Strona główna > Spis Treści > Rozdział VIII

Wacław Mauberg

 

SAGA  ZWYKŁEJ  RODZINY

 

Wspomnienia

nie  zawsze  sielskie  i  apolityczne

 

 

Gopar grafika

 

Nagłówek 02

 

Rozdział VIII

 

NIEPODLEGŁOŚĆ

 

 

W

 listopadzie 1989 r. upadł Mur Berliński, od sierpnia 1961 r. oddzielający Berlin Zachodni od Berlina Wschodniego, a w styczniu 1990 roku rozwiązała się PZPR – Polska Zjednoczona Partia Robotnicza, na­zywająca się dotąd dumnie, choć samozwańczo przewodnią siłą narodu. Naród odetchnął z ulgą na wiadomość o utraceniu swego dotychczasowego przewodnika.

Odrodzona po pół wieku zniewolenia niepodległa Rzeczpospolita Polska zaczęła stawiać swe pierwsze chwiejne kroki w rodzinie wolnych narodów świata. Sejm, mimo że kontraktowy i w 65% jeszcze komunistyczny, przywrócił dzień 3 maja, rocznicę uchwalenia Konstytucji w 1791 r. jako polskie święto narodowe. Święto to zostało zniesione przez PRL, a nieśmiałe próby jego obchodów organizowane przez środowiska opozycyjne były przez milicję bezlitośnie dotychczas tępione.

W majowych wyborach samorządowych kandydaci KO”S” odnieśli w Gliwicach duży sukces: zdobyli 43 mandaty w 50-cio osobowej Radzie Miejskiej. Radnymi zostało wielu działaczy solidarnościowych, mych dawnych znajomych i przyjaciół, wśród nich Zbigniew Pańczyk oraz była prokurator z Opola, Ewa Bojarska. Mimo że oczywistym kandydatem na prezydenta miasta wydawał się Pańczyk, nowa Rada wybrała na to stanowisko Andrzeja Gałażewskiego.

Kandydowałem na stanowisko przewodniczącego Rady Miasta i zostałem wybrany. W ten sposób stałem się pierwszym solidarnościowym, niekomunistycznym przewodniczącym Rady Miejskiej w post PRL-owskiej historii gminy Gliwice i rozpoczęła się moja praca w samorządzie. Była ona w jakimś sensie kontynuacją służby mego dziadka Wacława, naczelnika gruzińskiego powiatu Kutaisi przed 75-ciu laty. Nawet i miasta te były podobnej wielkości – w 1991 roku Kutaisi liczyło 238 tysięcy mieszkańców, a Gliwice wówczas około 210 tysięcy. Na mych zastępców zaproponowałem Janusza Witkowickiego z biura projektów Prosynchem i Tadeusza Grabowieckiego z gliwickiej Politechniki. Rada zatwierdziła moje propozycje i zostali oni wybrani wiceprzewodniczącymi.

Zapamiętałem dobrze nauki, jakich swego czasu udzielał mi Generalny Projektant Polic Zenon Kacuga o tym, że praca w zespole wymaga, aby szef miał bezwzględne zaufanie do swoich współpracowników. W tym celu musi wiedzieć o nich wszystko (lub prawie wszystko). Urzędowanie swe w Biurze Rady Miejskiej zacząłem więc od udania się do Działu Personalnego. Z zaskoczenia zażądałem od kierowniczki wydania akt personalnych wszystkich urzędniczek, których stałem się szefem i wnikliwie je przestudiowałem od deski do deski. Ten niekonwencjonalny krok, o którym wiadomość rozniosła się po Urzędzie, przyniósł mi w rezultacie ich oddanie i szacunek. Pracownice Biura Rady odkryły w ten sposób, że ich nowego szefa stać na różne niekonwencjonalne posunięcia.

 

Legitymacja%20PRM1

Legitymacja%20PRM2

Legitymacja Nr 1

Przewodniczącego Rady Miejskiej w Gliwicach

Zaczęła się teraz pasjonująca nauka zupełnie nieznanej mi dotychczas dziedziny działalności, nieznanych problemów i nieznanych zachowań wymagających stosowania trudnej sztuki dyplomacji. Pociechę stanowił fakt, że nie byłem jedynym nowicjuszem w tej materii – uczyliśmy się wszyscy. Niestety niemal natychmiast po wyborach wśród grupy prawicowych radnych miejskich zaczęły rysować się różnice i podziały. Doprowadzić miały one w przyszłości do rozdrobnienia i utraty większości. Ujawniać się też zaczęły różne trudne do okiełznania indywidualności, wybujałe ambicje, nieposkromione charaktery i wichrzycielskie natury. Lansowano pogląd, że naszym posłannictwem jest absolutna negacja wszystkiego, co było w PRL-u. Wyobrażano sobie naiwnie i nieodpowiedzialnie, że naprawa Rzeczypospolitej jest niezwykle prosta: wystarczy z niej usunąć wszystko, co ma związek z PRL-em. Dla tego rodzaju mentalności, postaw i zachowań wynaleziono potem doskonałe określenie – oszołom, czyli człowiek nie w pełni świadomy tego co mówi i robi, ślepo oszołomiony (nie bardzo zresztą wiadomo, czym: wolnością? demokracją? pasją niszczenia? Solidarnością?).

Z tymi nader licznymi niestety Solidarnościowymi oszołomami, rozdającymi bezmyślnie i bezsensownie ciosy na oślep dookoła oraz ich wybrykami coraz bardziej zaczynałem się wewnętrznie nie zgadzać. Stawiało mnie to coraz częściej w sytuacji trudnych wyborów pomiędzy zdrowym rozsądkiem a solidarnością ze swymi.

Na razie wzięliśmy się jednak zgodnie i z zapałem do stanowienia lokalnych praw. Miały one na celu wspomaganie uruchamiania wszelkiego rodzaju oddolnych inicjatyw obywatelskich oraz usuwanie ograniczeń i monopoli otrzymanych w spadku po poprzednim ustroju. Zabraliśmy się także za ochronę środowiska i likwidację tych zakładów przemysłowych, które dotąd od lat niefrasobliwie i bezkarnie zatruwały nam gliwickie powietrze, którym oddychaliśmy.

Znów zaczęły się odwiedziny różnych obywateli miasta. Wiele osób przychodziło, by podzielić się ze mną plotkami o bliźnich. W ich zamyśle powinienem bym był wyciągnąć z nich różne korzystne dla opowiadających, a niekorzystne dla owych bliźnich wnioski. Inne osoby odczuwały przepotężną potrzebę by szczegółowo zrelacjonować mi swój życiorys. Wszystkie te odwiedzające mnie osoby spotykał niestety zawód. Nie posiadałem cech dobrego powiernika, takiego który nie tylko wysłuchuje potakując ze zrozumieniem, ale także zapamiętuje, a potem usłyszane rewelacje potrafi ewentualnie zdyskontować dla swej korzyści. Plotki łącznie z personaliami bohaterów opowieści zapominałem niemal natychmiast po ich wysłuchaniu, a powierzane mi jako dowód najwyższego zaufania przeciekawe życiorysy odwiedzających tak dalece mnie nudziły, że z trudem powstrzymywałem się od nieuprzejmego odruchu ziewania.

Przychodziły także osoby, które w ten czy inny sposób zostały pokrzywdzone przez uprzedni reżim i obecnie usiłowały znaleźć sprawiedliwość. Tym w miarę możliwości starałem się pomóc. Byli także entuzjaści, którzy przychodzili do mnie aby podzielić się swymi przemyśleniami lub pomysłami, których nie mogli zrealizować w poprzednich warunkach.

