobie pozwolić na
pokazywanie zbyt wielkiej rozpaczy.
Poczciwa Zofia, w swym nieszczęściu nie zapomniała przywieźć mi
tabliczki czekolady ze swego niemieckiego przydziału. Nie miałem czekolady w
ustach od początku wojny! Rodzice niewiele mogli ją pocieszyć. Sami nie byli w
nadzwyczajnym nastroju, bo wiadomości o ciągłych niemieckich sukcesach na frontach
nie nastrajały ich wesoło. Panna Zofia wróciła do Katowic i więcej już
nigdy nie zobaczyłem tej przepoczciwej i głęboko nieszczęśliwej osoby.
Jak większość mieszkańców pogranicza, tak i ta śląska rodzina była
naznaczona tragedią rozdarcia pomiędzy dwoma narodami między którymi żyli i do
których ciążyli w jednakowym chyba stopniu. A może, gdyby rodzina ich
opowiedziała się po stronie Polski, Hasele przeżyłby wojnę
bezpiecznie, a los obszedłby się łaskawiej z tymi trzema osobami?
¬ ¬ ¬
Zakazem posiadania w domu polskich książek nikt w gruncie rzeczy
specjalnie się nie przejmował, bo wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że jest
on praktycznie nie do wyegzekwowania. Państwo Dzierzbiccy, którzy byli ludźmi rozmiłowanymi w czytaniu i mieli
w domu mnóstwo książek oraz piękny zbiór klasyków polskiej i światowej
literatury potraktowali ten zakaz poważnie. Mając dwóch synów, którzy byli
oficerami w wojsku polskim, a o których nie mieli do tej pory żadnych
wiadomości, mogli spodziewać się w domu rewizji. Spakowali swoje książki do
trzech olbrzymich skrzyń i poprosili moich rodziców o ich przechowanie u nas w
domu. Rodzice zgodzili się, bo nie mając nikogo z bliskiej rodziny w polskim
wojsku, nie czuli się zagrożeni rewizją w domu. Skrzynie państwa Dzierzbickich wylądowały więc
w naszej piwnicy.
Któregoś zimowego wieczoru, gdy wszystkie lekcje zostały już odrobione,
kaligrafie polskie i gotyckie napisane i wszystkie obowiązki wykonane, z nudów
i ciekawości dobrałem się do tych skrzyń. Były rzeczywiście wypełnione całą
masą przeróżnych książek po sam wierzch. Zacząłem więc je wybierać i czytać po
kolei. Pakując książki do skrzyń, państwo Dzierzbiccy, w naiwnej chęci zmylenia ewentualnej rewizji,
poukładali najbardziej wartościowe i cenne książki na samym dnie skrzyń. Na
wierzchu były warstwy mało wartościowej, raczej brukowej literatury. Od nich
więc zacząłem, a pierwszym autorem z jakim się dzięki temu spotkałem, był
Antoni Marczyński i cała seria jego książek o fascynujących tytułach w rodzaju
Przygoda w Biarritz, Gaz 303,
Zegar Śmierci lub Gdy bestia budzi się. Był to cykl
tomików opisujących przygody polskiego odpowiednika Sherloka Holmes’a,
detektywa Rafała, nazywającego się Kilurk.
Właściwie był to ananim, którego detektyw używał dla zmylenia pogoni, bo w
rzeczywistości Rafał nazywał się odwrotnie – Królik. Bohaterami przeważnie byli
dystyngowani ludzie z high-life’u, akcja toczyła się wartko i była nadzwyczaj
gęsto przetykana wyczerpującymi opisami scen łóżkowych z których nic nie
rozumiałem, chociaż podświadomie czułem, że chodzi o jakiś zakazany owoc. Była
tam także Madonna sleepingów Maurycego Dekobry, królująca pośród szeregu
innych tytułów tego nadzwyczaj płodnego autora bulwarowych romansów, był Kochanek
Wielkiej Niedźwiedzicy Sergiusza Piaseckiego, była broszurowa seria
przygodowa o średniowiecznym kondotierze i jego wielce romantycznych sukcesach,
posiadająca wspólny tytuł Leonardo Pratto
i Czerwony Kapitan i temu podobne dzieła. Nie były to zupełnie, jak łatwo
można się domyślić, utwory przeznaczone dla małych, niewinnych
dziewięcioletnich chłopczyków.
Od tego czasu wszystkie wieczory spędzałem w kącie salonu na czytaniu
Marczyńskiego i jemu podobnych twórców, a ich zapasy w skrzyniach były obfite.
Siedziałem cichutko w fotelu w rogu pokoju pod lampą a rodzice, zachwyceni moim
zamiłowaniem do lektury, byli zadowoleni, że siedzę sobie tak spokojnie. Tylko
Mama, przed której bacznym okiem niewiele w domu
uchodziło, znająca mnie na wylot i z natury dociekliwa, była nieco zdziwiona
tym spokojem, tak nietypowym dla mojego usposobienia. Stan ten mógłby trwać
długo, gdyby nie zdradziły mnie czerwone z przejęcia uszy i pałające z
wrażenia policzki. Moja Mama, podejrzliwie obserwująca to nietypowe zachowanie
się jej jedynaka, zauważyła wkrótce te objawy i postanowiła sprawdzić, cóż też
ten tak dziwnie grzeczny chłopiec może sobie czytać z tak wielkim
zainteresowaniem i z takimi wypiekami na twarzy? Można sobie wyobrazić, jak
wielką niespodziankę jej sprawiłem!
Od tej chwili dobór książek ze skrzyń państwa Dzierzbickich podlegał już
ścisłej cenzurze. Musiałem pożegnać się z Marczyńskim i Dekobrą. Odkryte
zostały teraz niższe pokłady skrzyń, a ja zacząłem studiować literaturę
bardziej adekwatną do mego wieku: Podróże Guliwera i Przygody Robinsona Kruzoe.
Potem, dzięki Cooperowi, Karolowi Mayowi i Mayne Reidowi przeżywałem na Dzikim
Zachodzie przygody wraz z Winnetu, Komańczami i Siuksami. Jeszcze głębiej były
wydania wszystkich dzieł Sienkiewicza, które czytałem z zapartym tchem oraz
Mickiewicz, Słowacki, Cervantes, Dickens, Dumas i w końcu ciężkie albumowe
wydanie dramatów Szekspira. Nie sposób wymienić wszystkich autorów i wszystkie
tytuły ze skrzyń państwa Dzierzbickich. Te trzy ciężkie i dosyć kłopotliwe
skrzynie towarzyszyły nam w kolejnych przeprowadzkach, a zawarte w nich książki
były naszą jedyną rozrywką i podnosiły nas na duchu w czasie długich ponurych
lat niemieckiej okupacji. Wyrobiły u mnie na całe już życie potrzebę czytania
i nawyk brania książki do poduszki przed zaśnięciem.
Po skrzynie Dzierzbiccy zgłosili się
dopiero po wojnie, w Gliwicach. Przychodzili wtedy do nas do domu słuchać po
kryjomu radiowych wiadomości, które Londyn nadawał po
polsku. Robili to dlatego, że w ich mieszkaniu były cienkie ściany i bali się
słuchać radia u siebie, a po okresie niepewności w którym trwali przez całą
hitlerowską okupację, dostali w końcu wiadomość, że ich synowie szczęśliwie
przeżyli wojnę i znajdują się cali i zdrowi w oddziałach wojska polskiego w
Anglii.
¬ ¬ ¬
Trzecie, smutne okupacyjne Boże Narodzenie w 1941 roku przeżywaliśmy
pod wrażeniem wiadomości o niespodzianym ataku, który 7 grudnia dokonała
Japonia, sojusznik Niemiec, na bazę amerykańskiej marynarki wojennej w Pearl
Harbor na Hawajach. Japończycy zadali Amerykanom straszliwe straty. Dla
nas była to jednakże wiadomość pomyślna, gdyż atak ten spowodował przystąpienie
Stanów Zjednoczonych do antyhitlerowskiej koalicji i poważnie zwiększył szansę
zwycięstaw nad Niemiecką III Rzeszą.
Na Święta dostałem od rodziców długą latarkę na okrągłe baterie. Była
to latarka profesjonalna, miała silną żarówkę i reflektor, przy pomocy którego
można było ogniskować światło w bardzo mały, ale za to silny i daleko sięgający
strumień. Latarka sprawiła mi wielką radość, mogłem wieczorami bawić się w
oświetlanie dalekich przedmiotów, które w smudze jej silnego światła wyłaniały
się z ciemności. Przy pomocy tej latarki przez dłuższy czas zabawiałem się
świeceniem w zimowe noce z okna mojego pokoju w okno dziecinnego pokoju naszego
dawnego domu, w którym teraz mieszkał treuhender
Heczko wyobrażając
sobie, że daję zaszyfrowane sygnały jego małej córeczce z blond włosami.
Córeczka ta, jako jedyna mała dziewczynka mieszkająca w sąsiedztwie na górce, robiła na mnie niejasno
uświadamiane sobie silne wrażenie. Widocznie podświadomie stale cierpiałem z
tego powodu, że jestem jedynakiem. Wyobrażałem sobie że jest moją małą siostrzyczką,
że się z nią bawię, opiekuję i prowadzę za rączkę na spacer. Tak więc przez
wiele czarnych jak oko wykol zimowych wieczorów, przy obowiązującym wówczas
całkowitym zaciemnieniu, świeciłem w okna domu Heczki przerywanymi
sygnałami świetlnymi. Przeczytałem akurat w jednej z książek ze skrzyń państwa
Dzierzbickich, że w ten sposób przy pomocy alfabetu Morse’a porozumiewają się
ze sobą spiskowcy. Roztaczający opiekę nad naszą rodziną Anioł Stróż musiał z
pewnością mieć pełne ręce roboty by sprawić, że żaden Niemiec nie zauważył tych
głupich zabaw i nie zawiadomił niemieckiej policji o tajemniczych sygnałach
świetlnych nadawanych w nocy z domu zamieszkałego przez Polaków. Na najmniejsze
podejrzenie o spiskowanie Niemcy reagowali przecież bardzo ostro szczególnie tu
w Zagłębiu, które zawsze manifestowało swą polskość i ciążenie
raczej do centralnych dzielnic Polski niż do Śląska. Mój ojciec nawet nie
uświadamiał sobie jak bliski był od znalezienia się na Gestapo. Głupota
dziesięciolatka jest niewyobrażalna!
W kilka miesięcy potem mój Tata został jednak
wezwany do stawienia się przed oblicze parteigenosse Kurz’a. Nie chodziło jednak o moje sygnały świetlne. Władze
niemieckie uznały że nie przystoi, aby człowiek noszący niemieckie nazwisko i
zajmujący eksponowane stanowisko na elektrowni, był Polakiem. Kurz zażądał więc,
by ojciec, nosząc niemieckie nazwisko, przyjął niemieckie obywatelstwo poprzez
podpisanie Reichslisty, czyli deklaracji przynależności do obywateli Wielkiej
Rzeszy Niemieckiej. Przynależność do rasy panów dałaby mu wielorakie
korzyści i przywileje. Większe dochody finansowe, swobodę poruszania się bez
potrzeby posiadania przepustki i zwiększone przydziały żywności, nie mówiąc
już o możliwości zachowania swego stanowiska, a przede wszystkim poczuciu
bezpieczeństwa dla siebie i rodziny. W innych rejonach Górnego Śląska przyłączonych
do Rzeszy, administracja niemiecka nawet nie pytała
mieszkańców, czy chcą być Niemcami i bez pytania zapisywała automatycznie
wszystkich na Volkslistę, czyli
Niemców z ludu. Co do Zagłębia, to być może Niemcy nie byli tak bardzo przekonani,
że są to tereny rdzennie niemieckie i może dlatego nieco więcej liczyli się ze
zdaniem ludności.
