Wacław Mauberg
SAGA ZWYKŁEJ RODZINY
Wspomnienia
nie zawsze sielskie
i apolityczne
Rozdział V
I
ZNÓW OD POCZĄTKU
D |
o domu w Gliwicach dobrnąłem o
północy, kompletnie wypompowany z sił długą jazdą i stresującymi przejściami na
granicy. Nasze mieszkanie zastałem puste – Helenka z dziećmi była
wszak u Rawskich w Makowie.
Przespałem się cztery godziny i wyruszyłem do Makowa. Zajechałem pod podany mi przez Helenkę adres
pensjonatu. Był piękny, słoneczny, wczesny majowy poranek i bezchmurne niebo.
Wszyscy tam jeszcze chyba spali, bo żadnego ruchu nie zauważyłem. Przed domem
bawił się tylko jakiś malutki chłopczyk. Byłem niewyspany, zestresowany wczorajszymi
przejściami na granicy i mózg nie pracował mi należycie – zupełnie nie przyszło
mi do głowy, że to może być mój własny, osobisty i wytęskniony jedyny syn.
Wysiadłem z samochodu, minąłem go obojętnie i poszedłem szukać rodziny. Kątem
oka zauważyłem, że dziecko z ciekawością i jakby z oczekiwaniem patrzy na mnie.
Wpadłem jak burza do środka i dość bezceremonialnie postawiłem
wszystkich na nogi. Helenka i dziewczynki,
jeszcze nieubrane, jadły akurat śniadanie w kuchni u właścicielki pani Jadwigi
Rawskiej. Zaskoczenie było kompletne i radość powitania
olbrzymia, choć zgaszona pretensją o tak długie zwlekanie z powrotem i żalem
tak długotrwałego rozstania.
W tym całym zamieszaniu zapomnieliśmy o Andrzejku. W końcu Helenka spytała:
— Poznałeś się już ze swoim
synem?
— Nie, właśnie
rozglądam się ciągle za nim ciągle. Gdzież on jest?
— Jak to –
przecież bawi się na dworze! Nie mogłeś go nie zauważyć!
Wybiegłem zaraz przed dom aby uściskać Andrzejka i zapoznać się
nim. Ale hardy chłopak obraził się, chyba za to że go zlekceważyłem i nie
zwróciłem na niego uwagi natychmiast po przyjeździe. Wykazał większą intuicję
niż ja i domyślił się pewnie, że to w końcu przyjechał jego tata o którym tyle
słyszał, którego nigdy nie widział, a na którego ciągle czekał. A ten tata przyjechawszy
nareszcie, mija go obojętnie! Wyrywał mi się z rąk, nie dawał pocałować i
uciekał z płaczem do swej mamy. Wiele czasu musiało upłynąć, zanim nie zatarło
się w nim wspomnienie tego pierwszego niezbyt udanego naszego spotkania.
Andrzej w 1965 roku
Niewiele było czasu na powitania i zajęcie się rodziną. Dzieci i
Helenka zostały obdarowane
na razie tylko tym, co udało mi się uratować przed zachłannymi celnikami.
Nazajutrz rano wyruszyliśmy do Urzędu Celnego w Katowicach, by tam próbować załatwić zwolnienie z opłat.
W Katowicach nic nie udało
się załatwić. Urzędnicy zasłaniali się brakiem kompetencji. Jedynie Główny
Urząd Ceł w Warszawie mógłby zwolnić
mnie z nałożonego cła. Pojechaliśmy więc natychmiast, nie wracając już do
Makowa, dalej do Warszawy.
Chciałem zaimponować Helence, więc w Warszawie poszliśmy
zanocować do Hotelu Bristol. Recepcjonista zażądał ode mnie opłaty w dolarach,
gdyż wylegitymowałem się nie dowodem osobistym, lecz paszportem. To, że byłem
obywatelem polskim i paszport był polski, nie miało żadnego znaczenia. Byłem
traktowany jak cudzoziemiec gdyż nie miałem polskiego dowodu osobistego.
Jedynie Helenka, posiadająca swój dowód osobisty, mogłaby zapłacić w
złotówkach. Musiałaby jednak wziąć osobny pokój. Opłata, którą zapłaciłem była
znacznie wyższa niżbym zapłacił w Paryżu za pokój w
hotelu podobnej klasy. Aberracja socjalistycznych przepisów dawała znać o
sobie. Już więcej nie chodziliśmy spać do hoteli, nocowaliśmy w kwaterach prywatnych.
W Głównym Urzędzie Ceł nic od ręki nie dało się załatwić. Rozpoczęła
się procedura urzędnicza. Moje podanie obiecano rozpatrzyć w ciągu trzech
tygodni, może wcześniej. Na ten czas Taunus miał zostać zaplombowany i pozostać
w Warszawie. Na razie uzyskałem tylko tyle, że celnik zgodził
się, aby samochód przez czas oczekiwania na decyzję nie stał na płatnym parkingu,
lecz na zamkniętym placyku przed domem, gdzie mieszkali Grocholscy na Krakowskim Przedmieściu.
Celnik był znajomym Anny Grocholskiej i zrobił to na
jej specjalną prośbę. Smutne to było, gdy musiałem mojego kremowego Taunusa
zamknąć na klucz, a celnik oplótł go dookoła specjalnym drutem, którego końce
zaplombował. Samochód, który miał nam umożliwić turystykę po Polsce i spędzenie po
tak długim czasie wspólnych wakacji, stał bezczynnie na nie wiadomo jak długi
okres czasu. Wróciliśmy do Makowa pociągiem aby
tam czekać na decyzję.