Mój znajomy jeszcze z pracy w Biprokwasie, artysta-fotografik Jerzy Lewczyński przyszedł z ciekawą propozycją reaktywowania pisania Kroniki Miejskiej oraz tworzenia fotograficznej dokumentacji miasta. Prace takie prowadzone były systematycznie przez Niemców i jeszcze przez krótki czas po wojnie. Potem zostały zarzucone. Lewczyński twierdził nie bez racji, że Gliwice zaczną się teraz zapewne tak szybko przeobrażać, że w niedługim czasie staną się nie do poznania. Obecny wygląd miasta i proces transformacji należy więc dokumentować. Jego pomysł wydał mi się interesujący i godny poparcia. Wystąpiłem zatem z inicjatywą podjęcia uchwały Rady Miejskiej w tej sprawie. Ku memu zdziwieniu, nie spotkałem się z entuzjazmem ani zrozumieniem. Wprawdzie propozycja moja została w końcu po licznych zabiegach i perswazjach przyjęta, lecz nie obyło się to bez wielu oporów i głosów sprzeciwu. Jednakże do końca kadencji tej Rady, a także i jeszcze przez kilka lat potem Kronika Miejska była bardzo kompetentnie pisana przez doskonałą kronikarkę panią Wiesławę Dobrucką, którą zatrudniłem specjalnie w tym celu. Rady Miasta Gliwice następnych kadencji nie kontynuowały niestety już tego zwyczaju.

Radni miejscy nowej fali nie przywiązywali, a szkoda, specjalnej wagi do zagadnienia zachowania ciągłości tradycji miasta bez względu na ustrój polityczny, potrzeby opisu jego bieżącej historii i celowości dokumentowania tych procesów. Byli zafascynowani zachodnimi wizjami neoliberalnej, racjonalnej gospodarki rynkowej, w której jakoby nie było wiele miejsca dla tradycji i historii, wymagających kosztownego mecenatu. Byli zauroczeni zmierzchową już wówczas na Zachodzie, po nieudanych próbach wprowadzenia terrorem w krajach Ameryki Łacińskiej, doktryną szoku ekonomicznego oraz wizjami leseferyzmu , z którymi przywódcy KLD  zapoznali się akurat ostatnio podczas upragnionych staży zagranicznych w USA.

W jakiś czas potem zwrócił się do mnie proboszcz parafii św. Antoniego ksiądz Mikołaj Skawiński z prośbą, abym spowodował zwrot sztandaru świętego Floriana, patrona hutników. Okazało się, że pracownicy Huty w Gliwicach ufundowali w 1960 roku temu kościołowi sztandar swego patrona. W dniu świętego Floriana miało odbyć się uroczyste poświęcenie sztandaru, połączone z ceremonią polecenia gliwickich hutników opiece świętego. Zadziałać musiały jednakże różne niechętne chyba świętemu ciemne siły, gdyż w przeddzień uroczystości zjawiła się na plebanii milicja i sztandar zaaresztowała. Gliwiccy hutnicy, w znoju i z poświęceniem wytapiający stal dla dobra PRL i całego obozu socjalistycznego, nie mogli mieć swej upragnionej uroczystości. Według rozeznania księdza sztandar podobno był przechowywany gdzieś w Urzędzie Miasta, a może został wręcz zniszczony. Ksiądz prosił o wyjaśnienie.

Nie musiałem prowadzić długiego dochodzenia. Zarząd Miasta jakoś nie kwapił się z poszukiwaniami. Natomiast lojalne wobec nowego szefa pracownice Biura Rady Miejskiej, które odziedziczyłem po poprzednim przewodniczącym, świadome nieoczekiwanych kroków jakie jestem w stanie podjąć, ujawniły mi natychmiast gdzie trzeba go szukać. Sztandar wraz z innymi, nadzwyczaj zapewne tajnymi dokumentami, znajdował się w jednym z sąsiednich pomieszczeń Urzędu – był pieczołowicie przechowywany przez kierownika Wydziału Wojskowego w jego pancernej szafie. Wezwałem tego urzędnika i nie pytając Zarządu ani Rady Miejskiej o zdanie, poleciłem mu zwrócić sztandar księdzu. Niedługo potem odbyły się u św. Antoniego uroczystości jego poświęcenia, na które wraz z owym kierownikiem zostaliśmy zaproszeni, a pełni wdzięczności delegaci hutników składali mi podziękowania za zwrócenie im ich własności.

Ksiądz proboszcz Mikołaj Skawiński to człowiek z rozmachem, inteligentny, rzutki i energiczny. Nasza dalsza współpraca układała się doskonale, a ksiądz wiele razy pomagał mi potem, nocując u siebie na plebanii różnych gości Rady Miejskiej, dla których Zarządowi Miasta zabrakło funduszy na pokrycie kosztów noclegu w hotelu. Tak stało się, gdy pewnego popołudnia zjawiła się u mnie w domu niezapowiedziana delegacja rozradowanych francuskich strażaków ze zbliźniaczonego z nami miasta Valenciennes. Ich radość brała się z faktu, że po długiej jeździe swym czerwonym strażackim samochodem i nie mniej długich poszukiwaniach tu na miejscu, w końcu znaleźli w tym mieście kogoś władającego ich językiem. Ponieważ prezydent miasta odmówił mi sfinansowania kosztów ich pobytu, zwróciłem się do księdza Skawińskiego o pomoc. Ten nie odmówił mej prośbie i przez kilka dni pobytu w Gliwicach strażacy nocowali na plebanii i byli tam stołowani będąc przekonanymi, że dzieje się to na koszt ich bliźniaczego miasta.

Ksiądz Mikołaj miał również duszę nietuzinkowego działacza społecznego i gospodarczego. Przepełniała go potrzeba czynu i rozpierała energia. Słynne były jego tradycyjne wiosenne objazdy gospodarstw rolnych w Wójtowej Wsi na peryferiach Gliwic. W ich trakcie w asyście co znamienitszych gospodarzy odwiedzał konno kolejne gospodarstwa by je poświęcić. Bardzo cenione przez parafian były kolonie letnie, jakie organizował dla dzieci w Beskidach.

To ksiądz Skawiński był tym proboszczem, który bez wahania zgodził się urządzić w swoim kościele uroczystość pierwszej komunii mej wnuczki Helenki w nietypowym dla Polski terminie – podczas pasterki na Boże Narodzenie 1990 r. Był to tradycyjny w rodzinie Marbot czas pierwszej komunii ich dzieci, który ksiądz Mikołaj uszanował bez sprzeciwu.

Jego nieokiełznana energia pchnęła go do założenia w swej parafii jednej z pierwszych w Polsce, a pierwszej na Śląsku katolickiej rozgłośni Radio Puls. Rada Miasta przekazała znaczną kwotę na zakup nadajnika. Niestety, jej wysokie w okresie rozruchu koszty utrzymania, których potrzeby pokrywania świeżo utworzona w Gliwicach Kuria nie chciała zrozumieć, dały lokalnemu biskupowi Janowi Wieczorkowi w kilka lat potem pretekst do zdjęcia księdza z probostwa. Parafianie złożyli protestacyjną petycję do biskupa, opracowaną przez prawniczkę Ewę Bojarską. Wraz z byłym już wówczas prezydentem miasta, Piotrem Sarré ja też interweniowałem ze wstawiennictwem w sprawie księdza Skawińskiego u księdza biskupa, na którego ingresie byłem nie tak dawno obecny jako zaproszony oficjalny przedstawiciel władz miejskich. Wszystko było bezskuteczne. Hierarchia kościelna nie toleruje rzutkich i inteligentnych młodych księży wyrastających na lokalne osobistości, widząc w nich rewolucyjne zagrożenie dla ustalonego porządku. Na szczęście krakowscy przełożeni młodego księdza Karola Wojtyły stanowili przykład chlubnego wyjątku od tej reguły, dzięki czemu świat mógł zostać obdarzony polskim papieżem reformatorem. Człowiekiem, który samymi tylko słowami potrafił wyzwolić swych rodaków spod władzy niezniszczalnego zdawałoby się imperium sowieckiego.

Innego dnia zjawił się u mnie pewien mocno starszy już pan. Przedstawił się jako Edward Landsmann, były legionista Marszałka Piłsudskiego. Mieszkał w Gliwicach przy ulicy Belojanisa. Nikos Belojanis był wybitnym greckim działaczem komunistycznym i pan Landsmann uważał za hańbiące dla siebie, aby on, legionista, broniący Polski w 1920 roku przed komunistycznym zalewem, musiał jak na ironię na stare lata mieszkać, a prawdopodobnie i dokonać żywota przy ulicy noszącej takie imię. Prosił mnie więc, abym spowodował, żeby Rada Miejska zmieniła nazwę jego ulicy na Aleja Marszałka Józefa Piłsudskiego.