Rodzice przedyskutowali sprawę. Rozważania nie były długie. Starsi
stwierdzili, że nie mają najmniejszej ochoty ulegać szantażowi i sprzedawać się
Niemcom. Ani za korzyści materialne – większą ilość pieniędzy, jedzenia czy
brak konieczności proszenia o przepustkę przy wyjeździe do pobliskich Katowic, ani za stanowisko w pracy, ani nawet za poczucie
bezpieczeństwa. Są Polakami, patriotami i chcą nimi pozostać. Pamiętali
doskonale o tym, że w 1918 roku wszyscy mieszkańcy ziem porozbiorowych
Rzeczypospolitej którzy
poczuwali się do narodowości polskiej, złożyli deklarację o przyjęciu
obywatelstwa Rzeczypospolitej Polskiej, odrodzonej po 123 latach rozbiorów.
Sami również, jako mieszkańcy ziem zaboru rosyjskiego, złożyli przecież taką
deklarację . Zrzekali się w niej swego
dotychczasowego niechcianego przymusowego obywatelstwa rosyjskiego, z którym
się urodzili i prosili o polskie. Szanowali więc odzyskane obywatelstwo Państwa
Polskiego jak cenny skarb i byli dumni z jego posiadania.
Nie ulega wątpliwości, że korzenie naszej rodziny, poprzez Ukrainę, carską Rosję, Kurlandię i Cesarstwo Austriackie są germańskie.
Jednakże mężczyźni z rodu Mauberg od wielu już pokoleń żenili się
z Polkami. Rodzice moi twierdzili, że ponieważ los tak sprawił, iż
urodzili się i wychowali w kraju leżącym nad Wisłą a rodzice ich byli
Polakami, to czują się solidarni zarówno z tą ziemią, jak i z ludźmi, którzy ją
zamieszkują. Nie chcą się wypierać ani kraju, ani swych rodaków. Tata uważał, że
narodowość nie jest parą rękawiczek, którą się wymienia na inną w zależności od
chwilowej sytuacji czy koniunktury. Gdyby się jej wyparł, to by wykazał brak
charakteru i słabość kręgosłupa moralnego. Byłby to jego zdaniem czyn niehonorowy.
Mama, zgadzając się z nim dodawała, że przynależność do
narodu jest wartością z którą człowiek się rodzi i wobec tego, tak jak i
nazwisko, nie może ona być przedmiotem handlu wymiennego za lepsze jedzenie,
lepszą zapłatę czy możliwość łatwiejszego podróżowania. Mówiła jeszcze, że ten
kto raz wyprze się swej narodowości dla korzyści, wyprze się jej następnie
równie łatwo dla jeszcze innej narodowości i dla nowych korzyści.
Babcia uważała, że w
życiu trzeba dochowywać wiary, a w szczególności swej religii, mężowi i
Ojczyźnie. Zmianę narodowości może usprawiedliwić jedynie tak wielkie uczucie,
jak miłość lub nienawiść, a nie interes. Jeżeli polska żona przyjmie
obywatelstwo niemieckiego męża z miłości do niego, to jest to zrozumiałe i
oczywiste. Jeżeli ktoś stanie się Niemcem bo nienawidzi Polski, to też jest to
zrozumiałe. Jednakże nie godzi się, aby z Polaka stać się Niemcem czy Włochem
dla interesu.
Ja nie wszystko rozumiałem z tych wywodów, ale też wcale nie chciałem
zostać Niemcem. Wyobrażałem sobie że Gopar, na którego dokumencie
obowiązkowego szczepienia było napisane Gopar Mauberg, też na pewno nie
chciałby stać się niemieckim psem. Podświadomie czułem, że chodzi tu o bardzo
ważne sprawy, takie które dorośli nazywają „zasadniczymi”.
Natomiast dla Kurz’a sprawa
przerobienia ojca na Niemca była
o tyle prestiżowa, że doskwierała mu widocznie świadomość paradoksalnej
sytuacji, w której on, Kurzymski stał się Niemcem, a pan von Mauberg –
pozostaje Polakiem. Rodzice zdawali sobie z tego sprawę, musiał więc ojciec użyć
wszystkich zasobów swej sztuki dyplomatycznej by nie drażniąc Kurz’a na
ambicji, odmówić w jak najbardziej strawnej dla niego formie. Wymyślił w tym
celu nadzwyczaj sprytny sposób twierdząc, że jego nazwisko wcale nie jest
niemieckie lecz alzackie i pochodzi od miasta Maubeuge w departamencie
Nord we Francji. Niemcy długo nie mogli się zdecydować jak potraktować to
wytłumaczenie – czy jako wybieg czy poważnie tym bardziej, że w ojca Kennkarcie, czyli wystawionym przez
Niemców dowodzie osobistym, jego nazwisko zapisane było zgodnie z metryką
urodzenia z przedrostkiem von wskazującym na jego germańskie pochodzenie.
Sprawa ciągnęła się długo, a ojciec był wzywany wiele razy. Musiał tłumaczyć że
von przed jego nazwiskiem to jest to samo co de w Alzacji, rozwijać przed Kurz’em historię swego rzekomego
francuskiego pochodzenia oraz robić aluzje do sprzymierzonego z Hitlerem rządu Marszałka
Pétaina. Rodzice w pełni byli świadomi zagrożenia, w jakim
się znaleźli i w okresie tym żyliśmy w wielkim napięciu. W czasie któregoś
kolejnego wezwania Kurz ustąpił na
tyle, że nie żądał już by Tata był Reichsdeutschem czyli prawdziwym Niemcem
z III Rzeszy, ale tylko Volksdeutschem,
czyli takim gorszym już, tylko pół-Niemcem z ludu. Tata dalej odmawiał, ale
zaczynał przeczuwać, że batalia jest chyba wygrana. Po kilku dalszych
wezwaniach Niemcy zrezygnowali ostatecznie i dali mu wreszcie spokój.
Niemcy doskonale zdawali sobie sprawę z niechęci do nich podbitego
narodu, w tym i wrogości mieszkańców Zagłębia, którzy znani byli ze swego braku pokory wobec
wszelkiej narzuconej im siłą władzy. Z tego powodu mieli na tym mocno
uprzemysłowionym terenie wyjątkową obsesję na temat dywersji i wszędzie
doszukiwali się sabotażu. Najmniejsza awaria na kopalni czy elektrowni wywoływała
natychmiastowe dochodzenia tajnej policji politycznej Gestapo i szczegółowe śledztwa. Toteż łatwo można sobie wyobrazić
przerażenie ojca, gdy w wyniku gwałtownej burzy jaka rozszalała się
nad Wojkowicami pewnego
upalnego lipcowego popołudnia, piorun uderzył w stację transformatorową.
Spowodowało to zniszczenie największego turbogeneratora, jednego z czterech,
którymi dysponowała elektrownia Jowisz. Winę za to ponosiła przyroda w postaci
pioruna oraz urządzenie zabezpieczające, które powinno było automatycznie
odłączyć turbogenerator, a które nie zadziałało. Niemcy usiłowali jednak
udowodnić, że był to sabotaż i dochodzeniom nie było końca. Tata był przesłuchiwany
bez przerwy przez Gestapo i był o
krok od znalezienia się w obozie w Auschwitz – dawnym
polskim Oświęcimiu, a trafić tam można było za o wiele mniejsze podejrzenia.
Nasz Anioł Stróż znowu musiał wyprosić u Pana Boga opiekę nad Tatą i nami, bo w
końcu różnorakie niemieckie komisje techniczne i śledcze musiały pogodzić się z
faktem, że był to przypadek. Mama znalazła potem
na głowie ojca pierwsze siwe
włosy.
¬ ¬ ¬
Polska spółka do której należało Towarzystwo Górniczo-Hutnicze SATURN
została przez Niemców rozwiązana, a Towarzystwo przejęte przez pruski koncern
państwowy i nazywało się teraz obco Preussiche
Bergwerks- und Hütten-Aktiengesellschaft – w skrócie PREUSSAG. Nasza elektrownia
nazywała się obecnie Kraftwerk Jupiter.
Otaczające nas przyjaźnie swojskie nazwy w których brzmieniu dotąd wyrastałem,
straciły cały swój dotychczasowy urok i wdzięk. Zaczął się wyraźny proces
germanizacji i rugowania Polaków z wszelkich znaczących stanowisk.
W lecie 1943 r. zostaliśmy przez PREUSSAG przeniesieni z naszego
jeszcze całkiem wygodnego i dużego domu na górce
do ciasnego mieszkania w familoku na kolonii robotniczej przy topolowej alei,
która teraz nie nazywała się ulicą Staszica, lecz Grubenstrasse, czyli
ulicą Kopalnianą. Skoro nie chcieliśmy skorzystać z oferowanego nam
dobrodziejstwa stania się Niemcami, to oni potrzebowali naszego domu dla swoich
niemieckich urzędników, którymi coraz liczniej obsadzali administrację kopalni
i elektrowni. Stasia musiała wrócić do swego rodzinnego gospodarstwa w
Siemonii, a Mama i Babcia podzieliły się
jej dotychczasowymi obowiązkami. W familoku było i tak nieźle, bo połączono
dwa małe, składające się z pokoju i kuchni robotnicze mieszkania na parterze w
jedno i dzięki temu Babcia mogła dalej mieć swój pokój dla siebie. Łazienki nie
było, a wspólna toaleta mieściła się na półpiętrze na zewnętrznej klatce
schodowej. Było to niewygodne i krępujące, szczególnie dla Babci. Ja wcale nie tęskniłem za górką, bo zrobiło się tam obco, a tu przynajmniej miałem podwórko i
na miejscu mnóstwo dzieci do zabawy z naszego i sąsiednich familoków. Bawiliśmy
się w chowanego wśród komórek na węgiel i kurników lub goniliśmy na sygnał
odliczanki: Raz-dwa-trzy-cztery, mama robi sery, tata strzela z broni, a
ostatni goni.
Tutaj właśnie mogłem już na co dzień kontynuować znajomość z mym
rówieśnikiem Heniem Ciukiem, który mieszkał z rodzicami i bratem Mietkiem w
sąsiednim familoku. Tata Henia był kopalnianym elektrykiem i pracował na dole, czyli pod ziemią. Sąsiadami
Ciuków byli Błaszczykowie. Pan Błaszczyk pracował też na kopalni Jowisz, ale w
przeciwieństwie do pana Ciuka, na
powierzchni. W moich oczach był on po moim własnym Tacie drugą
najważniejszą osobistością na Jowiszu – kierował parowozem, którym wywoził z
kopalni wagony z kamieniami i żużlem z elektrowni na daleką hałdę w Grodźcu.
Dzięki znajomości z Heniem i poparciu jego
taty, pan Błaszczyk zabierał mnie czasem po kryjomu do parowozu. Była to
wspaniała jazda! Parowóz sapał parą i sypał iskrami z komina. Jego kocioł
wystawał do kabiny jak brzuch grubasa i był tak gorący, że można się było
sparzyć, a do paleniska trzeba było często dosypywać węgla. Buchał wtedy z
niego na nas straszliwy żar. Z tyłu za parowozem widać było jak na spojeniach
szyn kołysze się za nami długi szereg chybotliwych wagoników. Pan Błaszczyk
pozwalał mi od czasu do czasu pociągać za rączkę, którą uruchamiało się gwizdek
lokomotywy. Gwizdałem wtedy, ile się da, na całą okolicę. Czasami mogłem na
trasie trzymać rękę na manetce zaworu, którym puszczało się parę do tłoków.
