Strona główna > Prasa > Nowiny Gliwickie 15 wrzesień 2005
- To były wspaniałe i niepowtarzalne czasy – wspomina budowanie samorządu
lokalnego w naszym mieście, pierwszy niekomunistyczny przewodniczący Rady Miejskiej
w Gliwicach – Wacław Mauberg. Dziękuję Bogu, że mogłem w tym
wszystkim uczestniczyć. Wielka przygoda, a jeszcze większa niewiadoma.
- Dzisiaj
patrzę na tamte dni z mieszanymi uczuciami – mówi Andrzej Gałażewski, pierwszy prezydent
wyłoniony w demokratycznych wyborach samorządowych 1990 roku. Z jednej
strony mogę powiedzieć, że żyłem w ciekawym czasie i miałem istotny wpływ na
bieg spraw w Gliwicach. Mam też poczucie wypełniania pożytecznej misji. Z
drugiej jednak strony odczuwam niedosyt, że nie udało się wystarczająco szybko
usunąć na margines życia różnych ciemnych typków, psujących życie w mieście.
W
tym roku obchodzimy piętnastą rocznicę ustanowienia w Polsce samorządu
lokalnego.
- Przed piętnastoma laty, kiedy przygotowywaliśmy się do
pierwszych wolnych wyborów samorządowych w III Rzeczypospolitej Polskiej,
wszystko było inne niż dzisiaj – przekonuje Gałażewski. Dawna
władza nie była akceptowana przez znaczącą część społeczeństwa, które swoje
nadzieje i sympatie skierowało na ludzi antykomunistycznej opozycji,
działających w Komitetach Obywatelskich „Solidarność”. Byliśmy pewni wygranej w
wyborach do Rady Miejskiej. Z drugiej jednak strony obawialiśmy się oszustw
wyborczych i manipulacji wynikami zdeterminowanych zwolenników upadającego
reżimu. W 1990 roku byłem przewodniczącym Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”
w Gliwicach i odpowiadałem za przygotowanie drużyny do startu w wyborach do
Rady Miejskiej. Z grupą działaczy KO (min. Pańczyk, Buzek, Kuszłeyko - red.)
przeprowadziliśmy dziesiątki rozmów z potencjalnymi kandydatami na radnych.
Ostatecznie lista została ukształtowana w demokratycznej procedurze prawyborów.
Wacław Mauberg, który za namową Zbigniewa
Pańczyka (był razem z ówczesnym prezydentem Łodzi, pierwszym
niekomunistycznym prezydentem miasta, wybranym przez komunistów, sprawował
władzę od listopada 1989 do czerwca 1990 – red.) również znalazł się w gronie
osób tworzących gliwicki KO.
- Nikt z nas
nie miał doświadczenia w sprawowaniu władzy samorządowej. Nigdy nie mieliśmy z tym do
czynienia. Byliśmy przecież ludźmi podziemia, pierwszej Solidarności. W naszym
gronie byli pracownicy Politechniki Śląskiej, biur projektowych, robotnicy.
Kiedy ochłonęliśmy z emocji i entuzjazmu, jaki nam towarzyszył przy budowaniu
komitetów obywatelskich przyszła refleksja: byliśmy przerażeni wyzwaniem. Walka
z ustrojem wydawała nam się oczywista, ale nikt się specjalnie nie zastanawiał
co będzie jeśli wygramy tę batalię. No i wygraliśmy!
Komitet
Wyborczy „Solidarność” przystąpił do formowania władzy gminnej. Pierwszym
przewodniczącym Rady Miejskiej został Wacław Mauberg, a na prezydenta
Gliwic wybrano Andrzeja Gałażewskiego.
-
Miałem wrażenie, że wszystko zaczynamy od początku – sięga pamięcią Gałażewski. W urzędzie ustawowo
zastosowano tzw. opcję zerową, to znaczy, że wszyscy pracownicy otrzymali
wypowiedzenia i mogli pozostać w urzędzie na podstawie indywidualnej decyzji
Prezydenta. Musiałem podjąć wiele decyzji, które kształtowały przyszłość
kilkuset pracowników. Kierowałem się wtedy dewizą: urzędnik powinien być
pracownikiem fachowym i lojalnym; poglądy polityczne są jego prywatną sprawą. O
to przecież walczyłem z komuną, kiedy na polecenie komórek partyjnych wywalano
mnie z pracy za poglądy polityczne.