Doskonale rozumiałem starego legionistę. Mnie też nie byłoby przyjemnie, gdybym musiał mieszkać przy ulicy o takiej nazwie. W ramach przysługujących mi uprawnień zgłosiłem więc odpowiedni projekt uchwały Rady Miejskiej. Tym razem Rada poszła nawet dalej niż prosił mieszkaniec Gliwic: jego ulicę przemianowała na ulicę generała Władysława Andersa, zaś Marszałkowi poświęciła jeden z centralnych placów miasta, z którego niedawno usunięto okazały obelisk sławiący Armię Radziecką, wyzwolicielkę Gliwic. Ucieszony Landsmann podarował mi w podzięce przedwojenną fotografię Marszałka w maciejówce. Ozdabia ona odtąd jedną ze ścian mego gabinetu.

W okresie między świętami Bożego Narodzenia a Nowym Rokiem pierwszego roku mego urzędowania, do biura Rady Miejskiej a także i na mój domowy adres posłańcy dostarczyli szereg przesyłek. Były to Dowody szacunku, pamięci i uznania z okazji Świąt dla Pana Przewodniczącego. Tak było napisane w towarzyszących im biletach wizytowych prezesów lub właścicieli znaczących lokalnych firm. Paczki zawierały przeważnie obfity wachlarz luksusowych artykułów delikatesowych oraz wysokiej klasy zagranicznych napojów alkoholowych. Była to niewątpliwie kontynuacja zakorzenionych od dziesięcioleci obyczajów. Szefowie gliwickich podmiotów gospodarczych dyskretnie dawali w ten sposób znać o sobie nowym solidarnościowym Władzom Miasta i delikatnie dawali im do zrozumienia, że nic się nie zmieniło. Że mimo ewentualnych różnic światopoglądowych, w dalszym ciągu liczą na ścisłą przyjazną współpracę ku obopólnej korzyści, tak jak to miało miejsce w przypadku władz poprzednich. Wszystkie te dowody szacunku zwróciłem nadawcom, ku ich ogromnemu zaskoczeniu i zdumieniu. Wielu z nich przychodziło do mnie potem, tłumacząc się gęsto i prosząc, abym nie traktował podarunku jako chęci przekupstwa z ich strony,

W ten oto sposób od nowego szefa władzy ustawodawczej gminy poszedł sygnał, dający do zrozumienia lokalnym biznesmenom, że nie należy on do tych, którzy biorą. Z tego też zapewne powodu nikt już nigdy więcej nie wyraził mi żadnego podobnego dowodu szacunku z powodu mej działalności w gliwickim samorządzie.

Nie wiem, czy na podobne próby wystawieni byli także i inni członkowie władz gliwickiego samorządu ani, jeżeli takowe były, jak na nie zareagowali?

¬ ¬ ¬

W owym czasie Rada Miejska, której skład w większości stanowili tzw. liberałowie, odmówiła swego finansowego wsparcia dla mającego PRL-owską proweniencję TPD  oraz dwóch innych tego rodzaju organizacji społecznych. Z odmową na prośbę o stypendium umożliwiające specjalizację w trudnej dziedzinie foniatrii  spotkała się też gliwicka lekarka dr. Ewa Juszczak. Jakoś nie mogłem się z tym pogodzić. Uważałem, że gmina ma obowiązek wspierać tego rodzaju społeczne inicjatywy charytatywne oraz pomagać miejscowym lekarzom w samokształceniu. Jest to bowiem działalność, z której w ostatecznym rozrachunku będą czerpać korzyści obywatele naszego miasta. Idąc w ślady mego ojca, który swego czasu z własnych poborów sfinansował premię dla swego pracownika, zawiadomiłem Wydział Finansowy Urzędu Miasta, że zrzekam się należnych mi diet służbowych. Dałem dyspozycję, aby podzielić je na cztery równe części. Ćwiartki te należy odtąd co miesiąc przekazywać na rzecz czterech podmiotów – pani doktor Juszczak i trzech gliwickich organizacji charytatywnych: TPD, Towarzystwa Pomocy im. Brata Alberta oraz Caritasu. Tak też się działo aż do końca pełnienia mego urzędu. Z pośród innych radnych, podobną decyzję zrzeczenia się swych diet na rzecz potrzebujących podjął, o ile wiem, jedynie Zbigniew Pańczyk.

Jako Przewodniczący Rady Miasta byłem często proszony o udział w różnych uroczystościach lub akcjach dobroczynnych na rzecz miasta i działających w nim instytucji. Za szczególny honor poczytuję sobie do dziś propozycję, jaka została mi złożona, abym został jednym z założycieli Fundacji na Rzecz Rozbudowy Regionalnego Centrum Onkologii w Gliwicach. Fundacja miała na celu rzetelne rozdysponowanie dotacji uzyskanych z budżetu Państwa i od Rady Miejskiej w Gliwicach, ale głównie zdobytych ze źródeł niemieckich dzięki staraniom posła Janusza Steinhoffa, późniejszego Ministra Przemysłu i wicepremiera w rządzie Jerzego Buzka. Fundacja została zarejestrowana w sądzie, a jej założycielami zostali (w alfabetycznej kolejności nazwisk, zupełnie różnej od kolejności zasług): Wacław Mauberg, Zbigniew Pańczyk, Jadwiga Rudnicka, Krzysztof Rytwiński i Janusz Steinhoff. Dzięki działalności Fundacji, a głównie Janusza Steinhoffa, Jadwigi Rudnickiej i Krzysztofa Rytwińskiego, dobudowane do starego poniemieckiego szpitala, w którego pomieszczeniach mieścił się Instytut Onkologii, nowoczesne skrzydła z salami szpitalnymi na 800 łóżek zostały wyposażone w zakupioną przez naszą Fundację ultranowoczesną aparaturę diagnostyczną i terapeutyczną. Zlikwidowane zostało dzięki temu dotychczasowe wielomiesięczne oczekiwanie chorych na specjalistyczne badania i zabiegi, co w zdecydowany sposób wpłynęło na zwiększenie szansy wyleczenia choroby nowotworowej. Mogę mieć nadzieję, że Fundacja przyczyniła się do uratowania życia wielu ludziom.

Bardzo mile wspominam moje liczne kontakty z dowództwem gliwickiego garnizonu wojskowego, choć pierwszy z nich nie był zbyt udany. Z okazji niedawno przywróconego przez sejm przedwojennego Święta Odzyskania Niepodległości Polski w 1918 roku, które było zniesione w okresie PRL, zostałem w dniu 11 listopada 1990 r. zaproszony do jednostki wojskowej na uroczystości. Jako jedyny cywil stałem na trybunie wśród grupy wystrojonych w paradne mundury dowódców wszystkich jednostek garnizonu. Było zimno, wietrznie i dokuczliwie zacinał deszcz. Defiladę otwierał poczet sztandarowy gliwickiego pułku. Oficerowie wyprężyli się w postawie na baczność i salutując oddali honory sztandarowi. Nie zrozumiałem doniosłości tej chwili i zamiast zdjąć czapkę z głowy i przyjąć postawę zasadniczą jak inni, w dalszym ciągu stałem skulony z zimna, niewrażliwy na to, co się wokół dzieje. Nie popisałem się – nie okazałem szacunku sztandarowi. Zachowałem się jak zakuty cywil, którym w istocie byłem, pomimo tylu pokoleń wojskowych przodków. Dopiero po przejściu pocztu sztandarowego zorientowałem się, jak wielką gafę popełniłem. Było już jednak za późno.

Mimo tego niefortunnego debiutu, moje dalsze stosunki z dowództwem garnizonu były udane. Ceniłem sobie bardzo zaproszenia na imprezy kulturalne organizowane w Klubie Garnizonowym pod patronatem energicznego ppłk Jana Dudzińskiego, wernisaże licznych wystaw wojskowej twórczości artystycznej czy spotkania z pisarzami okraszane występami solistów gliwickiej Operetki, z którą garnizon utrzymywał liczne kontakty. W owym czasie gliwicki Klub Garnizonowy miał liczącą się pozycję na liście organizatorów imprez kulturalnych w mieście.