Kilka dni potem pojechałem do Katowic, by jego koleg Biurze Paszportowym oddać paszport i
odebrać mój dowód osobisty, bez którego jak się okazało w hotelu w Warszawie, Polak nie jest w Polsce polskim
obywatelem. Jak zwykle kłębił się tam dziki tłum zdenerwowanych petentów i
trzeba było odczekać długi czas w kolejce przed drzwiami właściwego pokoju. Gdy
w końcu stanąłem przed obliczem urzędnika i oddałem mu paszport, ten
powiedział: a, to pan! Następnie
podszedł do olbrzymiej szafy z szufladami i otworzył jedną z nich. Poprosił
mnie, żebym podszedł bliżej i pokazał wnętrze. Leżał tam tylko jeden jedyny
dowód osobisty. Wręczył mi go ze słowami: czekał
tu na pana cierpliwie prawie trzy lata wiedząc, że się na pana na pewno doczeka.
Pracownik ludowej administracji nie miał najmniejszych wątpliwości, że obywatel
tego kraju nie ma możności wyrwania się z klatki i tak jak murzyński niewolnik
w czasach niewolnictwa w Ameryce, prędzej czy później powróci na farmę swego pana.
Po dwóch tygodniach pojechałem znów do Warszawy by dowiedzieć
się, czy może decyzja w sprawie Taunusa już zapadła. Na miejscu okazało się że
decyzja nie tylko jeszcze nie zapadła, ale oświadczono mi, że ze względu na
nawał pracy nie należy jej oczekiwać przed końcem lipca. Byłem zdruzgotany!
Piękne plany wakacyjne, jakie snułem dla mej rodziny waliły się w gruzy.
Zacząłem intensywnie szukać jakichś znajomości, poprzez które można by
przyspieszyć wydanie decyzji, ale wszystko na próżno. Nikogo takiego nie
znalazłem. Wtedy przypomniałem sobie, że gdy celnik plombował Taunusa
zauważyłem, że drut jakiego do tego celu używał musiał być w jednym miejscu
przerwany, bo jego końce były po prostu zwyczajnie w tym miejscu skręcone
razem. Pomyślałem sobie, że być może jest to furtka, którą zostawił mi
specjalnie ten celnik, znajomy Anny Grocholskiej. Dzięki tej furtce będę mógł przecież dostać się do
samochodu i wykorzystać go dla spędzenia wakacji z rodziną w tym czasie, gdy
urzędnicy Urzędu Ceł nie będą załatwiali mojej sprawy, bo sami będą beztrosko
spędzali z rodzinami swe urlopy. Po urlopie odstawię z powrotem samochód na
placyk, oplotę go drutem, końce skręcę i wszystko wróci do stanu poprzedniego.
Rozkręciłem więc węzeł, odwinąłem delikatnie drut z Taunusa nie naruszając
plomby, drut zwinąłem i troskliwie schowałem. Następnie wsiadłem do samochodu i
wyruszyłem w drogę do Makowa, aby zabrać
rodzinę na wymarzone wakacje. Po drodze uzmysłowiłem sobie, że bagażnik jest
pełny prezentów. Na czas naszego urlopu będę więc musiał go opróżnić, abyśmy
mieli gdzie pomieścić nasze bagaże, a zamknięte w nim prezenty gdzieś ulokować,
aby po wakacjach włożyć je tam znowu i razem z samochodem odstawić z powrotem
do Warszawy. Nie pojechałem więc prosto do Makowa, lecz w
Siewierzu skręciłem w
prawo na Gliwice, by w naszym mieszkaniu zdeponować tę kłopotliwą zawartość bagażnika.
Zrobiło się już ciemno i zaczął mżyć lekki deszcz. W pewnym momencie z
naprzeciwka nadjechał samochód i częstym zwyczajem ówczesnych polskich
kierowców nie zniżył świateł. Zostałem na chwilę oślepiony. Gdy znowu zacząłem
widzieć, znajdowałem się w połowie ostrego zakrętu. Nie zdołałem już z niego
wyjść i wpadłem do rowu, a stamtąd przekoziołkowałem na pole. Samochód leżał na
boku. Wydostałem się przez drzwi, które musiałem otworzyć w górę, do nieba.
Pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem była otwarta klapa bagażnika i rozsypane
szeroko po polu prezenty dla rodziny. W pierwszym odruchu szoku myślałem tylko
o tym, że muszę je w komplecie odstawić do Warszawy, bo celnik będzie przecież sprawdzał zawartość
bagażnika według listy. Zacząłem je zbierać. Zjawili się ludzie z pobliskiego
gospodarstwa, do których pole należało. Pomogli mi pozbierać resztę rzeczy i
postawić samochód na kołach. Nieszczęsny Taunus był jednak tak mocno rozbity,
że nie było mowy o dalszej jeździe. Nie mogło także być już mowy o
jakimkolwiek wyjeździe na upragnione wakacje z rodziną.
Gospodarze zaprosili mnie na nocleg i nakarmili. Na drugi dzień musiałem
im się zrewanżować za pomoc. Nie mogły to być tylko pieniądze, bo dokładnie
poznali zawartość bagażnika w Taunusie pełnego zagranicznych rzeczy,
niespotykanych w Polsce w tym czasie.
Przymawiali się niedwuznacznie, a ponieważ nie mógłbym im wytłumaczyć
skomplikowanych problemów, jakie miałem z Urzędem Celnym, musiałem im dać w
prezencie coś z tych nieoclonych jeszcze rzeczy.
Zaczęła się gehenna naprawy. Odholowałem Taunusa do warsztatu
naprawczego w Gliwicach. Lokalne złote rączki zapewniły, że wyprostują
skrzywione zawieszenie, wyklepią pogniecione blachy, a cały samochód
polakierują tak, że kremowy Taunus będzie wyglądał jak nowy. Tego ostatniego
właśnie akurat nie bardzo chciałem bo obawiałem się, że celnika w Warszawie mógłby zdziwić
zbyt świeży, jeszcze pachnący nowością lakier na starym samochodzie. Ze
zrozumiałych względów nie mogłem jednak o tym złotym rączkom powiedzieć.