Korzystałem wtedy z każdej okazji i gdy tylko pan Błaszczyk odwracał nieco
uwagę lub był zajęty skręcaniem papierosa, ja natychmiast puszczałem w tłoki
więcej pary i pociąg niebezpiecznie przyspieszał. Pan Błaszczyk musiał
natychmiast reagować i ostro hamować.
Znajomość z Heniem Ciukiem była dla nas
obu bardzo korzystna: Henio uczył się razem ze mną na tajnych lekcjach, a ja
wtajemniczałem osłupiałego ze zdumienia Henia w nauczone od Taty sztuczki z
kolorowymi roztworami chemicznymi. Z kolei Henio wprowadził mnie w cały nieznany
mi dotychczas świat robotniczych i wiejskich dzieci, w ich rodziny, problemy
którymi żyli i ich zabawy. To Henio i jego koledzy nauczyli mnie wielu
arcyważnych dla chłopca w tym wieku umiejętności: biegać za stalowym kółkiem,
które na poczekaniu zwijał miejscowy kowal z rozżarzonego do czerwoności żelaznego
pręta, palić papierosy skręcone z wysuszonych kartoflanych liści, pływać w
rzece tak by nie dać się znieść prądowi wody czy bić się na kulki z mokrej
gliny lub grać w monety odbijane od ściany. Chłopcy pokazali mi też, w jaki
sposób można zrobić sobie własnoręcznie prawdziwą hulajnogę z dwóch desek i
zużytych łożysk kulkowych, które znajdowało się na kopalnianej hałdzie. W
Wojkowicach chłopak bez
hulajnogi i żelaznego kółka nie liczył się – był bowiem nikim.
Tego roku na
Boże Narodzenie dostałem na Gwiazdkę od ojca zestaw podstawowych
odczynników chemicznych tak pomyślany, że przy jego pomocy można było robić
różne efektowne doświadczenia chemiczne i fotograficzne. Tata był moim
pierwszym nauczycielem chemii, a ponieważ z wykształcenia nie był chemikiem
lecz elektrykiem, wyobrażam sobie, jak solidnie najprzód sam musiał się w
chemii doszkolić. Robiliśmy więc wspólnie różne pasjonujące doświadczenia,
roztwory zmieniały kolory – po zmieszaniu dwóch bezbarwnych powstawał jeden
krwistoczerwony, a czerwony sok z buraków pod wpływem innego odczynnika robił
się zupełnie niebieski. |
Konstanty i Wacław Mauberg. Wojkowice, 1942 r. |
To ojciec wzbudził we mnie zainteresowanie chemią i
fotografią – od tej pory jestem wierny obu tym dyscyplinom.
¬ ¬ ¬
W zimie jeździło się wszędzie na łyżwach – do sklepu, do gospodarza po mleko
czy na wyścigi z kolegami, które odbywały się na zamarzniętych rozlewiskach na
Łęgu. A gdy pola pokryła już gruba warstwa śniegu, naszym ulubionym zajęciem
było polowanie na wrony. Wsadzaliśmy do śniegu posmarowane wewnątrz klejem
stożki z białego kartonu, do których wkładało się kawałek chleba. Zwabione
zapachem pożywienia te głodne ptaki wsadzały głowę do wnętrza stożka, który
przylepiał się im do piór i zasłaniał oczy. W ten sposób przestawały widzieć,
nie mogły latać i można je było schwytać bez trudu.
W familoku przeżyliśmy całą resztę okupacji i wyprowadziliśmy się z niego
dopiero po wyzwoleniu od Niemców, już bezpośrednio do Gliwic.
Familoki
przy ul. Staszica, obecnie ul. Gustawa Morcinka
¬ ¬ ¬
Ojciec zabierał Gopara
stale, a mnie często ze sobą do pracy na elektrownię. Po pewnym czasie
pracownicy, którzy znali już Gopara od dawna, poznali i mnie na tyle dobrze, że
pozwalali myszkować swobodnie pilnując jedynie, żebym nie wpadł do wnętrza
jakiejś maszyny lub nie wleciał gdzieś do dziury. Miałem kilka ulubionych
miejsc odwiedzin. Pierwszym była sterownia
maszynowni, gdzie na podwyższeniu stały pulpity z mnóstwem kolorowych
światełek, guzików i różnych wskaźników. Lampki migotały tam na zielono i
czerwono, a wskazówki drgały wskazując napięcie i natężenie prądu wytwarzanego
w czterech huczących turbogeneratorach stojących rzędem poniżej. Podłoga lekko
drżała, a w powietrzu unosił się zapach rozgrzanego oleju. Drugim było wnętrze
trzech olbrzymich chłodni kominowych. W setkach drewnianych korytek płynęła
zewsząd woda spadając tysiącami małych wodospadów na coraz niższe poziomy, a
gęsta mgła, w której zewsząd widać było kolorowe tęcze, panowała tam nawet w
najpogodniejsze dni. Trzecim miejscem była duma mego Taty – zorganizowane przez
niego jeszcze przed wojną, jedyne na Górnym Śląsku laboratorium
wysokich napięć. Do laboratorium tego nie mogłem chodzić sam lecz tylko z
ojcem, bo przeprowadzane tam były niebezpieczne badania. Stało w nim wiele
różnej wielkości transformatorów, a w ogrodzonym siatką pomieszczeniu, które
nazywało się klatką Faraday’a stały
wysokie, olbrzymie porcelanowe izolatory zakończone na szczycie ogromnymi
miedzianymi kulami. Ojciec kręcił wielkim
kołem jak kapitan na okręcie, z transformatorów rozlegało się coraz
potężniejsze buczenie, aż w końcu z ogłuszającym trzaskiem między miedzianymi
kulami strzelały snopy niebieskich iskier, zupełnie jak błyskawice w czasie
burzy. Było to groźne i wspaniałe widowisko! Bardzo lubiłem też chodzić do
pomieszczenia gdzie znajdowała się maszyna wyciągowa. Panowała w nim zupełna
cisza. Stało tam wielkie koło o nazwie silnik Leonarda, napędzające równie olbrzymi bęben. Na jego jeden koniec
nawijała się stalowa lina wyciągając klatkę z głębi kopalni, a z drugiego
odwijała, spuszczając przymocowaną do niej drugą klatkę w głąb kopalnianego
szybu.
Znajomi ojca, których spotykałem w czasie tych wycieczek, znając moją
fascynację techniką, często dla rozrywki przepytywali mnie:
— czym chciałbyś
zostać jak będziesz dorosły?
— oczywiście
inżynierem – odpowiadałem wtedy, gdyż ten stopień zawodowy uważałem wówczas za
najwyższy na świecie.
— a jakiej specjalności?
– padało następne pytanie, przypierając mnie do muru.
— inżynierem
elektrykiem – mówiłem, ponieważ mój Tata był dla mnie niedoścignionym wzorem.
— interesują cię
silne czy słabe prądy ? – pytano wtedy,
już wyraźnie podchwytliwie.
— silne prądy – odpowiadałem. Oczywiście zupełnie nie wiedziałem o co
chodzi, ale przecież nie mogłem interesować się czymś tak mizernym, jak prądy
słabe. Życie zaś uczyniło mnie elektrochemikiem, a więc w gruncie rzeczy kimś o
specjalności pośredniej pomiędzy prądami słabymi i silnymi.
Ojciec zabierał mnie
też czasami na inspekcję urządzeń elektrycznych na dół, czyli do kopalni pod ziemię. Wkładaliśmy kombinezony
robocze i ochronne kaski na głowę, a Tata brał dla siebie i mnie górnicze
lampki zwane karbidówkami. Zapalało się je na dole. Śmierdziały acetylenem,
paliły się jasnym płomieniem, ale nie oświetlały wiele. Ciasną klatką
zjeżdżaliśmy z sykiem liny w dół tak szybko, że żołądek podchodził do gardła.
Na dole nie było przyjemnie – było ciemno, wilgotno, ciasno ale ciepło.
Wszystko dookoła pokryte było czarnym węglowym pyłem. Szliśmy w kierunku przodka, gdzie były rozdzielnie
elektryczne.
Sztygar pan Fudalej, który prowadził nas na miejsce, opowiadał mi po
drodze różne historie o Skarbku, dobrym duchu kopalni. Czasem można go było
podobno spotkać w bocznym ciemnym chodniku jak w milczeniu robił obchód swego
podziemnego królestwa. Nazywał się Skarbek, bo pilnował skarbów jakie Śląska ziemia tak
licznie i zazdrośnie kryła w swym wnętrzu. Takimi skarbami były przeróżne rudy
metali a także węgiel, dlatego właśnie nazywany czarnym złotem lub czarnymi
diamentami. Skarbek był bardzo stary i miał długą siwą brodę, a poznawało się
go dodatkowo po tym, że w ręku trzymał nie nowoczesną lampę karbidową jak my
(jakże trudno sobie dziś wyobrazić, że w owych czasach lampa taka była
najnowocześniejszą!), lecz smolne łuczywo lub staroświecką lampę olejową.
Czasami jednak mógł dla zmylenia przybrać postać zwyczajnego górnika. Gdy
spotkało się Skarbka na swej drodze, trzeba go było wtedy natychmiast grzecznie
pozdrowić górniczym powitaniem Szczęść
Boże. Inaczej mógł sprowadzić nieszczęście – zdmuchnąć płomień w lampie,
wyprowadzić w labirynt bez wyjścia, rzucić zły urok lub nawet spowodować
kurzawkę albo wywołać zawał chodnika. Ze Skarbkiem nie wolno było żartować.
Chodnikiem jechały naprzeciw nas w kierunku szybu wyciągowego wagoniki
zwane kolebami wypełnione węglem,
ciągnięte przez elektryczne lokomotywy, a czasem jeszcze przez konie. Pan
Fudalej mówił, że te
konie były zupełnie ślepe, gdyż większość swego życia spędziły w kopalni w
zupełnych ciemnościach. W bocznych korytarzach było nieraz tak nisko, że
musieliśmy iść prawie na czworakach. Wracaliśmy stamtąd umazani na czarno od
stóp do głowy. Trzeba było iść prosto do kopalnianej łaźni. Braliśmy tam
prysznic w osobnym pomieszczeniu przeznaczonym dla dozoru. Górnicy myli się w olbrzymiej sali z prysznicami wiszącymi
z sufitu. Przechodząc zerkałem do niej z ciekawością – widać tam było w
obłokach pary jak przez mgłę tłumy golasów pokrytych mydlaną pianą.
Przy elektrowni znajdowała się też zorganizowana przez ojca ciemnia
fotograficzna. Tata uczył mnie tam różnych technik laboratorium
fotograficznego, a ja pomagałem mu wywoływać klisze i robić powiększenia jego
zdjęć. Ojciec był zapalonym fotoamatorem i właściwie nie rozstawał się z
aparatem fotograficznym. Fotografował wszystko dookoła – były to fotografie
członków rodziny i znajomych, reportaże z wycieczek, krajobrazy wśród których
szczególnie fascynowały go pejzaże górskie, była ciekawa architektura,
przydrożne kapliczki, martwa natura oraz interesujące gry świateł i cieni. Miał
zacięcie artystyczne – za czasów studenckich, gdy nie stać go jeszcze było na
aparat fotograficzny, w wolnych chwilach wędrował po podwarszawskich okolicach
i malował całkiem udane akwarele wiejskich chałup, mazowieckich polnych
pejzaży, zabytków architektury.
Podwarszawski
folwark. Jedna z akwarel mego ojca.