Pożyteczne, bo służące wzajemnemu poznaniu się, wymianie myśli a przy okazji także i przekonaniu sceptycznie nastawionej kadry oficerskiej pułku do zachodzących w Polsce przemian ustrojowych i ekonomicznych były oficerskie „męskie” obiady w małej intymnej salce Kasyna Oficerskiego. Byłem na nie zapraszany przez dowódcę garnizonu pułkownika Jana Szydłowskiego wraz z innymi przedstawicielami lokalnych władz miejskich. Doskonała kuchnia, szeroki wybór mocnych trunków i niczym nieskrępowane rozmowy czyniły je bardzo atrakcyjnymi.

¬ ¬ ¬

W tym czasie złamałem powzięte przed wielu laty postanowienie, by nie zapisywać się nigdy do żadnej partii politycznej. Zachęcony przez Zbigniewa Pańczyka podpisałem listę osób, które w 1990 r. były w Poznaniu członkami-założycielami ugrupowania politycznego o nazwie Partia Chrześcijańskich Demokratów.

Była to niewielka partia, raczej kanapowa, założona z inicjatywy posła na sejm RP Pawła Łączkowskiego przez dawnych działaczy NSZZ Solidarność. Partia ta osiągnęła swe apogeum kilka lat później, gdy po połączeniu się z Porozumieniem Centrum przyjęła nazwę Partia Polskich Chrześcijańskich Demokratów. Wówczas to w rządzie Jerzego Buzka ministrem przemysłu i wicepremierem był Janusz Steinhoff, poseł ziemi gliwickiej z jej ramienia.

Po 12-tu latach przynależności do tej partii złożyłem rezygnację z członkostwa. Spowodowane to zostało utratą zaufania do jej sposobu działania i jej elit. Miałem zastrzeżenia do nadmiernego upartyjnienia tych ludzi. Przywódcy partii sprzyjali takiemu systemowi rządów opartemu na układach biurokracji partyjnej, biznesu i interesów partykularnych, który dobro własne stawia ponad interesem kraju. Dlatego niemałe znaczenie w podjęciu tej dramatycznej decyzji miało zauważone przeze mnie myślenie władz PPChD kategoriami partyjnymi, zamiast patriotycznymi – ponadpartyjnymi. Przerost partyjnictwa nie jest wszak niczym innym, jak jedną z form sprzedajności – zaniechaniem służby dla dobra ogólnego, czyli wartości nadrzędnej, w zamian za zdobywanie stanowisk, wpływów, władzy i nie zawsze czystych źródeł dochodów dla swej partii.

¬ ¬ ¬

Mieszkając na Śląsku, pracując ze Ślązakami i współżyjąc z nimi na co dzień od prawie 40 lat, Helenka poznała historię i skomplikowane dzieje życia tego ludu pogranicza. Polubiła Ślązaków i doceniła na tyle, że z czasem stała się ich gorącą rzeczniczką. Toteż była zbulwersowana, gdy zobaczyła w Telewizji Polskiej reportaż ze spotkania Przyjaźni jaki odbył się w maju 1991 r. na Górze Św. Anny. W okresie III powstania śląskiego  pod Górą Świętej Anny doszło do bitwy pomiędzy powstańcami śląskimi a Freikorpsem , zakończonej ostatecznie zwycięstwem Niemców. Na górze tej, która z czasem stała się symbolem walk Ślązaków o przyłączenie do Polski, wzniesiono dla upamiętnienia tego zdarzenia pomnik i amfiteatr – główne miejsce uroczystości poświęconych pamięci poległych w powstaniach śląskich. Majowe spotkanie Przyjaźni na Górze Św. Anny miało wpisać się w szereg organizowanych w tym czasie manifestacji, mających na celu zbliżenie Polski z Zachodem. W marcu poprzedniego roku minister spraw zagranicznych RP Krzysztof Skubiszewski złożył wizytę w Kwaterze Głównej NATO. W praktyce oznaczało to nawiązanie stosunków dyplomatycznych. Kilka miesięcy później Sojusz zaproponował państwom Układu Warszawskiego rozwój kontaktów wojskowych, uznając, że oba bloki militarne nie są już przeciwnikami.

Jednakże podczas majowych uroczystości pod pomnikiem Powstańców Śląskich, mających być prezentacją śląskiego folkloru, służącą idei porozumienia i pojednania, głos zabrał Herbert Hupka, deputowany do Bundestagu i szef Ziomkostwa Ślązaków . Ton jego wypowiedzi daleki był od przyjaznego i pojednawczego. Powtórzył swe credo o powrocie wypędzonych Niemców, którzy powinni wrócić w swe strony. Wypędzonymi nazywał Hupka tych mieszkańców Śląska, którzy w 1945 r. zadeklarowali się jako Niemcy i w myśl postanowień Sprzymierzonych mocarstw w Poczdamie, zostali repatriowani za Odrę do RFN. Odbijało to wyraźnie od przesłania, jakie miało nieść spotkanie Przyjaźni. Helenka była oburzona, zarówno jako patriotka polska i lokalna – śląska. Napisała więc grzeczny, protestacyjny list do biskupa opolskiego, Alfonsa Nossola. Niewiele dni wcześniej, jako małżonka Przewodniczącego Rady Miejskiej, dostała zaproszenie do Operetki Śląskiej w Gliwicach na prapremierę przedstawienia Wesele na Górnym Śląsku Stanisława Ligonia . Była pod wrażeniem szczerego, autentycznego, pełnego wesołości folkloru śląskiego zaprezentowanego w tym spektaklu przez artystów Operetki, występujących w strojach regionalnych. Zaproponowała więc w liście, aby do programu nadchodzącej, corocznej pielgrzymki odpustowej 26 lipca na Górę Św. Anny włączyć wystawienie tego przedstawienia w tamtejszym Amfiteatrze. Powołała się na ewentualną pomoc swego męża, przewodniczącego Rady Miejskiej w Gliwicach, przy nawiązaniu kontaktu z dyrekcją Operetki. Niestety, Diecezjalna Kuria Biskupia w Opolu wykręciła się zręcznie od zajęcia stanowiska w tej sprawie, proponując w zwrotach pełnych kurtuazji, aby Helenka zwróciła się w tej sprawie do ojca gwardiana klasztoru franciszkanów na Górze Św. Anny, jako odpowiedzialnego za organizację obchodów odpustu św. Anny w dniu 26 lipca.

Idąc za ciosem, Helenka napisała do ojca gwardiana, powołując się na swą korespondencję z biskupem Nossolem. Reakcją na jej pismo była grzeczna odpowiedź, że przedstawień w czasie odpustu nie organizuje się. Stwierdziliśmy to w istocie osobiście, będąc na uroczystościach odpustowych razem z moją cioteczną siostrą Krysią Dąbrowską, która odwiedziła nas w tym czasie, przyjechawszy ze Stanów Zjednoczonych do Polski po raz pierwszy od niemal pół wieku.

W październiku tego roku byłem zaproszony do parafii św. Anny w Łabędach – dzielnicy Gliwic na konsekrację świeżo wybudowanego kościoła, której dokonał biskup opolski Alfons Nossol. Po uroczystości odbyła się w budynku parafialnym kolacja dla zaproszonych. Wypadło mi siedzieć przy stole obok księdza biskupa. Gdy biskup Nossol dowiedział się kim jestem, stał się jakby nieco skrępowany w konwersacji. Może poczuł się nieswojo że nie zainteresował się propozycją Helenki i obawiał się, że nawiążę w rozmowie do tej sprawy?