Najgorzej było z częściami. W Polsce żadnych części
do zagranicznych samochodów nie było. Musiałem telegraficznie prosić Stacha Rey’a o ich przysłanie. Trwało to długo. Zarówno prace
przy samochodzie, jak i wysyłka oraz odprawa celna części w Polsce. Zacząłem
się obawiać, że Urząd Celny może okazać się szybszy od mechaników i wyda
decyzję celną zanim auto będzie gotowe.
Muszę pochylić czoło przed gliwickimi złotymi rączkami. Zrobili
wszystko, jak obiecywali i rzeczywiście samochód był jak nowy. A trzeba
powiedzieć, że nie mogli mieć wielkiego doświadczenia. Polska nie była
jeszcze zmotoryzowana. W Gliwicach, przeszło stutysięcznym wówczas mieście, było wtedy
tylko jedno skrzyżowanie ze światłami (w dziesięciotysięcznym Chauny było ich
pięć!), a samochodów na ulicach widziało się niewiele. Odpowiadało to mniej
więcej ówczesnej różnicy w rozwoju ekonomicznym pomiędzy Polską a Francją.
Niedługo potem przyszło wezwanie, abym w oznaczonym dniu i godzinie
stawił się w Wojewódzkim Urzędzie Bezpieczeństwa w Katowicach. Pojechałem tam z drżeniem serca. Woźny wprowadził
mnie do pustego pokoju z biurkiem i posadził na krześle. Po dłuższym czekaniu
ktoś w końcu wszedł. Podniosłem wzrok i ze zdumieniem poznałem, że jest to
tatrzański turysta, przypadkowy lokator mej Mamy w Zakopanem, usłużny pracownik Handlu Zagranicznego – ten sam pan
Kowalski, który odwiedził mnie swego czasu w Chauny. Kowalski trzymał
w ręku kartonową teczkę z aktami. Położył ją na biurku, otworzył i zaczął
kartkować. Były w niej różne papiery. Ze zdumieniem zobaczyłem wśród nich moje
własne pisane maczkiem niebieskim długopisem listy do panów I-go Sekretarza
Władysława Gomułki, Cyrankiewicza i pozostałych
prominentów PRL-u. Kowalski wyjął z teczki
jeden z papierów, napisany na maszynie i posiadający elegancki kolorowy
nagłówek wydrukowany dużymi niebieskimi literami:
|
U
n i t e d N a t i o n s |
Office of the High Commissioner for Human
Rights |
i powiedział:
— To bardzo nieładnie, że naskarżył pan na nas w ONZ-ecie.
To, że pan pisał do towarzysza Gomułki i innych jest
bez znaczenia, bo pozostało to między swymi u nas, w Polsce. O to nie mamy do pana pretensji. Jak pan widzi,
adresaci nawet nie czytali tych listów, bo trafiły one bezpośrednio do nas. Ale
za to, że wywlekł pan sprawę na forum międzynarodowe i skompromitował pan
Polskę Ludową, za to mamy do pana pretensje.
Pan Kowalski nie dodał, że
to iż wyciągnąłem sprawę na forum międzynarodowe, prawdopodobnie uratowało mi
obecnie skórę. Urząd
Bezpieczeństwa zrozumiał, że nie jestem całkowicie bezbronny, że w razie
czego mogę się skutecznie bronić i że nie może czuć się ze mną tak zupełnie bezkarny.
Musiał liczyć się z tym, że gdyby postąpił ze mną brutalnie, mógłby zrobić się
hałas, a tego jak widać, chcieli jednak uniknąć. Kowalski nie zauważył też jakoś, że to Polska Ludowa sama się
skompromitowała traktując swego obywatela jak niewolnika, dla którego ceną za
wolność miało być szpiegowanie tych, którzy wykazali mu najwyższą życzliwość.
— Trzeba było skorzystać z mojej rady, to nie widzielibyśmy się dzisiaj
tu w zadymionych Katowicach, a spotykalibyśmy się w pięknej, słonecznej Francji – dorzucił Kowalski. Jako bywały w świecie turysta wiedział zapewne, co mówi. Widocznie nie w smak mu było, że
stracił jeden z powodów do delegacji służbowych na Zachód.
Kowalski poprosił mnie
abym siadł za biurkiem i napisał sprawozdanie
z mego pobytu we Francji. Był to, o czym wówczas jeszcze nie wiedziałem,
rutynowy sowiecki zwyczaj, szczegółowo opisany potem, gdy wydawnictwa w Polsce nie podlegały
już cenzurze, w licznych wspomnieniach Polaków więzionych i przesłuchiwanych
przez NKWD. W sprawozdaniu napisałem to, co opowiedziałem już kiedyś Kowalskiemu w czasie jego pobytu w Chauny oraz przebieg mych dalszych użerań z polskimi
władzami o paszport konsularny dla mnie i paszporty na wyjazd z Polski dla Helenki i dzieci. O
tajemniczej cewce którą opracowałem w Chauny nie napisałem.
Gdybym wspomniał o niej chociaż słowem, przypuszczalnie w krótkim czasie potem
jakiś kolega Kowalskiego zjawiłby się w
moim mieszkaniu z propozycją wydania całej naszej rodzinie paszportów
konsularnych i jak najszybszego wyjazdu z powrotem do pracy w Towarzystwie
Thomson-Houston – na wiadomych warunkach.