¬ ¬ ¬
Pan Kwapiszewski też czasami
zapraszał mnie do odwiedzenia go w pracy. Zabierał mnie wtedy na obchód po cementowni
i z czasem już zupełnie dobrze się w niej orientowałem. Najbardziej podobały
mi się piece w kształcie olbrzymich leżących walców, długich chyba na sto metrów,
powoli obracających się na swych rolkach. W szalejącym wewnątrz nich ogniu
wypalał się cement w takim czerwonym żarze, w jakim na pewno smażą się w piekle
źli ludzie. Bardzo też lubiłem oglądać laboratorium. Na półkach dojrzewały tam,
zupełnie tak samo jak jabłka zimowe w naszej piwnicy, gdy mieszkaliśmy jeszcze
w domu na górce, próbki stwardniałego
cementu i nieświadome swego losu cierpliwie oczekiwały na najbardziej wymyślne
tortury, jakim je następnie poddawano: zgniatano, miażdżono i rozrywano je bez
litości na specjalnych urządzeniach do pomiaru wytrzymałości.
Jednakże tak naprawdę najbardziej fascynowała mnie elektrownia Taty i jej funkcjonowanie.
W Księdze Pomysłów – grubym zeszycie
z kratkowanego papieru, który dostałem od rodziców na imieniny, na drugiej
stronie narysowałem duży obrazek zatytułowany Schemat elektrowni. Były tam narysowane dwa wysokie kominy oraz
umieszczone wszystkie maszyny, przy pomocy których w elektrowni robi się prąd
elektryczny, łącznie z parowozem, którym jeździł pan Błaszczyk. Właściwie to Schemat elektrowni był tak ważny, że
powinien był znaleźć się na pierwszej stronie, ale była ona już zajęta. Na
pierwszej stronie umieściłem bowiem wcześniej spis treści, którego III-ci
rozdział był zatytułowany Moje projekty
na po wojnie. Pierwszy punkt tego rozdziału brzmiał: Nr 1. Odgryźć się Polakowi. Rysio Polak był synem
bardzo ważnej miejscowej osobistości – jego tata był właścicielem zakładu
fryzjerskiego znajdującego się w centralnym miejscu Wojkowic, na rogu topolowej
alei i głównej ulicy Sobieskiego. Rysio był szefem wieloosobowej grupy
chłopców, a na moją zemstę zasłużył sobie z tego powodu, że nie chciał bawić
się z moją grupą, która składała się tylko z Henia Ciuka, mnie i kilku niezbyt zdecydowanych sympatyków, a
wśród nich kolegów jeszcze z przedszkola – Bogusia Przybyłka i
Czarka Trefona. Dopiero na drugim miejscu spisu treści był punkt: Nr 2. Zrobić sobie elektrownię w domu.
¬ ¬ ¬
W końcu kwietnia 1943 roku zapanowało w Wojkowicach wielkie
poruszenie. W niemieckiej gadzinówce
wydawanej po polsku dla Polaków drukowano co dzień nowe wykazy nazwisk
zamordowanych przez Rosjan polskich oficerów, których kilka tysięcy ciał
odkryło wojsko niemieckie w masowych grobach na terenie Rosji koło Smoleńska. To wtedy usłyszałem po raz pierwszy złowrogą nazwę
Katyń. Skojarzyłem ją sobie wówczas natychmiast z zawodem
kata. Wszyscy ci Polacy, którzy mieli kogoś z rodziny lub znajomego w wojsku, a
o którym nie mieli od czasu wojny żadnych wiadomości, codziennie szukali, czy
w gazecie nie ma ich nazwisk. Państwo Dzierzbiccy szukali tam z
trwogą nazwisk swych dwóch synów i pamiętam, że pani Dzierzbicka chodziła w tym
okresie czasu z twarzą zapuchniętą z płaczu i wyglądała jak zdjęta z krzyża.
Wszyscy nasi znajomi byli zdezorientowani i zadawali sobie pytanie, czy to może
Niemcy zabili naszych oficerów? Mój ojciec jednak, mimo że
o niemieckiej bezwzględności i okrucieństwach przez nich popełnianych stale
było wokół głośno, znał bolszewików na tyle dobrze, by nie mieć najmniejszych
złudzeń, że to nieprawdopodobne i makabryczne odkrycie o którym Niemcy piszą w
gazetach jest niestety prawdą, a zbrodnię tę popełnili Rosjanie. Rodzice po raz
kolejny podziękowali Bogu za to, że nie mieli gdzie już dalej uciekać z
Krasnegostawu na wschód. Tata mówił, że po
zdradzieckim ataku w plecy Polski w dniu 17
września 1939 roku, był to drugi, straszliwy przejaw wrogiego stosunku, jaki
Rosjanie mają do Polaków. Mieliśmy więc z dwóch stron naszego kraju dwóch
bezlitosnych wrogów – z jednej Niemców, których przywódca Hitler głośno
nawoływał w swych przemówieniach do wytępienia Polaków, a z drugiej Rosjan,
których intencje wobec nas były coraz bardziej widoczne i przerażające.
¬ ¬ ¬
Moja Mama, pozbawiona w familoku pomocy domowej i zmuszona
zająć się wychowaniem syna, gotowaniem, prowadzeniem i zaopatrzeniem domu, bez
słowa skargi czy narzekania znosiła trudy okupacji. Była dzielnym i lojalnym
partnerem, na którego poparcie i słowa otuchy ojciec mógł zawsze
liczyć w tych ciężkich czasach. Mama nigdy nie uchylała się od wyraźnego wyrażenia
swego zdania. Potrafiła Tatę podeprzeć na duchu a także, mimo raczej władczego
charakteru, umiała usunąć się w cień, gdy było potrzeba. Wykazywała się dużą,
sprawdzoną na wielu przypadkach intuicją i trafnością w osądach, toteż Tata
bardzo liczył się z jej opinią, mimo że miał czasem zupełnie inne zdanie. Miała
też doskonałą zdolność adaptacji do warunków okupacyjnego życia. Ponieważ w
czasie niemieckiej okupacji niepracującym Polakom groziła w każdej chwili
wywózka na przymusowe roboty do Niemiec, moja Mama posiadała tzw. lipne papiery o zatrudnieniu. Była
fikcyjnie zatrudniona jako fizyczna
pracownica placowa w firmie transportowej Andrzeja Furmanka, naszego znajomego sprzed wojny, któremu Niemcy dali
koncesję na prowadzenie firmy.
Rodzice moi tworzyli parę, w której niekwestionowaną i niepodzielną
władzę pełnił mój ojciec. Wychodziło nam to na dobre, bo Tata umiał rządzić, a
Mama podporządkować
się. Mimo to ojciec miał zwyczaj, aby wszystkie sprawy dyskutować szczegółowo z
Mamą. Decyzja podejmowana przez ojca była już potem realizowana wspólnie, a
odpowiedzialność i konsekwencje ponoszone też wspólnie.
Szczególnie trudne do rozwiązania były problemy ze zdobyciem żywności,
bo władze niemieckie coraz bardziej zmniejszały jej przydziały. Polacy mieli
nie tylko niższe place od Niemców, ale i mniejsze przydziały żywności. Rolnicy
i te rodziny które miały ogródki, mogli się z nich jakoś dożywić. Myśmy nie
mieli tych możliwości, zaczęliśmy więc po prostu być coraz bardziej głodni.
Dożywialiśmy się brukwią i burakami pastewnymi, Mama zrywała
pokrzywy w rowie przy drodze i robiła z nich zupę. Nawet ziemniaki stanowiły
rarytas. Pamiętam jak pewnego razu nie mogłem się powstrzymać i dosłownie
pożarłem całe pół kostki margaryny, jaką Mama przyniosła tryumfalnie do domu, a
która stanowiła tygodniowy przydział tłuszczu dla naszej czteroosobowej
rodziny.
W tych trudnych chwilach moja Mama przejęła na
siebie zadanie zaopatrzenia rodziny w dodatkową żywność i wykazała się w tym
nadzwyczajną pomysłowością i inicjatywą. Handel żywnością był surowo zakazany,
a za nielegalny ubój bydła groziła kara śmierci. Wyprawy po żywność były więc
bardzo niebezpieczne zarówno dla sprzedającego, jak i kupującego. Mama
zabierała mnie, niby na wycieczkę i dla odwiedzenia znajomych, na kilkudniowe
piesze wyprawy do Siemonii i innych
okolicznych wsi. Chodziliśmy tam do gospodarzy wskazanych przez księdza
Pieńkowskiego lub po prostu
od chałupy do chałupy i Mama usiłowała kupić mąkę, masło, jaja i te wiejskie
produkty, które przed wojną gospodynie same roznosiły po domach naszej górki i bardzo prosiły, żeby je od nich
kupić. Teraz sytuacja odwróciła się diametralnie. Walutą nie były niemieckie
pieniądze ale dolary, złoto lub w ostateczności inne przedmioty, na które
dotychczas uboga zagłębiowska wieś nie mogła sobie pozwolić. W ten sposób w
ciągu wielu kolejnych wypraw została wymieniona na żywność najprzód cała Mamy
biżuteria, po jej wyczerpaniu futro Mamy i gruby zimowy płaszcz ojca, potem jej sukienki i buty, a na końcu różne nasze
meble, których i tak nie mieliśmy gdzie pomieścić w ciasnym mieszkaniu w
familoku. Najcenniejszym, ale i najrzadziej zdobywanym trofeum było mięso.
Jeżeli udało się je w końcu gdzieś zdobyć, Mama obwijała się
nim dookoła pasa, a w koszyku niosła chleb lub inne mniej niebezpieczne
produkty, aby w razie kontroli i rewizji po drodze to one zostały przez
żandarmów odkryte i skonfiskowane.
Cierpieliśmy również na chroniczny brak cukru. Mama robiła więc
melasę z brukwi albo z buraków pastewnych, które kupowała u gospodarzy na wsi.
Trzeba było je pociąć na drobne paski i długo gotować w wielkich garnkach na
piecu w kuchni. Wszystko dookoła było zaparowane, ale nie można było otworzyć
okien żeby się nie zdradzić z tą produkcją. Po wygotowaniu i wytłoczeniu przez
szmatę, otrzymywało się brązowy gęsty słodko-gorzkawy wywar, którym można było
z pewną dozą fantazji zastąpić upragniony brakujący biały cukier. Obecnie,
kiedy piszę te słowa, surowy brązowy nierafinowany cukier jest uważany za coś
bardziej naturalnego, lepszego i droższego od cukru białego. Widać, jak bardzo
wartość rzeczy jest względna i jak zależy od aktualnych warunków życia.
Ponieważ brakowało także i mydła, a o niemieckim przydziałowym o nazwie
RIF mówiło się, że jest robione z Żydów zabitych w obozie śmierci w
Auschwitz-Oświęcimiu i z gliny, Mama zajęła się
produkcją mydła. Robiła je z niejadalnego baraniego tłuszczu kupowanego
pokątnie na wsi oraz z sody, którą wydobywała z popiołu. Przepis na produkcję
takiego mydła krążył wówczas po całej Polsce i był
dostosowywany do lokalnej sytuacji surowcowej. Tak otrzymane mydło zupełnie
dobrze można było użyć do prania, a nawet i do mycia.
¬ ¬ ¬
W 1944 roku kolonia naszych
domków na górce została już zupełnie opanowana
przez niemieckich urzędników, a wszyscy nasi sąsiedzi mieszkali teraz albo
podobnie jak my w familokach na kolonii robotniczej, albo gdzieś na
peryferiach Wojkowic. Mimo to rodzice dalej podtrzymywali stosunki towarzyskie
ze znajomymi, gdyż stanowiło to swego rodzaju ucieczkę od smutnej okupacyjnej
rzeczywistości i była to jedyna możliwość spotkania się, wymiany myśli i
zdobycia nowych wiadomości. Opowiadano o przeżyciach z września 1939 roku,
powoli przeciekały rewelacje o obronie Westerplatte i jej dowódcy
majorze Henryku Sucharskim, o wyczynach majora Hubala, o polskim rządzie w Londynie i o polskiej
armii na Bliskim Wschodzie. Szeptem mówiono o Armii Krajowej i jej walce z
Niemcami. Śmierć generała Władysława Sikorskiego była ciosem, z
którego długo nie mogliśmy się otrząsnąć, a wiadomości o powstawaniu polskiego
wojska w Sowietach i jego walkach
na froncie z Niemcami u boku Sowietów przyjmowaliśmy raczej z niedowierzaniem.