¬ ¬ ¬

Powrót Polski do europejskiej rodziny demokratycznych krajów spowodował przybycie z zagranicy do kraju tysięcy dotychczasowych dobrowolnych lub przymusowych emigrantów politycznych i ekonomicznych. Ku wielkiej mej radości, znalazły się wśród nich także i moje córki z mężami. Zięciowie otwarli w Polsce swe poważne firmy, córki zajmują się wychowaniem dotychczasowych i rodzeniem następnych wnuków, a wszyscy razem aktywnie włączyli się w nurt życia w kraju. Także i Andrzej, kontynuując rozpoczętą we Francji karierę w dziedzinie finansowości, został w 1991 roku zatrudniony w Warszawie jako doradca w Ministerstwie Prywatyzacji. W ten sposób wymuszona narzuconymi przez PRL warunkami politycznymi diaspora mojej rodziny dobiegła wreszcie końca.

O ile nazwa wydawnictwa Spotkania, które Piotr Jegliński otworzył po powrocie w Warszawie miała swą wieloletnią tradycję jeszcze z czasów lubelskich i była kontynuacją wydawnictwa paryskiego, to dla firmy którą mąż Ani miał zamiar założyć w Polsce trzeba było wymyślić całkiem nową nazwę. Cała rodzina była w to zaangażowana. Ostatecznie nazwa ta została zaproponowana przez Helenkę i zatwierdzona przez Anię podczas jazdy samochodem po polnej wyboistej drodze z Mojd do Kręska w czasie wakacji na Mazurach w 1991 roku. Ponieważ miała to być firma z branży spożywczej, starano się nawiązać do jakiejś już istniejącej na rynku nazwy znanego polskiego wyrobu. Helence przypomniał się bardzo popularny wówczas słodki batonik kawowy Danusia. Nie można było jednak użyć tej samej nazwy, zgodzono się więc na nieco poważniej brzmiącą nazwę Danuta.

Spółka Malma Danuta powstała w jesieni 1991 r. na bazie odkupionej od miasta przestarzałej technologicznie i nierentownej wytwórni makaronów w Malborku. Dopiero potem okazało się, że nazwa ta wywołuje, nieistniejące w rzeczywistości, skojarzenia własnościowe z Danutą Wałęsową. Może dlatego że Lech Wałęsa, który od prawie trzech lat był już wówczas prezydentem RP , został z okazji ukończenia wielomilionowej inwestycji zaproszony w 1993 roku do fabryki w Malborku na uroczyste otwarcie nowej hali wyposażonej w najnowocześniejszą automatyczną linię produkcyjną. Wałęsa miał ważniejsze zajęcia państwowe i nie przyjechał, ale wysłał żonę. Mieliśmy z Helenką okazję być z nią wspólnie na bankiecie z tej okazji w malborskim zamku.

¬ ¬ ¬

Długotrwały konflikt z częścią pracowników gliwickiej Służby Zdrowia z powodu uchwalonej przez Radę Miejską intencji komunalizacji placówek lecznictwa w mieście, który jeszcze bardziej podzielił i tak już wysoce skonfliktowane środowisko lekarskie, podzielił również i Radę Miejską. W całej Polsce ścierały się wówczas różnorakie poglądy na temat sposobu naprawy i zwiększenia skuteczności odziedziczonych po socjalizmie struktur ochrony zdrowia. Rząd zdawał sobie doskonale sprawę z pilnej potrzeby restrukturyzacji tych służb, ale nie miał wyraźnej koncepcji jak tego dokonać – przez komunalizację, prywatyzację, restrukturyzację, czy może jeszcze inaczej. Stąd też wytyczne płynące z Ministerstwa Zdrowia nie były ani jednoznaczne, ani jasne. Dodatkowe zamieszanie powodowała obawa niektórych dyrektorów o utratę stanowiska, usiłowanie uwłaszczenia się na Zakładach Służby Zdrowia przez innych, a bardzo silne na Śląsku lobby górnicze obawiało się całkowitej deregulacji tej służby. W sumie było tyle sprzecznych, wzajemnie paraliżujących swe działania partykularnych interesów, że istota sprawy, czyli uzdrowienie chorej Służby Zdrowia zeszła na plan drugi.

Zaangażowałem się mocno na rzecz komunalizacji placówek Służby Zdrowia w mieście. Jak się później okazało, na tyle silnie, że niepotrzebnie naraziłem się zbyt wielu wpływowym osobom na eksponowanych stanowiskach w mieście, województwie oraz Sejmie. Uruchomiłem ukryte sprężyny, które także przyczyniły się potem do sytuacji, która zmusiła mnie do złożenia rezygnacji z funkcji Przewodniczącego Rady.

Wcześniej jeszcze w Radzie Miejskiej zaczęły wśród radnych narastać różnice poglądów na temat kierunku, w jakim powinny iść przemiany w mieście. Spora grupa umiarkowanych radnych, której stałem się z czasem leaderem, nie zgadzała się z ultraliberalną polityką, jaką prowadził Zarząd Miasta. Składał się on wówczas całkowicie z radnych będących zwolennikami prymitywnego, idącego po trupach drapieżnego kapitalizmu, nieliczącego się zbytnio z potrzebami zwykłych szarych obywateli. Ci liberałowie, niedawni koledzy z gonitwy za piłką na szkolnym boisku byli przekonani, że są w stanie stać się równorzędnymi partnerami wieloletnich, doświadczonych rekinów biznesu, którzy zjedli zęby w tym zawodzie. Życie udowodniło, że byli w błędzie. Zafascynowani teorią o niewidzialnej ręce rynku która wszystko jakoby wyreguluje, bardziej lansowali politykę faworyzowania nielicznych raczej podmiotów wielkiego biznesu, z którymi współpraca rokować mogła różnorakimi osobistymi korzyściami, niż popierania stanowiących zdecydowaną większość w mieście, ale ubogich drobnych kupców i rzemieślników. Delegacje zrzeszenia kupców interweniowały u mnie w swej sprawie wielokrotnie. Powoli stałem się rzecznikiem ich interesów na posiedzeniach Rady Miejskiej, a gdy omawiane były uchwały dotyczące środowiska kupieckiego, głosowałem na ich korzyść. Poza tym niewiele mogłem im pomóc poza radą, aby w drodze referendum spowodowali odwołanie Rady Miejskiej i zebrali w tym celu odpowiednią ilość podpisów mieszkańców miasta. Jednakże kupcy nie odważyli się na otwartą wojnę z samorządem.

Takie w ogólnych zarysach były przyczyny konfliktu, który doprowadził zbyt menedżersko i liberalnie nastawiony Zarząd Miasta sformowany przez Andrzeja Gałażewskiego do utraty większości i w konsekwencji do odwołania tego Zarządu przez Radę Miejską.

Nowym Prezydentem Miasta został Piotr Sarré, a jednym z wiceprezydentów Ewa Bojarska. Byli to ludzie ideowi, uważający iż słuszna racja sama się obroni i brzydzący się nie zawsze czystymi, ale powszechnie stosowanymi i na ogół skuteczniejszymi twardymi metodami walki politycznej. Nie uznawali potrzeby użycia tego, co na prywatnych zebraniach z radnymi nazywałem w przenośni misericordia – krótkiego miecza służącego w średniowieczu do dobijania po bitwie pokonanego przeciwnika, by litościwie skrócić jego cierpienia. Nie uważali też za słuszną mej teorii mówiącej o konieczności dobicia wroga gdyż ten, pozostawiony przy życiu, wylizawszy się z ran i nabrawszy sił, przy pierwszej okazji skoczy znienacka swemu wielkodusznemu zwycięzcy do gardła. Tak się też właśnie stało. Toutes proportions gardées, powtórzyła się historia z bitwy pod Grunwaldem, gdy efekty zwycięstwa nad Krzyżakami w 1410 roku nie zostały w pełni zdyskontowane w ustaleniach Pokoju Toruńskiego. Na forum gliwickim natomiast ultraliberalne poglądy zwolenników drapieżnego kapitalizmu nie zostały wystarczająco skompromitowane, a grupa liberalnych radnych dostatecznie spacyfikowana. Działalność nowego Zarządu Miasta stała się przedmiotem ich ostrej krytyki. Z czasem do racji swych zdołali przekonać większość. Zanosiło się na następną zmianę Zarządu Miasta. Zaistniała sytuacja, której nie chciałem firmować swą osobą i nazwiskiem. Za najbardziej właściwe rozwiązanie uznałem więc, by w lutym 1993 r. złożyć dymisję ze swej funkcji Przewodniczącego Rady Miejskiej w Gliwicach. Jako leader grupy, która doprowadziła do odwołania liberalnego Zarządu Miasta i powołania nowego, naturalną koleją rzeczy musiałem ponieść konsekwencje swych poczynań.