¬ ¬ ¬
Naprawa Taunusa trwała prawie dwa miesiące. W końcu lipca Urząd Celny
przysłał zawiadomienie o podtrzymaniu obowiązku zapłacenia cła za auto. W
drodze wyjątku zwolniono mnie jedynie, na całe szczęście, z cła za pozostałe
rzeczy. Nie mógłbym się przecież z nich wyliczyć, bo większość już została
rozdarowana. W pierwszych dniach sierpnia mogłem w końcu odstawić kremowego
Taunusa z powrotem do Warszawy na podwórko u
Grocholskich i po zapłaceniu
niemałej opłaty wejść w końcu w posiadanie mego własnego samochodu. Przyszedł
celnik, niczego podejrzanego nie zauważył i zdjął plombę z samochodu. Wszystko
wróciło nareszcie do stanu poprzedniego, tyle że kosztem wielu napięć nerwowych
i wydatkowania dużej ilości pieniędzy na naprawę i cło. Było już jednak zbyt
późno na wyjazd na wakacje. Cały sierpień zużyliśmy na formalności związane z
zapisaniem dziewczynek do szkoły i na szukaniu dla mnie pracy. Ania i Kasia zostały
umieszczone w tej samej szkole w Nowym Sączu prowadzonej
przez Siostry Niepokalanki,
do której chodziła swego czasu Helenka – i z tym nie było większych trudności,
choć Helenka miała mnóstwo
pracy z przygotowaniem im szkolnej wyprawki.
Gorzej było ze znalezieniem pracy. Z Instytutu Farb i Lakierów, w
którym pracowałem przed wyjazdem zostałem zwolniony za porzucenie pracy i nie
powrócenie do niej po urlopie. Dyrektor Instytutu bał się przyjąć mnie z
powrotem. Niektórzy moi znajomi, widząc mnie w owym czasie na ulicy,
przechodzili na drugą stronę i udawali, że mnie nie widzą. Nie bardzo wiedzieli
jak się odnieść do osobnika, który ni z tego ni z owego wyjechał na trzy lata
na Zachód zostawiwszy tu
rodzinę, a wróciwszy nie ma jakichś widocznych kłopotów z UB-ecją i spaceruje
sobie spokojnie po ulicy. Było to dla nich podejrzane i na wszelki wypadek
woleli nie przyznawać się do znajomości ze mną. Szukałem pracy w wielu
gliwickich przedsiębiorstwach, ale wszędzie było to samo: byłem jakby
zapowietrzony i mimo że w PRL praca była
konstytucyjnym zaszczytnym obowiązkiem
obywatela, mnie to nie dotyczyło – dyrektorzy bali się mnie zatrudnić. Rozpuściłem
wici wśród kolegów i przyjaciół, bo oni byli jedynymi, którzy mnie w owym
czasie nie opuścili. Ale to też nie dawało rezultatu. Pojechałem więc,
właściwie już bez większej nadziei, do Fabryki Drutów i Kabli w Ożarowie pod Warszawą, aby tam zaoferować me usługi jako fachowiec
posiadający zagraniczną praktykę w tej rzadkiej specjalności. Dyrektor z którym
rozmawiałem zupełnie nie był zainteresowany moim doświadczeniem. Twierdził, że
oni tu w Ożarowie potrafią robić kable lepiej niż Francuzi w jakimś tam Chauny. Podobnie było w Przedsiębiorstwie Automatyki
Przemysłowej w Falenicy pod Warszawą.
Tam też jakoby umieli robić wszystko lepiej niż we Francji. Wróciłem jak niepyszny do Gliwic. Zaczynało być krucho, bo pieniądze topniały szybko.
Zawieźliśmy dziewczynki do Nowego Sącza, bo od 1-go września zaczynał się rok szkolny. Ania i Kasia zostały
umieszczone w przyklasztornym internacie Sióstr Niepokalanek i chodziły z
tamtąd do szkoły powszechnej w mieście. My z Andrzejkiem wróciliśmy do
Gliwic do naszego mieszkania przy ulicy
Mielęckiego i zabraliśmy się do odtwarzania życia rodzinnego, przerwanego
prawie trzyletnią rozłąką. Trzeba było od nowa się dotrzeć, co nie było ani
proste, ani łatwe. Trzeba było wyjaśnić sobie wiele wzajemnych oskarżeń,
pretensji i żalów. Niezliczone obowiązki i stresy na jakie naraził Helenkę mój ambitny cel
przeniesienia rodziny do Francji który
postawiłem przed nami, przerósł chyba jej siły fizyczne i odporność psychiczną.
Obecnie należało więc od nowa zorganizować życie rodzinne, odwiedzać i
zaopatrywać dziewczynki w Nowym Sączu, a także przyzwyczaić Andrzejka do obecności
ojca w domu. Do tej pory był jedynakiem wyrastającym w otoczeniu samych kobiet
– mamy i sióstr. W pensjonacie w Makowie też panował
matriarchat i tam też był na prawach jedynaka. Z początku trudno mu było,
nieszczęsnemu, pogodzić się z utratą swej uprzywilejowanej pozycji i jego
ambicja mocno cierpiała z tego powodu. Ja musiałem dalej kontynuować
energiczne poszukiwanie pracy, a możliwości w Gliwicach wydawały się
być wyczerpane.
¬ ¬ ¬
Dopiero w październiku znalazłem pracę i to bardzo korzystną, na
miejscu w Gliwicach. Stało się to dzięki memu koledze klasowemu z gimnazjum, Januszowi
Marquardt’owi. Anglicy mówią a
friend in need, is a friend indeed. Jeszcze
raz potwierdziła się słuszność powiedzenia, że człowiek w dużej części jest
tym, czym uczynią go jego przyjaciele.
Janusz, podobnie jak ja, skończył Wydział Chemiczny Politechniki
Śląskiej, tyle że rok po mnie. Jego kolegą z tego samego semestru był
Mieczysław Dróżdż, obecnie dyrektor dużego Biura Projektów BIPROKWAS w
centrum Gliwic. Janusz Marquardt, znając me kłopoty w znalezieniu pracy, polecił mnie
swemu znajomemu koledze dyrektorowi. Dróżdż był studentem z niższego rocznika i
w czasach gdy byłem asystentem w katedrze u profesora Wasilewskiego, prowadziłem ćwiczenia z elektrochemii z jego grupą.