Dyskutowano oczywiście również o polityce, o przyczynach tak druzgocącej klęski
we wrześniu, o powodach słabości Polski przedwojennej i
o sposobach uniknięcia błędów w przyszłości. Jak zwykle, sanatorzy i ozonowcy obarczali
się nawzajem winą za klęskę. To, że ostatecznie zwyciężymy i przepędzimy
Niemców z naszej ziemi, nie podlegało dla nikogo najmniejszej wątpliwości i
było dla nas oczywiste.
Długie okupacyjne zimowe wieczory rodzice urozmaicali sobie
opowiadaniami „o dawnych czasach”. Mama opowiadała o
pobycie w Moskwie, o koleżankach ze Szkoły Pielęgniarskiej w Warszawie i o swej
praktyce w zakładzie dla dzieci specjalnej troski prowadzonym przez amerykańską
Fundację Metodystów. Babcia o znajomych na
Kaukazie, o życiu towarzyskim jakie tam prowadziła albo o
wonnych wschodnich przyprawach kuchennych, z których najwięcej brak jej było
teraz ziela o nazwie kindza. Tata opowiadał o
prastarej Kolchidzie, która w gruzińskim języku nazywała się Sakarthveło
i dała początek dzisiejszej Gruzji oraz o jej
złotym wieku za panowania królowej Tamary. Historię Gruzji ojciec znał dobrze,
gdyż uczył się jej szczegółowo w Korpusie Kadetów. Opowiadał także o tarasach,
na których rozłożony był Tyflis i o Klubie
Polskim w tym mieście, gdzie babcia królowała
wyróżniając się urodą, wdziękiem i smukłą sylwetką.
Ja jednak najbardziej lubiłem, jak Tata opowiadał o
Kaukazie, Gruzji i o Gruzinach.
Z jego opowieści wyłaniał się malowniczy obraz potężnego, długiego na przeszło
1000 kilometrów pasma groźnych gór oraz wizerunek tego dzielnego narodu.
Gruzini to ludzie rozmiłowani w kulturze, przedsiębiorczy, sprytni i
nadzwyczaj waleczni. Świadczyła o tym dobitnie już sama formuła starodawnego
gruzińskiego pozdrowienia. Przy powitaniu mówiło się: Gamardżoba – Bądź zwycięzcą!, a pozdrawiany
odpowiadał: Gaumardżios co oznaczało: Zwyciężaj!
Starsi przypominali sobie różne zabawne wierszyki rosyjskie,
jak na przykład ten o trzech Chińczykach i trzech Chinkach:
Byli,
żyli tri Kitajcy: Jakcy, Jakcy-Drakcy, Jakcy-Drakcy-Droni.
Byli,
żyli tri Kitajki: Cypcy, Cypcy-Drypcy, Cypcy-Drypcy-Limpamponi.
Pożeniłsia: Jakcy na Cypcy, Jakcy-Drakcy
na Cypcy-Drypcy,
Jakcy-Drakcy-Droni
z Cypkaj-Drypkaj-Limpamponi.
Była to bardzo zabawna i skomplikowana historia, bo mieli oni potem dzieci i wnuki,
których imiona były kombinacją imion rodziców i robiły się przez to coraz
dłuższe. Można było tak ciągnąć w nieskończoność.
Tyflis 1910 r. Gmach
Opery
W te wieczory ojciec czytał nam po rosyjsku
liryczne poezje Lermontowa i opowiadania
Puszkina. Szczególnie bliskim był mu Lermontow, być może z
tego powodu, że podobnie jak on ukończył szkołę wojskową i służył w wojsku, a
może także i dlatego, że dwukrotnie przebywał na zesłaniu na Kaukazie. Pełen tragicznego wyrazu wiersz Śmierć poety napisany na wieść o tragicznej śmierci Puszkina był
przez mego Tatę szczególnie ceniony. Ja najbardziej lubiłem słuchać, jak Tata czytał poemat
Puszkina Rusłan i Ludmiła:
U łukamoria dub zielonyj,
Złataja cep’ na dubie tom.
I dniom i noczju kot uczionyj
Wsio chodit po cepi krugom.
Idiot naprawo – piesń zawodit,
Nalewo – skazku
gawarit...
i od razu tłumaczył na polski:
Nad morską zatoką jest dąb zielony,
Na dębie złoty łańcuch leży.
I całe noce, całe dni
Krąży po nim kot uczony.
Pójdzie na prawo –
pieśń zaśpiewa,
A w lewo – bajkę
opowie...
Lub bajkę O carze Sałtanie:
....... Wiatr wesoło szumi wkoło,
Z dali okręt mknie wesoło
Obok jednej z wysp Bujana
Wprost do sławnych ziem Sałtana
I krainę upragnioną
Widać już za mgieł zasłoną.
Już na brzeg wysiedli goście,
Już car Sałtan woła: „Proście!”
Goście patrzą – car na tronie
Siedzi w złotej swej koronie,
A kucharka z tkaczką cicho,
Z swatką – babą Babarychą
Siedzą razem na uboczu,
Śledzą cara
czworgiem oczu...
Trzeba było bardzo uważnie słuchać by nie dać się zaskoczyć i odpowiedzieć
na zadawane znienacka pytanie: dlaczego trzy osoby – kucharka, tkaczka i
Babarycha patrzały na cara czworgiem, a nie sześciorgiem oczu?
Z przejęciem wsłuchiwałem się w rytmiczne strofy wiersza i śpiewną
melodię rosyjskiego języka, która w wykonaniu ojca nabierała
szczególnej miękkości i uroku. W przeciwieństwie do gardłowego i szczekliwego
języka niemieckiego, rosyjski spodobał mi się od samego początku. To dopiero
spotkanie z sowieckimi żołnierzami w 1945 roku, plugawym słownictwem jakim się
posługiwali i przymus jego nauki w szkole spowodowały, że do języka tego
straciłem potem cały mój dotychczasowy sentyment.
Konstanty
Mauberg (po lewej) ze swym przyjacielem Włodzimierzem
Lilienfeld.
Agdam w Azerbejdżanie, 1908 r.
¬ ¬ ¬
Wiadomość, jaką w lecie 1944 roku podały niemieckie gazety o wkroczeniu
wojsk sowieckich na tereny polskie wywołała falę radosnych nastrojów, a ze
zdziwieniem i mieszanymi uczuciami mówiono o utworzeniu drugiego, uzależnionego
od komunistów, polskiego rządu w wyzwolonym Lublinie. W sierpniu dowiedzieliśmy się o wybuchu powstania w
Warszawie i Mama, która tam miała brata Adama, niepokoiła się bardzo o jego los. Wuj Adam pomagał
nam w czasie okupacji niemieckej, przysyłając z Warszawy paczki z żywnością i
ubraniem. Wiadomość o porażce powstańców i spaleniu Warszawy przez Niemców
spowodowała powrót pesymizmu . Także i
wiadomość o wydaniu przez lubelski rząd komunistyczny niezrozumiałego
zarządzenia o karze śmierci za nielegalne posiadanie odbiorników radiowych na
wyzwolonych już od Niemców terenach wywoływała zdumienie i przerażenie.
Sugerowała bowiem raczej kontynuację niemieckiej okupacji niż niepodległość.
Zatrzymanie rosyjskiej ofensywy na Wiśle było dla mego Taty kolejnym
niepokojącym sygnałem złych intencji Sowietów wobec Polski. U nas w
Wojkowicach Niemcy nie przejawiali
żadnych oznak słabości, byli dalej butni i pewni siebie.
¬ ¬ ¬
Do rodziców przychodzili często w odwiedziny ludzie, którzy byli
pionierami przemysłu górniczego w Zagłębiu. Byliśmy wszyscy tymi, którym wojna brutalnie
przerwała, każdemu na innym etapie, proces zagłębiowskiej asymilacji. O
ludziach tych mówiło się w tutejszej gwarze ptoki
– krzoki – pnioki. Oznaczało to: ptaki – czyli ci, którzy dopiero co
przyfrunęli z innych dzielnic Polski i zauroczeni
pięknem tej ziemi pozostali tu na stałe, krzaki – ci, co zapuściwszy korzenie w
Zagłębiu tworzą już jego rozgałęzioną tkankę i pniaki – to ci, którzy są tu już
w drugim lub trzecim pokoleniu, czyli tak długo, że ich korzenie sięgają
głęboko, są grube i stanowią solidny pień. Ptokami
byli moi rodzice i wszyscy nasi znajomi z kolonii
na górce. Napaść niemiecka na Polskę
uniemożliwiła im stanie się krzokami,
mnie zaś pozbawiła możliwości stania się pniokiem.
Podczas tych spotkań wspominano stare dzieje i prowadzono gorące
dyskusje o tym, jak zagłębiowski przemysł powinien być zorganizowany po wojnie.
Krytycznie odnoszono się do Karboferu,
wielkiego przedwojennego rządowego molocha skupiającego kopalnie (Karbo) i huty żelaza (Ferrum), skąd wzięła się jego nazwa. Był
on podobno tak źle zarządzany, że mówiono o nim nie Karbofer, lecz Skarb Oferm.
Dzięki temu, przysłuchując się rozmowom dorosłych, powoli zaczynałem
poznawać historię Towarzystwa SATURN, Zagłębia Dąbrowskiego i powstania
przemysłu na tej ziemi. W Zagłębiu ludność była przysłowiowo uboga, a wnętrze
ziemi wyjątkowo bogate w przeróżne surowce i przez to stanowiące tak łakomy
kąsek dla kolejnych zaborców – Austriaków, Rosjan i Niemców. W niedalekich
Mysłowicach był przecież
punkt, w którym zbiegały się granice trzech zaborów – austriackiego,
rosyjskiego i pruskiego. U schyłku 18-go i w początkach 19-go wieku niewielkie
jeszcze wydobycie węgla w Zagłębiu związane było tylko z lokalnym wytapianiem
ołowiu, cynku i srebra. Rudy tych cennych metali w stosunkowo płytkich
pokładach ciągną się w pasie od Olkusza do Tarnowskich
Gór. Dopiero w drugiej połowie i pod koniec XIX-go wieku
nastąpił gwałtowny wzrost jego wydobycia spowodowany pojawieniem się hurtowych
odbiorców, którymi stały się cukrownie, huty, maszyny parowe fabryk
włókienniczych w Łodzi, a także rozpoczęta w 1840 r. budowa kolei
Warszawsko-Wiedeńskiej i w końcu mieszkańcy coraz bardziej ludnych miast.
Pierwsza kopalnia w sąsiedniej Czeladzi wzięła swój
początek od spotkania trzynastu mieszczan, którzy około połowy 19-go wieku
zawiązali spółkę dla kopania węgla na pobliskim pustkowiu o nazwie Piaski. Dzielnym mieszczanom, mającym równie wiele
entuzjazmu co mało wiadomości o wydobyciu węgla, szybko wyczerpały się finanse
i szyb swój musieli sprzedać. Nowi właściciele sprowadzili fachowych sztygarów
z Górnego Śląska, pogłębili szyb i dopiero wtedy kopalnia dała swój
pierwszy węgiel. Jednakże wkrótce pojawiła się zmora wszystkich kopalń – woda.