Dopiero trzeci Zarząd Miasta w Gliwicach oraz nowy Przewodniczący Rady, mający oparcie w stabilnej większości liberalnej Unii Wolności, z której się wywodzili i potrafiący być na tyle elastycznymi by pozawierać korzystne koalicje, dotrwali do końca czteroletniej kadencji. Raz jeszcze potwierdziła się słuszność przysłowia, że do trzech razy sztuka. Znalazła tu także potwierdzenie zasada, iż rewolucja pożera swe własne dzieci a pierwsi, ideowi i bezinteresowni entuzjaści nie cieszą się długim politycznym żywotem. Służą oni Historii jedynie do przetarcia drogi następnym, mniej ideowo a bardziej przyziemnie nastawionym szeregom rewolucjonistów. To dopiero trzecia, pragmatyczna fala rewolucyjnych działaczy ma szanse utrzymać się trwale przy władzy, co daje im możliwość finansowego zdyskontowania zdobytej pozycji.

Obiegowa opinia twierdzi powszechnie, że „władza kradnie”. Istotnie, pełnienie władzy stwarza liczne okazje dla jej finansowego wykorzystania do celów prywatnych i nieuchronnie naraża na korupcyjne pokusy. Trudno spodziewać się, aby wszyscy urzędnicy, zarówno ci z mianowania, jak i pełniący swój urząd w wyniku wygranych wyborów, byli w swych działaniach całkowicie bezinteresowni i naśladowali świętego Franciszka – rozdawali zamiast brać. Mają raczej tendencję do postępowania zupełnie odwrotnego: traktują swój urząd jako instrument umożliwiający radykalną i szybką poprawę swej sytuacji materialnej. Dysponują wszak na to w najlepszym wypadku tylko krótkim czasem, jaki daje czteroletni okres kadencji samorządu. Mają rodziny na utrzymaniu, wyszli przeważnie z niezamożnego środowiska, a obecny świat wolnego rynku daje, w porównaniu z minionym zgrzebnym socjalizmem, ofertę i pokusy niewyobrażalnie większe. Na to trzeba pieniędzy. Nie muszą zresztą wykazywać własnej inicjatywy w tym kierunku. Spływają na nich z wielu stron liczne nęcące propozycje udziału w Radach Nadzorczych, lukratywne dowody wdzięczności w postaci uprzywilejowanych imiennych akcji czy dodatkowe honorowe zatrudnienie w zarządach lokalnych firm. Ironią demokracji jest, że owe kuszące propozycje, z oczywistych względów, nie są kierowane do tych, którzy mają opinię nieprzekupnych, lecz przeciwnie.

Znalezienie cienkiej linii będącej granicą pomiędzy zabezpieczeniem interesów własnej rodziny a interesami społeczności której się służy, jest bardzo trudne. W rezultacie, tylko nadspodziewanie mały ułamek ilości tych działaczy, którzy wraz ze mną rozpoczęli samorządową przygodę, okazał się być na tyle odporny na pokusy, by wyjść z niej bez poprawy swej pozycji materialnej lub powiększenia w ten czy inny sposób swego stanu posiadania. Stosowana w zachodnich demokracjach zasada, iż do pełnienia funkcji społecznych wybiera się raczej ludzi posiadających własny majątek i finansowo niezależnych, okazuje się ze wszech miar słuszną.

Rezygnacja z funkcji Przewodniczącego Rady Miejskiej wywarła zbawienny wpływ na stan mych interesów. Po prawie trzech latach od wyboru na to stanowisko, wymagające ode mnie poświęcenia dużej ilości czasu i energii dla pracy w samorządzie moja firma była tak zaniedbana, że znalazła się na skraju bankructwa. Uratowanie jej od kompletnego upadku wymagało sporo wysiłku. Musiałem poświęcić na to kilka następnych lat.

¬ ¬ ¬

Choć dalsze lata obfitowały w wiele różnorakich ewenementów, ich opis jest utrudniony. Niewielkie oddalenie w czasie nie daje wystarczającego dystansu dla ich syntetycznej analizy.

Niewątpliwie zasadniczym wówczas dla naszego kraju wydarzeniem i sukcesem Lecha Wałęsy, była definitywna ewakuacja wojsk sowieckich z Polski. Nastąpiła ona ostatecznie w listopadzie 1992 roku, po 47-miu latach ich nieprzerwanej tu i niechcianej obecności. Ostatni akt odzyskiwania przez Polskę pełnej suwerenności w końcu dokonał się.

Ostatnim natomiast aktem zamykającym rozproszenie mych dzieci poza Polską był stały już powrót Andrzeja do kraju. Po zakończeniu pracy w Ministerstwie Prywatyzacji, Andrzej uzyskał tytuł MBA w podyplomowej szkole menedżerów INSEAD w Fontainebleau we Francji. Po jej ukończeniu znalazł zatrudnienie w jednym z wielkich międzynarodowych banków w Paryżu. Po pewnym czasie centrala banku w którym pracował, powierzyła mu, jako absolwentowi INSEAD, ambitną misję zorganizowania i otworzenia filii w Warszawie. Z zadania tego Andrzej wywiązał się z pełnym sukcesem, w następstwie czego został mianowany prezesem zarządu warszawskiego Oddziału. I odtąd zamieszkał już w Polsce na stałe.

W okresie tym obie moje córki prawie co roku obdarzały mnie kolejną nową wnuczką. Mogłem dzięki temu odkryć wielorakie uroki, jakich dziadkowi daje gromadka tak licznych wnucząt. Pamiętne stały się ich przyjazdy z Warszawy i pobyty w domu dziadków w Gliwicach lub wspólne wakacje spędzane na łonie natury w Kręsku na Mazurach, przypominające nieco Lato leśnych ludzi Rodziewiczówny. Moje wnuczki dały mi wiele chwil szczęścia, gdy z piskiem radości rzucając się w dziadkowe objęcia przy powitaniu a szlochając przy pożegnaniu, dawały w ten sposób wyraz swej wielkiej miłości do swego Dziadzia. I znów, podobnie jak to było przed laty z ich Mamami, przy karmieniu powtarzała się bajka o biednej sierotce Marysi i złym wilku.

Dzieci bardzo lubiły moją biurową pracownicę w wytwórni Malwa, która miała na imię Mariola. Dało mi to pomysł do wymyślenia zabawy, mającej dydaktyczny cel wyrobienia szybkiego refleksu i nauki wyrazów języka polskiego. Chodziło o wyścigi, kto pierwszy odpowie. Na pytanie Co ma Mariola? trzeba było odpowiedzieć Mariola ma riola. Prawidłowa odpowiedź na pytanie Co ma matador? brzmiała matador ma tador, i tak dalej. Przy okazji należało wyjaśnić Dziadkowi, kto to jest matador lub co to jest makolągwa która ma kolągwa? Dzieci przepadały za tą zabawą, a mnie, po wyczerpaniu całego wachlarza od maciejka do Mazury, nieraz brakowało już konceptu w wymyślaniu słów zaczynających się na ma.

Stałym punktem programu pobytu dzieci u dziadków w Gliwicach były wycieczki do lasu w pobliskich Trachach, zakończone obiadem w miejscowej ludowej gospodzie. Całą ścianę sali jadalnej zajmowało tam wielkie malowidło, przedstawiające towarzystwo dostojnych Panów i Pań, pieszo i na koniach, udających się na polowanie do lasu. Orszakowi towarzyszyła sfora psów. Zabawa dydaktyczna w którą tu bawiliśmy się dla nauki szybkiego liczenia polegała na tym, że na obrazie należało obliczyć ilość nie tylko ludzi, koni czy psów, ale także i łączną ilość głów, nóg, lub kapeluszy, a nawet i palców. To już kolejne pokolenie potomków Jana Mauberga uczyło się liczyć w tej gospodzie.