Dróżdż pamiętał mnie z tego czasu. Jak się to wówczas mówiło, był on bardzo ciężko partyjny (dzięki czemu w tak
młodym wieku został dyrektorem poważnej instytucji) i dzięki temu nie był tak
strachliwy jak inni, mniej ciężko partyjni
dyrektorzy. Przyjął mnie do pracy w swym Biurze Projektów mówiąc: gdyby z panem było coś nie w porządku, to
nie siedziałby pan w tej chwili w moim gabinecie, a zupełnie gdzie indziej.
Mimo swej partyjności (właściwie należałoby powiedzieć: niezależnie od niej),
Mieczysław Dróżdż był bardzo
porządnym i skromnym człowiekiem oraz dobrym dyrektorem, dbającym o swe Biuro i
o zarobki swych pracowników. Przychodziło mu to właśnie tym łatwiej, że był tak
ciężko partyjny. Jego przełożeni w
Ministerstwie i różne organy administracji państwowej bardzo się z nim musiały
liczyć. W owych czasach mocno partyjny dyrektor i równocześnie porządny
człowiek był dla swego przedsiębiorstwa prawdziwym dobrodziejstwem, w przeciwieństwie
do najlepszego nawet dyrektora ale słabego partyjnie, bo z takim żadne władze
się nie liczyły i nie mógł on wiele dobrego wywalczyć dla przedsiębiorstwa, którym
kierował.
Biuro to miało zresztą szczęście do dyrektorów. Zarówno poprzedni
dyrektor przed Dróżdżem, którego nie
znałem, jak i następny, pochodzący z ziemiańskiej rodziny z okolic Żytomierza na Ukrainie Jan
Woźniakowski, cieszyli się wśród pracowników dużą estymą. Byli
dyrektorami wyróżniającymi się swą troską o zakład pracy, dbającymi o zarobki
zatrudnionych i otaczającymi ich ochronną tarczą przed zbytnią aktywnością
czynników politycznych.
Zacząłem pracę w Biurze Projektów Przemysłu Nieorganicznego BIPROKWAS
jako szary pracownik w pracowni projektowej. Moim zadaniem było wykonywanie
skomplikowanych i wyjątkowo nudnych obliczeń dla fabryk kwasu siarkowego,
które biuro projektowało na zamówienie Związku Sowieckiego. Kalkulatorów elektronicznych jeszcze wówczas w
Polsce nie było, a o
komputerach czytało się jedynie w amerykańskich czasopismach fachowych jako o
najnowszych, nadzwyczaj skomplikowanych urządzeniach, wymagających budowy
specjalnych klimatyzowanych budynków. Wszystkie obliczenia wykonywało się na
piechotę, przy pomocy suwaka logarytmicznego lub na kręciołku mechanicznym.
Po paru miesiącach tej nieciekawej pracy wypatrzył mnie i zabrał do
swego zespołu Zenon Kacuga, Generalny Projektant budowy jednej z ówczesnych
sztandarowych polskich budów socjalizmu.
Był to Kombinat
Chemiczny w Policach koło Szczecina, mający produkować nawozy sztuczne dla potrzeb
rolnictwa. Powodem była moja znajomość języka francuskiego, potrzebna przy
negocjacjach licencyjnych z francuskimi firmami, od których BIPROKWAS kupował
technologie i urządzenia dla polickiego Kombinatu. Był to dla mnie zawrotny
awans, bo ze zwykłego szeregowego pracownika wykonującego nudne obliczenia
przeszedłem do znajdującego się na szczycie hierarchii biurowej, pracującego
koncepcyjnie Zespołu Generalnego Projektanta. Inwestycja ta była oczkiem w
głowie nie tylko naszego Biura Projektów i Ministerstwa Przemysłu Chemicznego,
ale również rządu polskiego. Chodziło przecież o aspekt polityczny – produkcję
nawozów mających zwiększyć produkcję żywności i doprowadzić do poprawy
wyżywienia narodu. A w kraju socjalistycznym naród musiał być przecież żywiony
lepiej niż na zgniłym kapitalistycznym Zachodzie. Choćby tylko statystycznie, w
postaci wyższego wskaźnika produkcji nawozów na jednego mieszkańca.
W zespole zastałem znajomą osobę – pracowała tam już pani Hanna Wnukowa, która w czasie swych studiów na Wydziale Chemicznym
Politechniki Śląskiej, jeszcze jako panna Waligórska, dorabiała sobie ucząc
chemii w gimnazjum, do którego chodziłem. Zrobiła wówczas na naszej klasie
piorunujące wrażenie, gdyż była wyjątkowo hożą i dorodną panną. Aby zwrócić na
siebie jej uwagę prześcigaliśmy się w sztubackich wybrykach. Nie robiło to na
niej większego wrażenia. Patrzała na nas wzrokiem będącym mieszaniną strachu,
politowania, niesmaku, odrazy i bezbrzeżnej pogardy. Trudno jej się było dziwić
gdyż była studentką, podczas gdy my – zaledwie nieopierzonymi gimnazjalistami.
Była wymagającą nauczycielką. Pozostało mi jeszcze w pamięci, jak skutecznie
zgasiła moją pychę, bezlitośnie wlepiając mi pewnego dnia zasłużoną dwóję z
chemii, przedmiotu w którym dzięki laboratorium urządzonemu w garażu ojca uważałem się za
bardzo mocnego. Byłem być może dobry w gazowych i pirotechnicznych wyczynach,
niestety w ślad za tym nie szła wystarczająca znajomość teorii.
Praca w zespole Generalnego Projektanta była nadzwyczaj odpowiedzialna.