Jej wypompowywanie doprowadziło ich do ruiny, sprzedali więc kopalnię
przedsiębiorcy z Bytomia, niejakiemu Kramerowi. Kramer prowadził eksploatację przez dłuższy czas w
sposób na tyle fachowy, że udokumentował wielkie pokłady węgla. Dzięki tej
dokumentacji powstało w Paryżu w dniu 3 maja
1879 roku Towarzystwo Akcyjne Kopalń Czeladź o olbrzymim jak na owe czasy
kapitale 3 milionów franków. W ciągu dalszych lat swego istnienia Towarzystwo
to przechodziło zmienne koleje losu i różne przekształcenia.
W roku 1900 kilku wielkich łódzkich magnatów przemysłu tekstylnego – Scheibler, Kunitzer, Geyer, Biedermann i inni założyło spółkę akcyjną Towarzystwo SATURN.
Towarzystwo to kupiło drugą ze znajdujących się w Czeladzi kopalnię o
nazwie Saturn, którą niemieccy fachowcy – doradcy poprzedniego właściciela
księcia Hohenlohe-Oehringen uznali za nie nadającą się już do eksploatacji. Przystąpiono
do uruchamiania nieczynnej kopalni z wielką energią i poświęceniem. W maju 1902
r. wybuchł na Saturnie pod ziemią pożar i szyby kopalni musiały zostać
zatopione. Przy odbudowie pracowali nasi znajomi – pan Wójcikiewicz, Remiszewski, Adam Sztachelski i Smoczarski, którzy teraz chętnie opowiadali w zimowe wieczory o
tym pionierskim okresie swego życia. Kronikarz Zagłębia Marian
Kantor-Mirski nie szczędzi zachwytu dla entuzjazmu, rozmachu i sprawności, z
jaką Towarzystwo SATURN prowadziło w Czeladzi prace pisząc
swej kronice Z przeszłości Zagłębia
Dąbrowskiego i okolicy:
Uporządkowano nawierzchnię kopalni zapełniając ją gmachami i
urządzeniami według nowoczesnych wymagań techniki. Budowę ukończono w 1911
roku. Na pierwszy plan wysunął się Dom Zborny z przepiękną kaplicą. Budynek
urzędniczy mieszczący w sobie salę widowiskową na 600 osób, klub urzędniczy i
dom ludowy oddane zostały do użytku w 1910 roku, gmach szkolny na 1000 dzieci
oddano do użytku już w 1906 roku. Potem powyrastały budynki kolonii urzędniczej
i robotniczej, wreszcie założono park. Park ten dotykał granicy pruskiej i
tutaj przy pomocy całego personelu i robotników zorganizowany został w latach
rewolucji 1905 roku najpewniejszy punkt przemytu niepodległościowców i
rewolucjonistów, którym żandarmeria carska deptała po piętach, przez co musieli
uciekać na emigrację .
Nasze Wojkowice też były
miejscowością, mogącą pochwalić się wiekową historią. Założycielem osady był
jeden z Wojków, małopolskich rycerzy,
znanych już w XII wieku, a o istnieniu wioski wspominał po raz pierwszy
dokument z roku 1371. W 1824 roku uruchomiono tu kopalnię rudy cynkowej o
nazwie Kacper . Wieś wymieniona jest w Słowniku Geograficznym Królestwa Polskiego . W odróżnieniu od Wojkowic Kościelnych koło Siewierza, nasze Wojkowice nazywają się Komorne podobno z tego
powodu, że ze względu na bliskość pruskiej granicy, tu przez pewien czas
znajdowała się komora celna. W początkach XX wieku, w latach 1907 – 1930, po
ukończeniu prac w Czeladzi, Towarzystwo SATURN prowadziło w Wojkowicach z podobnym
rozmachem jak na Saturnie, budowę kopalni i elektrowni Jowisz oraz osiedli
mieszkaniowych dla pracowników. Kopalnia została oddana do eksploatacji w 1912
r. potem elektrownia, a w 1930 r. ukończono budowę cementowni, której nadano
nazwę Saturn.
Kapitał akcyjny Towarzystwa SATURN wynosił przed samą wojną 30 milionów
złotych. Głównymi akcjonariuszami byli, jak już pisałem, łódzcy magnaci
przemysłu tekstylnego. Wśród pomniejszych, posiadających po kilkanaście lub
nawet po jednej tylko akcji, byli nasi znajomi: dyrektor generalny Towarzystwa
SATURN Józef Przedpełski, prezes Urzędu Dozoru Kotłów i ojca profesor na
Politechnice Warszawskiej Jan Obrąpalski, ksiądz Pieńkowski oraz inżynierowie
Józef
Raźniewski i Jerzy
Dzierzbicki. Ten ostatni w 1938 roku był posiadaczem tylko jednej
akcji. Towarzystwo SATURN było właściwie jedyną śląską spółką węglową, której
kapitał był w większości w rękach polskich. Na tle innych wyróżniało się
pozytywnie swą troską o pracowników i ich prawa socjalne.
Osoby, krążące w orbicie Saturna nie były tuzinkowymi.
Inżynier Józef Przedpełski, absolwent Akademii Górniczej w Leoben (Austria), nie tylko zajmował wysokie stanowisko Wiceprezesa i
Dyrektora Naczelnego Towarzystwa Górniczo-Przemysłowego "Saturn" S.A.
w Sosnowcu, ale był również cenionym specjalistą w dziedzinie
kopalnictwa rud i minerałów. Był autorem wielu publikacji i referatów z tego
zakresu wiedzy. Współpracował ściśle, między innymi, z Izbą
Przemysłowo-Handlową w Sosnowcu oraz państwowym Urzędem Dozoru Kotłów w Katowicach, którego dyrektorem był profesor Jan Obrąpalski. Józef Przedpełski był
społecznikiem – swoje posłannictwo traktował jako służbę innym. Swymi
prywatnymi funduszami wspomagał harcerstwo oraz liczne społeczne organizacje
charytatywne.
Profesor Wydziału Elektrycznego Politechniki Warszawskiej Jan
Obrąpalski, absolwent Instytutu
Technologicznego w Petersburgu i Politechniki w Berlinie-Charlottenburgu,
był organizatorem przemysłu w Zagłębiu i na Górnym Śląsku w pierwszych dziesięcioleciach XX wieku. W odrodzonej Polsce był jednym z
członków-założycieli SEP (Stowarzyszenie Elektryków Polskich) i dyrektorem
państwowego Urzędu Dozoru Kotłów w Katowicach, który przekształcił w
cenioną placówkę naukowo-badawczą. Stała się ona prawdziwą szkołą dla młodych
polskich inżynierów i przyczyniła się do polonizacji przemysłu górnośląskiego.
Dyrektorem kopalni „Jowisz” był w tym
czasie inż. Włodzimierz Michalewski, również znany specjalista górniczy.
Mój ojciec, mimo
że był najmłodszym z nich i zaledwie kilka lat po studiach na Wydziale
Elektrycznym Politechniki Warszawskiej, gdzie między innymi słuchał wykładów
profesora Obrąpalskiego, miał dzięki jego wpływowi zacięcie naukowe i
społeczne. Gdy został dyrektorem elektrowni „Jowisz”, założył tam pierwsze na
Górnym Śląsku Laboratorium
Wysokich Napięć – jednostkę badawczo-naukową, niezbędną dla rozwoju polskiej
energetyki przemysłowej. Był także cenionym autorem wielu artykułów na temat
energetyki w technicznej prasie fachowej. Zakładał pierwszy w Zagłębiu
robotniczy Związek Zawodowy „Praca
Polska”.
To grono tych, a także i wielu innych,
podobnych im zapaleńców, specjalistów i pionierów rozwoju śląskiego przemysłu spotykało
się systematycznie w willi Przdpełskich w celu wysłuchania referatów naukowych
lub dyskutowania nurtujących ich problemów zawodowych.
¬ ¬ ¬
Na jesieni 1944 roku Rosjanie stali nadal na linii Wisły i nie wiadomo
było co sądzić o tym tak długim zatrzymaniu się ich ofensywy. Natomiast
wiadomości z zachodniego frontu wojny z Niemcami zaczęły być już coraz lepsze.
Mimo braku radia wiedzieliśmy, że wojska alianckie, a wśród nich i nasze, dawno
już wylądowały we Włoszech i Francji, że kraje te są już wolne i że Alianci zbliżają się
teraz od zachodu do niemieckich granic. Czuliśmy, że i w Wojkowicach panowanie
Niemców jest już bliskie końca, nie było tylko jeszcze jasne, przez kogo zostaniemy
wyzwoleni – przez Rosjan czy przez aliantów zachodnich. Zdania były podzielone
– lewicujący woleli aby to byli Rosjanie, a my i nasi znajomi, biorąc pod uwagę
zatrzymanie się Rosjan na Wiśle, liczyliśmy że będą to alianci. Nie
wiedzieliśmy wówczas jeszcze, że w tym czasie trzy mocarstwa podzieliły już swe
role i w Jałcie zapadło
ustalenie, iż ziemie polskie mają być oczyszczone z Niemców przez wojska
rosyjskie, a Polska ma znaleźć się
w sowieckiej strefie wpływów.
Niemcy zaczęli robić gorączkowe przygotowania do obrony i zacierali
ślady swej działalności. Wywozili dokumenty, polowali z coraz większą
zajadłością na nielicznych pozostałych jeszcze przy życiu Żydów i zlikwidowali
znajdujący się na peryferiach Wojkowic obóz włoskich
jeńców, których nazywaliśmy Badolianami.
Byli to internowani włoscy żołnierze, dotychczasowi sojusznicy Niemców
pochodzący z armii marszałka Badoglio, który po obaleniu Mussoliniego stanął na czele
rządu włoskiego, podpisał zawieszenie broni z aliantami i wypowiedział Niemcom
wojnę.
Coraz częściej pojawiały się przelatujące wysoko nad nami eskadry
samolotów. Nie było ich widać, słyszeliśmy tylko gdzieś w górze monotonne
buczenie, a wycie syren ogłaszało alarm przeciwlotniczy. Nie baliśmy się ich,
bo byli to przecież nasi sojusznicy. Wybiegaliśmy przed dom żeby ich wypatrzyć
na niebie i pomachać do nich rękami, tylko Gopar uciekał natychmiast pod
kanapę. Gopar, który obecnie miał 11 lat co oznaczało, że był już w tym czasie
psim starszym panem, nigdy nie lubił hałasów, a od czasu spotkania z
niemieckimi samolotami na lotnisku pod Radomiem był specjalnie
uczulony na warkot lotniczych silników.
Święta Bożego Narodzenia były znowu głodne i smutne, przeżyliśmy je w
nastroju niepewności i oczekiwania. Zupełnie nie wiem jak to się stało, bo nie
byłem wtajemniczony w tę sprawę, że do ojca zwrócił się w
tym czasie wojkowicki sołtys Józef Stuczeń z prośbą aby
przetrzymać przez kilka dni ukrywającego się młodego Żyda z Wojkowic, Josela Schlesingera
, który uciekł z niemieckiego obozu. Rodzice gdzieś go
ukryli, może to było na elektrowni, a może pośredniczyli w jego ukryciu gdzie
indziej.
Długo oczekiwana ofensywa sowiecka ruszyła nareszcie znad Wisły 12 stycznia
1945 roku i wkrótce przez Wojkowice zaczęły
przewalać się masy uciekających na zachód wojsk niemieckich. Na Jowiszu istniał
konspiracyjny Komitet Techniczny, założony przez należącego do PPS znajomego
ojca, pana Tadeusza
Rumanstorfera , inżyniera pracującego na kopalni. W tym czasie Tata
omawiał z panem Rumanstorferem różne warianty zachowania się Niemców w trakcie
odwrotu, a także i nasze postępowanie wobec wkraczających wojsk sowieckich.