Mauberg mówi, że na początku był oszołomiony sytuacją w jakiej się znalazł.
– Robiliśmy dobrą minę do niełatwej
sytuacji w jakiej się znaleźliśmy. Wszyscy
musieliśmy się nauczyć zasad funkcjonowania w nowym systemie. Na
szczęście z pomocą przyszedł nam aparat urzędniczy, który zastaliśmy w
magistracie po wyborach 1990 roku. Na początku patrzyliśmy na siebie dość
nieufnie – oni bali się nas, a my ich, ale rychło to się to zmieniło.
Zaczęła się
prawdziwa robota. Ślęczenie nad dokumentami, nauka procedur, dyskusje, rozmowy,
tworzenie prawa.
- Mieliśmy jeden cel, by ten nowy samorząd był dla ludzi – zaznacza Mauberg. Pracowaliśmy z oddaniem i
poświęceniem, Rada i Prezydent. Różniliśmy się w wielu kwestiach, ale dążyliśmy
do jednego, by samorząd był dobrze postrzegany przez społeczeństwo. By każdy
mieszkaniec miasta mógł do nas dotrzeć. Radni nie mieli wtedy wielkich ambicji
politycznych, chcieli po prostu pomagać wyborcom...
Wszystko było wtedy nowe. Nie
wyłączając nawet pewnych.... zwyczajów i ciekawostek.
-
Kiedyś, a było to przed Wielkanocą, podjechało pod nasz dom auto, wysiadł z
niego kierowca i wręczył mojej żonie dwie potężne torby, mówiąc, że przesyłka
jest dla mnie – opowiada Mauberg.
Wróciłem wieczorem, rozwijam pakunki, a tam mnóstwo delikatesów, alkoholu,
no i bilecik z adresem nadawcy. Miał to być podobno zwyczajowy dowód sympatii
grupy kupców wobec nowego przewodniczącego. Odwiozłem paczki do adresata.
Gałażewski ma równie ciekawe wspomnienia. - W
pierwszych miesiącach odkrywałem w urzędzie różne rzeczy. Na przykład:
centralka telefoniczna prezydencka opleciona dziesiątkami kabli była
bezpośrednio podłączona na policję (SB?), lecz nie można było się z policją
przez nią połączyć. Faks urzędu był obsługiwany przez emerytowanych zasłużonych
pracowników tajnych kancelarii, a prezydent był petentem tych panów,
szczególnie długo i troskliwie obsługiwanym podczas korespondowania z
zagranicą. Żeby to opisać przydałoby się pióro Mrożka.
Moi rozmówcy
dodają, że poza urzędem też było „barwnie”. - Dookoła własność państwowa -
handel, usługi nie mówiąc już o produkcji. Państwo, niemalże jedyny właściciel
nieruchomości w mieście, musiało przekazać gminie ogromne mienie. Ruch w
interesie był duży. Przy okazji odkrywaliśmy, że większość nieruchomości nie ma
założonych ksiąg wieczystych. Bałagan był wcześniej swoistą metodą zarządzania
własnością państwową, czyli niczyją. A jak własność jest niczyja, to władza
może ją dać lub odebrać i o to się rozchodziło. Potem były pierwsze,
niezwykle emocjonalne przetargi na zakup lub dzierżawę lokali usługowych i
sklepów. Prywatyzowanie komunalnych przedsiębiorstw produkcyjnych i usługowych.
Zaczęło się wnikliwe liczeni ile kosztuje życie miasta i na ile można sobie
pozwolić budując lub remontując domy, ulice, mosty. Wprowadzano w mieście
gospodarkę rynkową i stwarzano warunki dla rozwoju rodzimego kapitalizmu.
- Jak zawsze
w takich czasach pojawiali się rożni oszuści i pospolici przestępcy
wykorzystujący zamęt towarzyszący przemianom. Ja też byłem ich ofiarą –
puentuje Gałażewski. W biały
dzień spod urzędu ukradziono mi służbowego poloneza, który podczas eskapady na
południe regionu został zniszczony podczas kolizji, a kierowca wylądował w
szpitalu z połamanymi kończynami. Już na początku śledztwa przykuty do łóżka
złodziej uciekł ze szpitala, a prokuratura szybko umorzyła śledztwo. Tak
tworzyła się tkanka, na której wyrosły dzisiejsze afery z pogranicza polityki i
gospodarki.
NOWINY GLIWICKIE ANDRZEJ SŁUGOCKI