Naszym zadaniem było zaprojektowanie, dokonanie niezbędnych uzgodnień z
wszelkimi władzami tej inwestycji, a następnie jej realizacja – wybudowanie od
początku, na zielonej trawie. Miał to
być olbrzymi kombinat chemiczny, składający się z wielu fabryk pracujących
wspólnie dla osiągnięcia finalnych produktów – całej gamy różnych gatunków
nawozów sztucznych.
Zenon Kacuga należał
oczywiście do PZPR. Częściowo zapewne z przekonania, pochodził z biednej
rodziny z Zagłębia, które dla swych komunistycznych sympatii nosiło przecież
nazwę Czerwonego
Zagłębia. Częściowo także i z oportunizmu, bo przynależność do
partii gwarantowała mu dostęp do stanowisk nieosiągalnych dla bezpartyjnych.
Był jednak, podobnie jak dyrektor Biura Dróżdż, porządnym człowiekiem. Miał podobnie jak rasowi
szachiści, bardzo cenny w jego pracy i nadzwyczaj rzadki u ludzi dar
strategicznego myślenia i przewidywania rozwoju sytuacji na kilka ruchów
naprzód, a do tego o wiele wcześniej niż kojarzyli to inni. Była to umiejętność
wcześniejszego odkrywania tych stron rzeczywistości, które dla innych są w
danej chwili jeszcze niewidoczne. Dzięki temu doskonale dawał sobie radę jako
Generalny Projektant tak olbrzymiej inwestycji, gdzie trzeba było przewidzieć
różne przyszłe ludzkie zachowania oraz ewentualności z pogranicza techniki, ekonomii,
dyplomacji i polityki. Nauczyłem się od niego rzeczywiście bardzo wiele,
szczególnie w dziedzinie wczuwania się w psychikę ludzi i przewidywania ich
posunięć.
Generalny Projektant Polic miał tylko
jedną słabość – lubił napoje wyskokowe. Odreagowywał zapewne w ten sposób
stresy, jakie powodowała jego nadzwyczaj odpowiedzialna, skomplikowana i
wyjątkowo stresująca praca. Wszyscy nowo przyjęci pracownicy zaczynali swe
terminowanie w jego zespole od tego, że swe rzeczywiste lub domniemane błędy w
pracy musieli odkupywać u szefa zakupem butelki wódki. Piło się ją potem
wspólnie w biurze po godzinach pracy, a służyło to wyjaśnianiu popełnionych
błędów, rozładowaniu napięć w zespole oraz regulowaniu wszelkich wzajemnych
ewentualnych żalów i pretensji. Musiałem też oczywiście przejść przez ten
chrzest i przyniosłem do Biura wiele butelek alkoholu, zanim nie zostałem w
tym zastąpiony przez przyjętego do naszego zespołu nowego pracownika. Helenka była
niezadowolona z tych zwyczajów, gdyż w takich dniach wracałem na obiad później
i w stanie nieco podchmielonym.
W tym, że znalazłem się w tak elitarnym zespole projektantów, zadziałać
musiała znowu niewidzialna ręka z zaświatów. Okazało się mianowicie, że Kacuga pochodził z
wiejskiej rodziny spod Wojkowic Komornych. Pod koniec okupacji niemieckiej osiągnął już ten
wiek, w którym grozić mu mogło wywiezienie na przymusowe roboty do Niemiec. Aby tego uniknąć, musiał szybko znaleźć pracę w
jakiejś poważnej miejscowej firmie. Młody Zenek zgłosił się więc do elektrowni
Jowisz gdyż jego rodzina słyszała, że zastępcą niemieckiego dyrektora jest tam
Polak, który podobno pomaga rodakom będącym w potrzebie. Tym zastępcą był mój
ojciec. Po wysłuchaniu problemu, z jakim przyszedł do niego
młody wiejski chłopak, Tata załatwił u Treuhendera Heczki zgodę na
zatrudnienie go w elektrowni. W ten sposób Zenon uchronił się od wysyłki na
roboty do Niemiec, a po wojnie skończył studia inżynierskie na Politechnice w
Gliwicach. Mnie przyjął do swego Zespołu Generalnego Projektanta kombinatu w
Policach jako swego rodzaju
spłatę długu wdzięczności, zaciągniętego kiedyś wobec mego ojca. Opowiedział mi o tym sam Kacuga w czasie jednej
z alkoholowych godzin szczerości w
zespole.
Biuro BIPROKWAS, podobnie jak i wszystkie inne Biura Projektów w PRL, grupowało elitę lokalnej inteligencji technicznej.
Projektanci, z racji swego dostępu do najgłębszych i prawdziwych źródeł
informacji o ekonomicznym stanie państwa, nie mieli najmniejszych złudzeń na
temat nieżyciowych założeń teoretycznych ustroju socjalistycznego, w jakim
przyszło nam żyć. Należeli do tej nielicznej w kraju grupy ludzi, którzy byli w
pełni zorientowani co do faktycznej sytuacji kraju i byli świadomi rozbieżności
pomiędzy pompatyczną propagandą sukcesu uprawianą przez media a tragiczną
rzeczywistością ekonomiczną. Byli więc tego ustroju zdecydowanymi, choć
biernymi jak na razie, przeciwnikami. W przyszłości to oni, obok robotników,
niemal w stu procentach wstąpili do Związku Zawodowego SOLIDARNOŚĆ
i mieli duży udział w demontażu komunizmu w Polsce.
Generalny Projektant polickiego
kombinatu był człowiekiem o którym się mówiło, że wprawdzie zapisał się do
PZPR, ale potem zwrócił, czyli jak się to nazywało, rzucił legitymację partyjną. Z tego powodu chodził w Biprokwasie w
glorii niemalże bohatera. Nadzwyczaj rzadkie przypadki wystąpienia z PZPR,
jakie zdarzyły się w Polsce do tej pory, były
wyrazem buntu i braku zgody na totalitarne metody jej rządów. Wymagały więc
wielkiej odwagi i charakteru. Na gest taki pozwolić sobie mogły jedynie osoby
o ugruntowanej, mocnej pozycji w społeczeństwie. W proteście przeciwko karnemu
usunięciu z PZPR profesorów Uniwersytetu Warszawskiego Leszka Kołakowskiego i Krzysztofa Pomiana, jesienią 1966 roku uczyniło to kilkunastu znanych
pisarzy, m.in. Jacek
Bocheński, Tadeusz Konwicki, późniejsza laureatka nagrody Nobla – Wisława Szymborska, Igor
Newerly czy Julian Stryjkowski.