Przychodzili też do Taty przedstawiciele Komitetu Technicznego i omawiali z nim
zabezpieczenie elektrowni na wypadek, gdyby Niemcy chcieli ją zniszczyć.
Pytali, czy czujemy się bezpiecznie i czy nie trzeba nas gdzie ukryć. Ojciec ze
wzruszeniem opowiadał, że robotnicy zorganizowali dyskretną obserwację naszego
familoka. Był to dowód szacunku i uznania, z jakim spotkała się postawa Taty w
czasie okupacji, gdy nie poddał się i mimo nacisków odmówił okupantom przyjęcia
niemieckiej listy narodowościowej. W razie czego obserwatorzy mieli dać znać,
gdyby Niemcy knuli coś niedobrego i chcieli na przykład wywieźć gdzieś Tatę. Obawiano się powtórzenia historii pana Józefa
Raźniewskiego, tego z którym ojciec przed wojną zakładał związek
zawodowy Praca Polska, a który już w
tym czasie nie żył – został przez Niemców wywieziony do obozu koncentracyjnego
w Gross-Rosen, gdzie zmarł. Ale Niemcy przypuszczalnie zupełnie się
nami nie interesowali – mieli własne kłopoty na głowie. Zajmowali się
gorączkowo przygotowaniem swojej ucieczki i wywozili rzeczy ze swych mieszkań.
Rano, w sobotę 27 stycznia 1945 roku usłyszeliśmy przeraźliwe wycie
rosyjskich rakiet, zwanych katiuszami.
Gopar znowu dał nura pod kanapę i w kilka godzin potem pierwsi rosyjscy
frontowi żołnierze pojawili się w Wojkowicach, a my witaliśmy ich entuzjastycznie, jak zbawców.
Rosjanie wypytywali zaraz, czy nie ma tu gdzieś schowanego germańca. Jakiś chyba ranny niemiecki
żołnierz rzeczywiście nie zdążył uciec, a może był to dezerter i ukrywał się
gdzieś w zakamarku. Został wskazany przez ludzi i natychmiast zastrzelony przez
czerwonoarmiejców. Leżał potem przez cały dzień w rowie przy drodze
przyprószony padającym śniegiem, a my chłopcy z dreszczem trwogi chodziliśmy go
oglądać. Twarz miał szaro-żółtą i wcale nie wyglądał już groźnie. Radość z
odzyskanej wolności była nie do opisania.
Kilka dni potem widziałem jak dwaj rosyjscy żołnierze prowadzili na
łańcuchu główną ulicą w kierunku Będzina skutych razem
renegatów Kurz’a oraz kierownika szkoły niemieckiej, wielkiego
polakożercę Zielińskiego, a miejscowi ludzie towarzyszyli temu pochodowi, bili
ich kijami i rzucali w nich kamieniami. Żołnierze musieli ich odganiać i
osłaniać prowadzonych przed samosądem. Nie zaskarbili sobie przyjaźni
wojkowiczan ani pan Kurzymski z Przełajki, ani pan Zieliński z Wojkowic, zupełnie nie!
Oswoiwszy się nieco z urokami odzyskanej wolności i dokonawszy
porachunków z lokalnymi kolaborantami, Zagłębiacy a w ślad za nimi reszta
Polski, runęli teraz gromadą na plądrowanie niemieckich
miast. Najbliższym od nas był Bytom, toteż tam ciągnęły sznury wojkowiczan z sankami,
wózkami lub dużymi wozami konnymi by włamywać się do niemieckich mieszkań
opuszczonych przez ich właścicieli, którzy uciekli wraz z wycofującym się
wojskiem. Rabowano co się dało, a mieszkania Niemców były zasobne we wszystko
to, czego brakowało zawsze ubogiej i zubożonej jeszcze dodatkowo przez okupację
zagłębiowskiej ludności. Nazywało się to enigmatycznie i elegancko szaber, ale było oczywiście zwykłym
wojennym rabunkiem na wielką skalę dokonywanym przez ludność narodu
zwycięskiego na ludności pokonanego przeciwnika. Choć był to akt
sprawiedliwości dziejowej, to jego ofiarami, jak zwykle, padali nie ci którzy
zawinili, ale zupełnie niewinni, postronni Niemcy. Jedno jest całkiem pewne –
gdyby Bytomia, Gliwic, Opola, Wrocławia i innych poniemieckich
miast nie rozgrabili Polacy, zrobiliby to Rosjanie i wtedy to nie mieszkańcy
tych ziem mieliby z tego pożytek.
Co sprytniejsi wojkowiczanie zauważyli wkrótce, że właściwie mogą się
nie męczyć i nie muszą na piechotę drałować na mrozie po śniegu
Ja też oczywiście brałem udział w wymierzaniu aktu sprawiedliwości
dziejowej. Zabierałem z niemieckich mieszkań to, co było dla mnie najbardziej
cenne i o posiadaniu czego marzyłem od dawna – dzwonki elektryczne przy
drzwiach wejściowych i transformatorki do nich! W ciągu kilku godzin obrobiłem
większość domów i stałem się posiadaczem niezmierzonego skarbu w postaci
kolekcji dzwonków i transformatorków. Przyniosłem z dumą tę zdobycz do domu.
Niestety nie cieszyłem się nią długo. Moja mama, nie patyczkując się wiele, natychmiast mi ją
skonfiskowała. Tata mi wyjaśnił, że
nie są to przecież poniemieckie przedmioty porzucone przez właścicieli, lecz
własność polskiego Towarzystwa SATURN, którą po prostu zwyczajnie ukradłem.
Cały mój łup ojciec odniósł na kopalnię i oddał w administracji, a mnie zrobiło
się bardzo wstyd, że tak niemądrze uczestniczyłem w niechlubnym procederze
szabrownictwa.
¬ ¬ ¬
Już od pierwszych dni lutego spontanicznie rozpoczęło się w Wojkowicach odtwarzanie
życia społecznego. Wznowiła działalność wodniacka drużyna harcerska, dla której
kajaki ofiarował jeszcze przed wojną dyrektor SATURNA pan Józef Przedpełski, opiekunem był Tadeusz Rumansdorfer, a panowie Jerzy Dzierzbicki i Włodzimierz
Michalewski kolejnymi
prezesami lokalnego Koła Przyjaciół Harcerstwa. Strażacy wydobyli ze schowków
swoje sztandary oraz wóz strażacki Bartek, który, rzecz bez precedensu, ukryty
był przed Niemcami przez cały okres niemieckiej okupacji. Powołany został nowy
zarząd Ochotniczej Straży Pożarnej; jego prezesem wybrano Jerzego
Dzierzbickiego, a w skład zarządu wszedł mój ojciec .
Wóz
strażacki „Bartek” OSP Wojkowice Komorne
Po pięciu latach przerwy ruszyła nauka w naszej szkole. Z racji wieku
zostałem zakwalifikowany do ostatniej, 7-mej klasy szkoły powszechnej.
Przedwojenny, zasłużony kierownik naszej szkoły Alfred Mikurda został przez
Niemców zamordowany w obozie koncentracyjnym w Dachau. Pojawił się nowy kierownik, Józef Przyłęcki. Był to wspaniały, pełen wesołości i energii
organizator imprez kulturalnych, miał doskonały kontakt z młodzieżą. Do naszej
szkoły przyniósł jakby powiew szerokiego świata, oddech wolności i swojskości
po tylu latach życia skrępowanego okupacją niemiecką. Poza panem Józefem
Przedpełskim nie znałem do
tej pory nikogo z takim rozmachem i o takiej osobowości, byłem więc nim
oczarowany. Po jakimś czasie pan kierownik sprowadził do Wojkowic swą żonę, też
nauczycielkę, a w mojej klasie zaczęła się uczyć ich córka, Halinka.
Halinka miała smagłą
cerę tak jak jej tata, ciemne włosy splecione w warkoczyki, mały kształtny
nosek i szaroniebieskie oczy. Była wesoła i śmiała się często. Nie można się
dziwić, że będąc pod dużym urokiem nowego pana kierownika, nieuchronnie
zakochałem się natychmiast głęboko i bez opamiętania w jego córce. Była to
niestety klasyczna miłość bez wzajemności – Halinka nie zwracała na mnie
najmniejszej uwagi. Była chyba starsza ode mnie o kilka miesięcy, a w tym wieku
to bardzo dużo. Na wszystkie sposoby które przychodziły mi do głowy starałem
się zwrócić uwagę Halinki na siebie i dać jej do zrozumienia, że chcę być jej
rycerzem. Siadałem obok niej w ławce, podpowiadałem arytmetykę, którą dzięki
Tacie dobrze umiałem
i doszło nawet do tego, że nieśmiało przynosiłem jej kwiatki! Narażałem się na
drwiny chłopaków i głupawe chichoty koleżanek Halinki. Wszystkie moje wysiłki były
jednak zupełnie daremne – Halinka była miła,
przyjmowała moje hołdy i podpowiedzi, ale poza tym nie robiłem na niej najmniejszego
wrażenia. Myślami była gdzie indziej. Mimo to przeżywałem wspaniałe uczucie
pierwszej miłości, tym mocniejszej, że całkowicie nieodwzajemnionej. Stan mego
ówczesnego ducha odzwierciedlałyby najlepiej strofy modnej wówczas piosenki Mały biały domek, które usłyszałem po
raz pierwszy w życiu na jednym z wiejskich festynów, organizowanych przez ojca
wybranki mego serca w wykonaniu estradowego artysty. Zrobiły one na mnie
piorunujące wrażenie z tegoż właśnie powodu.
Nie wiem, ach nie wiem, jak to się
stało,
Że zakochałem się.
Tyle jest innych dziewcząt na świecie,
A ja o tobie marzę i śnię.
Nie przejmuj się, śmiać się trzeba,
żartować,
Ja jedno tylko wiem – że zakochałem się.
Mały biały domek co noc mi się śni.
W małym białym domku jesteś miła ty.
Mały biały domek wśród zielonych wzgórz.
Wiem, że ty
się także we mnie kochasz już !!!!
Te urocze wiejskie, kolorowe i podniecające festyny ludowe! Ich
czarujących wdzięków byłem pozbawiony przez cały ten jałowy, okrutny okres
niemieckiej okupacji! Dopiero teraz dane mi było odkryć ich przedziwny urok,
mogłem chłonąć tę niepowtarzalną atmosferę, nadrobić braki i zapoznać się z
przebogatym repertuarem pieśni biesiadnych, bardzo często posługujących się
częstochowskimi rymami, co nadawało im ten swoisty, jedyny w swoim rodzaju
powab.
Po miesiącu wspaniałego, rozpierającego mą duszę uczucia pierwszej miłości
i codziennego widywania przedmiotu adoracji, w końcu marca Halinka nagle zniknęła
z klasy. Początkowo myślałem, że pewnie jest chora. Po kilku dalszych dniach
jej nieobecności zdobyłem się na odwagę i cały czerwony na twarzy z drżeniem w
głosie zapytałem naszą panią nauczycielkę, co się stało z Halinką. Jej
odpowiedź ścięła mnie zupełnie z nóg – Halinka nie będzie już chodzić do naszej
klasy i uczyć się w naszej szkole. Mieszka teraz u cioci w Sosnowcu, bo została tam zapisana do pierwszej klasy żeńskiego
gimnazjum! Wracałem do domu kompletnie zdruzgotany, a w czasie drogi powrotnej
uzmysłowiłem sobie nagle, że jest to przecież dla mnie tragedia podwójna – nie
tylko nie będę już mógł widywać Halinki co dzień jak dotąd, ale, co było
jeszcze o wiele gorsze, w nowym roku szkolnym po wakacjach, ona będzie w
drugiej klasie gimnazjum, a ja dopiero w pierwszej!!! Byłaby to sytuacja
absolutnie nie do zniesienia dla mej męskiej ambicji i uznałem, że jest zupełnie
wykluczone, abym mógł znajdować się w klasie niższej niż moja ukochana.