Poranne odwiedziny wnuczek w sypialni, gdy jeszcze w półśnie słyszałem zdecydowany tupot bosych nóżek na dywanie, a po chwili jakaś postać z dziecinną książeczką w ręku bezceremonialnie wsuwała się pod kołdrę mówiąc nie śpij już więcej, bo musisz poczytać mi bajkę, były przechowanym w genach dokładnym powtórzeniem tego, czego ja sam pół wieku wcześniej domagałem się w Wojkowicach od mej babci. Zadanie mojej babci było jednakże ułatwione: ja byłem jeden, a ich było w owym czasie już pięć w tym wieku, w którym słuchanie bajek jest najważniejszym z zajęć. Często się zdarzało, że moje łóżko nie mogło pomieścić wszystkich chętnych słuchaczy.

Odkrywszy z czasem, że zapracowani i zajęci sprawami dorosłych rodzice nie są najlepszymi adresatami zwierzeń, w miarę osiągania wieku, w którym dziecko odczuwa potrzebę posiadania starszej, przyjaznej osoby, kolejno czyniły mnie powiernikiem swych jakże poważnych w tym okresie życia problemów psychicznych, moralnych i zdrowotnych. Chłopcy byli z reguły bardziej powściągliwi w wyrażaniu swych uczuć, ale i z nimi też udało mi się nawiązać i zachować koleżeński kontakt.

Moje wnuki postawiły mnie, w wieku przeszło sześćdziesięciu lat, przed koniecznością nauki najnowszych osiągnięć techniki komputerowej, posługiwania się pocztą elektroniczną dla wymiany z nimi listów i surfowania po Internecie.

Zdobyta w ten sposób wiedza spowodowała, że mogłem nawiązać internetową łączność z archiwami ukraińskimi w Kijowie oraz Czernihowie, a także rosyjskimi w Moskwie i białoruskimi w Mińsku. Sprowadziłem dzięki temu wiele znajdujących się tam nieznanych mi dotąd dokumentów rodzinnych. Ich treść uzupełniła domowe archiwum, umożliwiła rozszerzenie wiadomości o przodkach i dokonanie znaczących korekt w genealogii rodziny. Z kolei z amerykańskich National Archives w Sterling sprowadziłem kopie mikrofilmów niemieckich dokumentów dotyczących urodzonego w 1916 r. w Kijowie Borysa von Mauberg, wnuka pochodzącego z Kurlandii Waldemara v. Mauberg. Natomiast dzięki mej stronie internetowej odnalazła mnie Waleria Szewczenko z Kijowa, przedstawiając się jako prawnuczka Wladimira. Są to niewątpliwie potomkowie innej gałęzi tej samej rodziny. To właściwie moje wnuki są autorami tych moich archiwalnych sukcesów.

Pasjonującym studium była dla mnie w tym czasie obserwacja wielojęzycznych zachowań mych wnuków, dzieci polsko-francuskiego małżeństwa Ani. Ich pierwszym językiem, w którym zwracała się do nich matka, piastunki i dziadkowie był język polski. Po polsku mówiły tak jak wszystkie małe polskie dzieci. Po osiągnięciu wieku szkolnego zostały oddane do szkoły angielskiej w Warszawie. Był to dla nich wielki wstrząs i wysiłek. Początkowo chodziły tam niechętnie, a wracały z płaczem. Nic nie rozumiały i nie były w stanie porozumieć się z innymi dziećmi. Po pewnym czasie zaczęły jednak pomiędzy sobą mówić już często po angielsku, a w domu kłóciły się wyłącznie w tym języku. Pod koniec pierwszego roku szkoły językiem angielskim władały już całkiem nieźle. Z językiem francuskim, w którym zwracał się do nich ojciec, było najgorzej. Bardzo ubawiła mnie scena, w której kiedyś uczestniczyłem. Do ośmioletniej Helenki zwrócił się jej ojciec, mówiąc: Hélène, apporte-moi ma veste . Spłoszone dziecko, nie całkiem rozumiejąc czego od niej chce jej Papa, przybiegło do mnie pytając na ucho: Dziadziu, co to jest mawest? Jednakże w ten sposób wszystkie te siedmioro dzieci stały się trójjęzyczne, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy i bez większego dla nich wysiłku. Obecnie mowa w dowolnym z tych trzech języków nie sprawia im najmniejszej różnicy.

¬ ¬ ¬

Dużą niespodzianką i zaskoczeniem była wizyta, jaką złożyli nam w Gliwicach w 1994 roku Alain Peyrefitte i jego żona Monique. Peyrefitte, znany pisarz a obecnie starszy już wiekiem członek Akademii Francuskiej, wielokrotny poseł i senator w parlamencie francuskim, minister w wielu rządach, w początkach swej kariery dyplomatycznej był w latach 1950-tych francuskim konsulem w Krakowie. Z okresu tego datowała się jego znajomość i przyjaźń z rodzicami Helenki. Będąc jak wielu innych znanych ludzi ze świata kultury i polityki pod wrażeniem przemian w Polsce, postanowił odwiedzić nasz kraj by osobiście przeprowadzić rozmowy z politykami i działaczami związkowymi różnych szczebli oraz naocznie przekonać się, jak wygląda polska recepta na bezkrwawy rozwód z komunizmem. Na liście osób, z których opiniami chciał się zapoznać była Helenka,  którą pamiętał jeszcze z krakowskich czasów oraz jej mąż, jako były internowany i działacz lokalnego samorządu oraz Solidarności. Obiad, jaki Helenka urządziła w naszym małym domu upłynął na ciekawej i błyskotliwej rozmowie.

¬ ¬ ¬

Następne lata były pracowite. Wypełnione były remontowaniem niszczejącego, bo niezamieszkałego i nieogrzewanego w zimie budynku w Kręsku. Już pierwszej zimy po nabyciu tej nieruchomości, z powodu mrozu popękały w domu rury wodne i urządzenia sanitarne. Nie było już wody bieżącej, łazienki ani toalety. Trzeba było powrócić do czerpania wody wiadrem ze studni i używania zwykłej wiejskiej wygódki za oborą. W następnych latach Helenka zajęła się energicznie remontem tego budynku. Jednakże prace budowlane, nadzorowane sporadycznie z Gliwic, nie postępowały tak skutecznie jak należało. Podczas jednej z inspekcji w Kręsku Helenka nieszczęśliwie spadła z prowizorycznej podłgi z pierwszego piętra na parter. Doznała uszkodzenia kręgosłupa i Pogotowie odwiozło ją do szpitala w Olsztynie. Tam założono jej gorset na szyję, w którym leżała potem dłuższy czas w Warszawie, gdzie Ania pielęgnowała ją ofiarnie w swym mieszkaniu. Wzmogło niestety to jej zadawniony uraz szyi, gdy w lesie w Trachach podczas konnej jazdy uderzyła głową o gałąź. Od tego czasu dokuczliwe migreny stały się już właściwie nieodłączną częścią jej życia, którą coraz trudniej było jej ukryć przed otoczeniem.

Lata te poświęcone były także wysiłkom by utrzymać dotychczasową pozycję wytwórni farb MALWA na coraz bardziej trudnym i wymagającym polskim rynku, obecnie bez ustrojowych przeszkód dostępnym już dla szerokiej gamy zagranicznych konkurencyjnych towarów.

Inauguracja MALWA

Wytwórnia MALWA, rok 1993

¬ ¬ ¬

Stosunki w Polsce powoli stawały się coraz bardziej normalne, a kompleksy odziedziczone po PRL leniwie wygasały. W 1997 r. negatywna propaganda wokół osoby ostatniego łańcuckiego ordynata Alfreda III Potockiego wypaliła się już na tyle, że dyrektor Muzeum w Łańcucie Wit Wojtowicz mógł udostępnić kaplicę zamkową (która z owego gorszego pomieszczenia powróciła już w tym czasie na swe właściwe miejsce) oraz salę bankietową zamku do urządzenia ślubu Stanisławowi Potockiemu, mieszkającemu w Peru starszemu już wiekiem spadkobiercy Alfreda.