Dopiero po latach, gdy byłem już wieloletnim i zaufanym pracownikiem
Zespołu, dowiedziałem się, w jaki sposób odbyło się rzucenie legitymacji partyjnej przez Generalnego Projektanta Polic. Kacuga musiał jeździć
ze swymi współpracownikami bardzo często do Warszawy na narady w
sprawie kombinatu do Zjednoczenia, Ministerstwa i Komisji Planowania.
Projektanci byli ludźmi stosunkowo dobrze zarabiającymi, wracając więc
pociągiem z nerwowych i ciągnących się długo zebrań w Warszawie, mogli
pozwolić sobie na spożycie w wagonie restauracyjnym spóźnionego, ale za to
obficie zakrapianego alkoholem obiadu. Przy jedzeniu dyskutowano oczywiście
zawzięcie o szczegółowych problemach zawodowych oraz ogólnych krajowych, a
kończyło się to zwykle na polityce, jako że to w niej znajdowało się przecież
źródło wszystkich problemów. Pracownicy Biur Projektów byli ludźmi potrzebnymi
reżimowi – zdając sobie sprawę ze swej względnej bezkarności, nie mieli
większych hamulców w głośnej i szczerej wymianie poglądów na tematy polityczne
i bez żenady obwiniali PZPR za opłakany stan państwa. W czasie jednego z takich
suto zakrapianych obiadów w wagonie restauracyjnym i jednej z takich gorących
dyskusji o polityce i PZPR, Zenon Kacuga wyciągnął z
kieszeni swą legitymację partyjną i zaczął nią, dla poparcia swych argumentów,
wymachiwać przed nosem współbiesiadników. Zdenerwowany kontrargumentami
dyskutantów, cisnął ją w końcu z pasją na stół. Jego czerwona legitymacja
odbiła się od blatu i podskoczyła wysoko. Okno przy ich stoliku w wagonie
restauracyjnym było otwarte i los chciał, że pęd powietrza porwał legitymację i
wywiał na zewnątrz pędzącego pociągu ekspresowego. Legitymacja była już nie do
odzyskania. W ten oto sposób Generalny Projektant sztandarowej inwestycji PRL zdobył nimb
człowieka, który wprawdzie zapisał się kiedyś w młodości do PZPR, zapewne pod
wpływem młodzieńczej fascynacji komunizmem, ale przejrzawszy na oczy, odważył się rzucić legitymację partyjną.
¬ ¬ ¬
Pracownicy Biura Paszportowego w Gliwicach dotrzymali
słowa co do tego, że wyjedzie pani na
kurację do Vichy jak mąż wróci z zagranicy i Helenka na wiosnę 1966
roku dostała paszport na wyjazd do Francji. Była bardzo wyczerpana nerwowo trzyletnimi stresami
i wyłączną odpowiedzialnością za dzieci. Wymagała odreagowania w tym sensie,
że czuła się skrzywdzona i uważała, że jej także należą się wakacje zagranicą i
pobyt u własnej siostry w Montrésor. Dostała paszport dla siebie i Andrzejka, a ja oraz dziewczynki pozostaliśmy w Polsce jako zakładnicy.
Po drodze zajechali do Chauny. Odwiedzili tam mych kolegów z pracy w Towarzystwie
Thomson-Houston. Byli przyjmowani przez nich nadzwyczaj ciepło. Dla mych
przyjaciół z Chauny byli oni jakby znanymi już dobrze osobami, bo w staraniach
o ich przyjazd tutaj uczestniczyli przecież przez niemalże trzy lata.
Nie miałem pojęcia, co zrobić z dziewczynkami w lecie i jak
zorganizować im wakacje. Wprawdzie zapraszała nas moja Mama do siebie do
Zakopanego, ale dwumiesięczny nasz pobyt u niej byłby dla
starszej pani już zbyt męczący. Któryś z kolegów w biurze zachwycał się Jugosławią,
jej klimatem, tanimi owocami i czystym ciepłym morzem. Postanowiłem więc spróbować,
czy uda mi się dostać w Biurze Paszportowym pozwolenie na wyjazd by tam spędzić
z dziećmi wakacje. Jugosławia była dziwnym
krajem: była socjalistyczna i Polacy aby tam wyjechać nie potrzebowali wiz
wjazdowych ani paszportu, lecz jedynie wkładkę paszportową. Równocześnie była
na tyle prozachodnia, że utrzymywała intensywne stosunki ekonomiczne z Zachodem
i było tam w bród wszelkich zachodnich towarów. Granica z Włochami czy Grecją nie stanowiła
tam żelaznej kurtyny i nie była tak przesadnie strzeżona jak pomiędzy Niemcami
Wschodnimi i Zachodnimi. Na niektórych przejściach granicznych, w okresie
nasilonego ruchu, samochody turystów z zachodu były podobno przepuszczane nawet
bez kontroli paszportowej. Mając samochód zachodniej produkcji, do którego
można było przykręcić tablice rejestracyjne któregoś z państw zachodnich,
pożyczone na przykład od znajomego z Zachodu, można było ponoć stosunkowo łatwo przekroczyć
nielegalnie granicę i w ten sposób znaleźć się w wolnym świecie. Rzekomo
zdarzyło się szereg takich przypadków.