Wiedziałem przecież doskonale, z jak nieskończenie wielką pogardą odnosili się
uczniowie klas starszych do swych kolegów z klas niższych – ja sam też to
robiłem. Sytuacja taka pozbawiłaby mnie już bezpowrotnie wszelkich szans u
Halinki, a przecież zdawałem sobie doskonale sprawę z tego,
że obecnie i tak mam ich niewiele.
Wróciwszy do domu, ku wielkiemu zaskoczeniu rodziców oświadczyłem, że
nie chcę już więcej chodzić do szkoły w Wojkowicach i zażądałem
stanowczo abym natychmiast, już od jutra, został przeniesiony do gimnazjum w
Sosnowcu. Rodzice zupełnie nie mogli zrozumieć tego mojego nagłego
pędu do nauki tym bardziej, że dotychczas wcale nie przejawiałem żadnych
nadmiernych zapędów w tym kierunku, a do odrabiania lekcji trzeba było zaganiać
mnie siłą. Rodzice pomyśleli, że jest to zapewne jakiś chwilowy wyskok, pomysł,
który dziś wpadł mi do głowy a jutro wywietrzeje, więc specjalnie się tym nie
przejęli. Gdy jednak okazało się, że każdego następnego dnia wracałem do
tematu i wierciłem im bezlitośnie dziurę w brzuchu, zaczęli mi tłumaczyć, że
żadne gimnazjum nie przyjmie nowego ucznia na trzy miesiące przed końcem roku
szkolnego. Mój dziwny pomysł, chociaż skądinąd bardzo pozytywny i nadzwyczaj
godny pochwały, jest w związku z tym zupełnie nierealny. Ja wiedziałem jednak
dobrze że jest on całkowicie realny, bo dowodem na to była Halinka, a właściwie jej nieobecność na lekcjach w mojej
klasie w szkole. Nie mogłem jednak przecież wyjawić rodzicom prawdziwego powodu
mego nagłego pociągu do nauki!
Robiłem więc codziennie piekło w domu o zapisanie mnie do gimnazjum.
Musiało to tak dokuczyć rodzicom że w końcu, nie do wiary, postawiłem na swoim!
Rodzice na pewno przeprowadzili jakieś rozeznanie u wychowawczyni mojej klasy w
szkole i być może domyślili się w końcu, co było prawdziwym powodem mego
niespodzianego pragnienia gimnazjalnej wiedzy. Ujęci romantycznymi motywami
działania swego jedynaka, uzyskali me przyjęcie do pierwszej klasy męskiego gimnazjum
imienia Mikołaja Kopernika w Będzinie na dwa miesiące
przed końcem roku szkolnego! Musiałem solennie obiecać, że nie przyniosę im ani
sobie wstydu i że nadgonię cały szkolny materiał, bo gimnazjum otwarto już w
pierwszych dniach lutego, a obecnie była połowa kwietnia. Moje zwycięstwo było
niestety tylko połowiczne, bo gimnazjum nie znajdowało się w Sosnowcu gdzie była
Halinka, a w odległym od niego o
Tak więc od pewnego kwietniowego poranka zacząłem wstawać o szóstej
rano i z tornistrem na plecach chodziłem na piechotę
¬ ¬ ¬
Młody wojkowicki Żyd Josel, ten którego rodzice gdzieś ukryli w okresie Bożego
Narodzenia, uratował się przed Niemcami. Udział mych rodziców w jego uratowaniu
z shoah musiał być na tyle znaczący, że na wiosnę w dowód wdzięczności przysłał
rodzicom zaproszenie do przyjazdu na swój ślub, który miał się odbyć w lecie na
Ziemiach Odzyskanych w miejscowości
Peterswaldau koło Dzierżoniowa na Dolnym
Śląsku. Jej nazwa ma niebawem być zmieniona na polską
Piotrolesie. Do listu załączony był rysunek i opis jak się tam
dostać z zaznaczeniem, że trzeba się pytać o niemiecką nazwę miejscowości czyli
Peterswaldau, bo o Piotrolesiu
jeszcze nikt nie wie. Obecnie miejscowość ta nazywa się Pieszyce.
W czasie wakacji pojechałem z Mamą na ślub Josela. Wyjechaliśmy z Katowic wieczorem i
jechaliśmy na stojąco w straszliwym tłoku w tłumie ludzi udających się na
zachód na szaber. Pociąg składał się ze staromodnych wagonów, w których do każdego
przedziału wchodziło się wprost z peronu osobnymi drzwiami wejściowymi. Mama po
jakimś czasie znalazła miejsce siedzące, a ja przez cały prawie czas stałem
przy oknie w drzwiach wejściowych aby oglądać krajobraz. Była to moja pierwsza
w życiu jazda w tego rodzaju wagonie (przed wojną używane one były jako wagony
III-ciej klasy) i jeszcze wówczas nie wiedziałem, jak działa mechanizm do
blokowania drzwi wagonu powodujący, aby się one nie otworzyły w czasie jazdy.
Ponieważ Mama wkładała mi przedtem
do głowy, żebym uważał, bo drzwi w wagonach mogą się czasem same otworzyć,
przez cały czas jazdy naciskałem nogą na sprężynującą do góry klamkę drzwi by
utrzymać ją w dolnej pozycji bo byłem przekonany, że w tej właśnie pozycji
drzwi są zablokowane. Mój Anioł Stróż znowu musiał wejść do akcji i przez cały
ten czas pilnować żeby drzwi się nie otworzyły – bo właśnie w tej dolnej
pozycji klamki były one odblokowane! Jak widać, udało Mu się to, bo w
przeciwnym wypadku tych słów nie miałby teraz kto pisać.
Żeby dojechać do Dzierżoniowa i Piotrolesia musieliśmy się
przesiąść we Wrocławiu i przejść przez
miasto do innego dworca. Wrocławiem wówczas były zwały gruzów, w których przekopane
były tunele umożliwiające poruszanie się. Po bokach stały gdzieniegdzie kikuty
wypalonych domów lub tylko samotne pojedyncze ściany. Widok był dla nas
niesamowity, bo spędziwszy wojnę spokojnie w zacisznych Wojkowicach, nie wyobrażaliśmy sobie, że człowiek może dokonać
tak nieludzkich zniszczeń! Po dłuższym błądzeniu znaleźliśmy dworzec z którego
odchodził pociąg do Wałbrzycha, a po dalszej jeździe zatłoczonym pociągiem odnaleźliśmy
w końcu Peterswaldau-Piotrolesie , dom weselny i Josela, którego wszyscy nazywali teraz panem Józkiem. Nie
pamiętam jak wyglądała panna młoda, a z samego wesela, które trwało kilka dni,
pozostały mi w pamięci tylko niewyobrażalnie wielkie ilości jedzenia i wódki,
taniec panny młodej wokół pana młodego pod baldachimem oraz moment rytualnego
tłuczenia szklanki i deptania jej odłamków.
Po powrocie do Wojkowic widywałem
Halinkę jeszcze kilka
razy w niedziele lub święta przy okazji różnych imprez kulturalnych i festynów,
jakie jej tata organizował teraz często w szkole i w remizie strażackiej. Moje
szanse u niej niestety w dalszym ciągu nie wzrosły ani trochę. Nie zwracała na
mnie żadnej uwagi, a musiała przecież wiedzieć o wysiłkach, jakie zrobiłem by
pójść w jej ślady i jej dorównać. Jakże bardzo kobiety są bezlitosne wobec
adoratorów, których uczuć nie odwzajemniają!! Szczególnie gdy mają 14 lat!
We wrześniu z radością powróciłem do mojego gimnazjum w Będzinie, które bardzo polubiłem, niezależnie od Halinki. Szczerze mi się tam podobało – czułem powiew czegoś
nowego. Profesorowie byli ludźmi o ciekawych osobowościach, a przedmioty,
których się tam uczyłem bardzo mnie interesowały. W klasie miałem dwóch
bliskich kolegów z którymi trzymaliśmy się i uczyli razem: Andrzeja
Żurkowskiego i Jurka de
Large. Ojciec Andrzeja był lekarzem, a tata Jurka –
adwokatem. Profesorowie mówili o nas: Polak, Francuz i Niemiec, robiąc aluzję
do naszych nazwisk. Z przyjaźni do Jurka wybrałem do nauki języka obcego
francuski a nie angielski, jak większość kolegów.
Do gimnazjum w Będzinie dojeżdżałem już
tylko do końca listopada 1945 roku. W grudniu przenieśliśmy się do Gliwic. Rodzice uznali, że Wojkowicki etap ich życia
już zakończył się, a obecnie powinni zamieszkać w miejscowości, w której jest
szkoła średnia dla ich syna.
Od 15-go grudnia 1945 roku ojciec został jednym z
dyrektorów w powstającym Gliwickim Zjednoczeniu Przemysłu Węglowego. Wigilię
Bożego Narodzenia 1945 roku spędziliśmy już w Gliwicach w świeżo
wyremontowanym, pachnącym farbą mieszkaniu na trzecim piętrze kamienicy przy
ulicy Korfantego. Były to wówczas jeszcze czasy, gdy Administracja Nieruchomości
państwowego przedsiębiorstwa, jakim było Zjednoczenie Węglowe, miała odwagę
napisać w wystawionym Tacie zaświadczeniu dla
celów meldunkowych:
Zaświadcza się, iż dom przy ul. Korfantego 19, należący do naszego
Zjednoczenia, do jesieni zajęty był przez wojska radzieckie. Po ich odejściu
przeprowadzony został gruntowny remont domu, aby go doprowadzić do stanu
używalności…
Biuro meldunkowe Urzędu Miejskiego w Gliwicach, czujny organ młodego
socjalistycznego Kraju Demokracji Ludowej, nie przyjęło do wiadomości tak
sformułowanego zaświadczenia, dzięki czemu zachowało się ono w domowym
archiwum. Tata musiał tam
przedłożyć inne zaświadczenie, nie zawierające wzmianki o dewastacji
spowodowanej przez wojska naszego oswobodziciela. Pamiętam tę sprawę z rozmów
w domu, gdyż była ze śmiechem komentowana.
W Wojkowicach, mimo okupacyjnych ograniczeń i uciążliwości,
pozostawiłem najmilsze chwile i wspomnienia z mojego dzieciństwa. W Wojkowicach
pozostał też już na zawsze nasz dobry duszek, krasnoludek Fikimiki.
Po pewnym czasie w Gliwicach zamieszkała
większość naszych znajomych z Wojkowic: Dzierzbiccy, przychodzący do nas słuchać w radiu wiadomości z
Londynu, Skowronkowie ze swymi dwoma
córkami oraz Michalewscy, z których synami nie mogłem już utrzymywać tak
bliskich kontaktów jak w Wojkowicach, bo obaj chodzili do innego gimnazjum. Zakrzewscy ze swym
sześciorgiem dzieci również po pewnym czasie pojawili się w Gliwicach. Kwapiszewscy też opuścili
Wojkowice, ale przenieśli się do Sosnowca. Jakże chciałem być ich synem, bo wówczas chodziłbym
może do tego samego gimnazjum co Halinka! Przedpełscy, po spędzeniu okresu okupacji w Opatowie, również znaleźli się w Sosnowcu. Pan Józef zjawił
się tam już 28 stycznia 1945 roku jako członek państwowej grupy operacyjnej,
zajmującej się uruchamianiem przemysłu w Zagłębiu Dąbrowskim.