Ślub Stasia i Rose de la Fuente odbył się w Łańcucie 19 kwietnia 1997 r. i był w pewnym sensie wydarzeniem politycznym, bo przejawem zmian zachodzących w Polsce. Wprawdzie Stanisław Potocki nie miał najmniejszego zamiaru występowania o zwrot ordynacji, to jednak fakt wyrażenia zgody przez władze ówczesnego województwa rzeszowskiego na wykorzystanie Muzeum dla prywatnej uroczystości rodziny Potockich był wyrazem uznania jego jakichś minimalnych, niesprecyzowanych bliżej praw do zamku. Jeszcze niewiele lat wcześniej byłoby to nie do pomyślenia.

W parku nie było już wówczas tablicy z napisem o rezydencji będącej symbolem chłopskiej krzywdy, a u bramy zamkowej witał uśmiechnięty Wit Wojtowicz, dyrektor Muzeum. Uroczystości ślubne odbyły się na zamku, a ich dalszy ciąg następnego dnia w modrzewiowym pałacyku myśliwskim w Julinie, również obiekcie dawnej ordynacji. Z uwagi na osobę Pana Młodego i bezprecedensową sytuację, przybyła na nie spora ilość członków rodziny i osób skoligaconych z Potockimi. Niemałą ozdobą uroczystości była spora ilość dzieci. Moje wnuki stanowiły wśród nich znaczący procent.

Od tego czasu Rose wprowadziła zwyczaj corocznego prawie organizowania w pierwszych dniach września przyjęcia dla swej nowej rodziny, połączonego z koncertem w wielkiej sali bankietowej na zamku. Zaproszenie na recitale te otrzymywali również miejscowi notable. Wśród obecnej tam również populacji dziecinnej moje wnuki stanowiły systematycznie poważną większość.

Tańczące wnuczki

Wnuczki tańczące na Pilawie w zamkowym holu.

Łańcut, 19 kwiecień 1997 r.

 

¬ ¬ ¬

Do wartych odnotowania ewenementów rodzinnych, jakie miały miejsce w tym okresie czasu, należało otwarcie przez Piotra Jeglińskiego księgarni Spotkania w Gliwicach w 1991 roku, uroczysta dekoracja Ani przez ambasadora Francji w Warszawie dyplomem i pięknym okrągłym medalem za wielodzietność w 1996 r. oraz zakup dworu w Brześcach przez Andrzeja w 1997 roku, co było realizacją mych własnych niespełnionych marzeń. Są to już jednakże ich prywatne historie i zostaną zapewne opisane przez nich w ich własnych wspomnieniach.

Sukcesom dzieci towarzyszył niestety powolny upadek firmy ich ojca. Z dochodów, uzyskanych jeszcze w okresie powszechnych braków rynkowych przed rokiem 1989, na jesieni 1991 roku zakupiłem w Łanach Wielkich zdewastowaną posesję, dokonałem kosztownego kapitalnego remontu i adaptacji budynków do celów produkcyjnych. W następnym roku nastąpiło uroczyste otwarcie Wytwórni w miejscu nowej lokalizacji. Jednakże po początkowym okresie prosperity, od 1998 roku Wytwórnia MALWA zaczęła wyraźnie upadać.

Logo MALWA

Przez ironię Historii zostało to spowodowane tymi właśnie procesami, o których zapoczątkowanie wspólnie z innymi rozpocząłem starania w sierpniu 1980 roku i za co zostałem potem internowany w czasie stanu wojennego. Były nimi powrót Polski do rodziny wolnych krajów, otwarcie granic, wprowadzenie zasad wolnego rynku, zmieniająca się jego struktura i wypieranie krajowych prymitywnych towarów przez nowoczesne zagraniczne. Choć cena wolności okazała się dla mnie tak wysoka, nie żałuję, że ją zapłaciłem.

¬ ¬ ¬

W tym czasie Andrzej spostrzegł, że większość jego rówieśników założyło już rodziny i ma potomstwo. Zajęty bez reszty najprzód nauką a potem pracą i zdobywaniem pozycji w życiu, zaniedbał kwestie sentymentalne. Stanowiło to od dłuższego czasu powód mojego i Helenki zmartwienia. Toteż z wielką radością przyjęliśmy wiadomość, że jest poważnie zainteresowany, z wzajemnością, pewną uroczą osobą. Była nią mieszkająca i pracująca w Brukseli Marta Stypułkowska, córka Andrzeja i wnuczka mecenasa Zbigniewa Stypułkowskiego, który w 1939 r. był z ramienia Stronnictwa Narodowego posłem ostatniej kadencji sejmu Drugiej Rzeczypospolitej. Złowrogi cień, jaki komunizm rzucił na losy mojej rodziny już od swego zarania, dotknął również i Stypułkowskich. Podobnie jak mój dziadek Wacław-Ernest Mauberg, którego bolszewicy aresztowali w 1920 roku, w 25 lat potem dziadek Marty został aresztowany przez NKWD. Był jednym z podstępnie zwabionych do Pruszkowa i porwanych przez Rosjan członków polskich władz podziemnych, sądzonych następnie w Moskwie w tzw. Procesie 16-tu przywódców Polski Podziemnej.

Ślub cywilny Andrzeja i Marty odbył się w małej miejscowości Cabris na południu Francji w grudniu 1997 roku, a ich ślub kościelny w Montrésor we wrześniu 1998 r. Do montrésorskich zwyczajów należała pomoc, udzielana osobom nieposiadającym odpowiedniego ubioru na ślubne okazje. Cesia Szerauc, siostra Stacha Rey’a, wypożyczała potrzebującym w tym celu smoking swego zmarłego przed laty męża, Jerzego. Był to tak zwany cut away – garnitur angielskiego kroju, którego marynarka miała długie przycięte z boku w kształcie fraka poły, w montrésorskim żargonie nazywany tu z polska kutułajem.

Nałożyłem więc znów znajomego kutułaja i po raz trzeci wpisałem się na długą listę jego użytkowników, umieszczoną w tym celu przez Cesię w wewnętrznej kieszeni marynarki. Kutułaj leżał na mnie jak ulał. Miałem prawie dokładnie sylwetkę Jerzego.

Po ślubie państwo młodzi zamieszkali w Warszawie. Marta znalazła zatrudnienie w warszawskiej delegaturze Komisji Unii Europejskiej. Andrzej stał się właścicielem podwarszawskiego dworku. Zrealizował to ambitne zamierzenie, którego mnie nie dane było dokonać. Pierwszym męskim wnukiem noszącym moje nazwisko, jest Aleksander, posiadający szczęśliwy w mej rodzinie numer 13. Nosi imię po swym przodku, sekretarzu kolegialnym szlachty w Czernihowskiej guberni. Ich ojcowie też mieli to samo imię Andrzej. Jest to kolejna dobra wróżba. Następnym, urodzonym w sześć lat później, jest Seweryn, nazwany tak na cześć dziadka swej babki Heleny, Seweryna Czetwertyńskiego. To na nich spoczywa teraz odpowiedzialne zadanie przedłużenia rodu, wiszącego na cienkim włosku.

¬ ¬ ¬

Dzieciom mych dzieci z każdym rokiem przybywa obecnie 17 lat. Rosną moim zdaniem zbyt szybko, bowiem zbyt mało pozostawiają mi czasu abym mógł nacieszyć się wdziękiem ich młodzieńczego wieku. Ku uciesze i satysfakcji dziadka, chłopcy robią się coraz bardziej mądrzy i odpowiedzialni, a dziewczęta dorodne. Nieuchronnie nastąpiła już także chwila, w której kilkoro z nich założyło swe własne rodziny i już siedmiokrotnie uczyniło mnie pradziadkiem. Ufam, że pozostałe wnuki będą sukcesywnie szły w ich ślady.

W ilu ślubach dane mi będzie jeszcze uczestniczyć i ilu narodzin i chrzcin jeszcze doczekać??

 

Powrót do początku