Ku własnemu zaskoczeniu dostałem bez przeszkód w Biurze Paszportowym w
Gliwicach wkładki paszportowe dla siebie i
dziewczynek. Zaopatrzyłem się więc w potrzebne wyposażenie kempingowe, wziąłem
urlop w Biurze i na początku lipca wyruszyłem z dziewczynkami Taunusem przez
Czechosłowację i Węgry do Jugosławii.
Koledzy w Biurze poinstruowali mnie, że w miejscowości o nazwie Opatija na półwyspie
Istria znajduje się
duży nadmorski kemping, na którym zatrzymują się głównie Włosi, Niemcy i
Francuzi. Po głowie chodziła mi nieśmiało myśl próby wydostania się z
Jugosławii do Włoch, a stamtąd do Francji i z powrotem do
Chauny. Może na kempingu dogadam się z jakimś Francuzem,
który zechce pożyczyć mi tablice rejestracyjne swego samochodu i uda mi się
przejechać przez przeładowane i niezbyt dokładnie sprawdzane przejście
graniczne do Włoch? Jedynymi powodami, które przemawiały przeciwko takiemu
rozwiązaniu, powodującemu spalenie wszystkich mostów za sobą, były troska o
moją Mamę – gdyby mi się
udało, pozostałaby w Polsce zupełnie sama i
nigdy by już więcej w życiu nie zobaczyła ani swego syna ani swych wnuków (a
to by ją niewątpliwie zabiło) oraz obawa, że krok ten wywołałby bez wątpienia
szykany UB-ecji także i wobec rodziców Helenki – nie dostaliby
więcej paszportów dla odwiedzin swych dzieci na Zachodzie. Chciałem uprzednio skonsultować sprawę z Helenką. Przed wyjazdem wysłałem jej więc telegram, że
wyjeżdżamy na wakacje do Jugosławii i że począwszy
od takiego dnia będziemy na kempingu w Opatiji. Proszę, żeby tam przyjechała, a o terminie
przyjazdu poinformowała mnie telegraficznie na Poste Restante w Opatiji.
Wszystko odbyło się, jak zaplanowałem. Rozbiliśmy namiot na polu
namiotowym, dziewczynki znalazły koleżanki, z którymi razem bawiły się w piasku
i pławiły w ciepłym morzu, a ja dwa razy dziennie sprawdzałem na poczcie w
Opatiji, czy jest dla mnie jakiś telegram. W tydzień po zainstalowaniu się na
kempingu telegram przyszedł – Helenka podawała dzień
i godzinę przyjazdu pociągiem na dworzec w najbliższym mieście, którym była
duża portowa Rijeka.
Do przyjazdu Helenki pozostało
jeszcze kilka dni, więc wypoczywałem spokojnie kąpiąc się w morzu i opalając
leniwie na plaży. Było tak przyjemnie, że straciłem zupełnie rachubę czasu.
Któregoś dnia po południu, tknięty dziwnym niepokojem, spytałem sąsiadów,
którego to dzisiaj jest? Był to właśnie dzień przyjazdu Helenki, a godzina
przyjścia pociągu na dworzec w Rijece właśnie akurat
mijała. Zebrałem w dzikim pędzie Anię i Kasię z plaży tak jak
były w mokrych kostiumach kąpielowych i runęliśmy Taunusem krętą nadmorską
szosą, nie zważając na żadne znaki drogowe, do odległej o
Wróciliśmy na kemping i po kilku dniach odpoczynku odbyli naradę
wojenną. Helenka nie była
zwolenniczką ryzykownych działań zagrażających bezpieczeństwu dzieci i utratą
tego, co już posiadaliśmy. Pomysł z szukaniem sposobów na nielegalne
przekroczenie granicy do Włoch nie spodobał
się jej z tych samych powodów dla jakich i ja miałem wątpliwości. Nie
chcieliśmy zdobywać wolności cudzym kosztem, kosztem bólu naszych rodziców.
Dalszego pozostawania na kempingu Helenka również nie zaakceptowała – Niemcy
wokół żłopali bez przerwy piwo i w nocy zachowywali się hałaśliwie, a po morzu
pływały plamy oleju i podejrzane brudy pochodzące z portu w Rijece. Dzieci wychodziły z kąpieli w morzu brudne i mogły
złapać jakąś chorobę.
Helence zostało jeszcze
kilkaset franków francuskich z pieniędzy, które dostała od swej mamy na drogę.
Na jugosłowiańskie ceny było to wówczas stosunkowo dużo. Przeznaczyła te pieniądze
na to, abyśmy się przenieśli w inne, lepsze miejsce. Od poznanego na kempingu
Czecha dowiedzieliśmy się, że na niedalekiej wyspie Rab znajduje się
mało uczęszczane pole kempingowe, morze jest tam czyste, a na plaży piasek
drobny jak muka, czyli mąka. Na
kempingu w Opatiji na plaży był dosyć gruby żwir.
Wyspa Rab leżała bardziej na południu, a dostać się tam można było promem.
Pojechaliśmy więc na wyspę Rab. Kemping, chociaż piasek był tam istotnie jak muka, nie okazał się nadzwyczajny. Był
brudny i też opanowany przez hałaśliwych Niemców. Nie spodobał się Helence która
stwierdziła, że swe otrzymane w prezencie pieniądze chce przeznaczyć na
spędzenie wakacji w takim miejscu, które jej się podoba. Spodobała się jej łąka
w okolicy pobliskiej wsi. Mimo że tabliczki umieszczone wokół kempingu
informowały, iż nie wolno rozkładać namiotów poza jego terenem, rozłożyliśmy
się na tej łące, uzyskawszy przedtem zgodę gospodarza. Łąka miała lekki stok i
rosło na niej samotne mocno pochylone drzewo, którego wykrzywiony pień nadawał
się wyśmienicie jako podręczny stolik, a niskie gałęzie jako wieszaki na
ubranie. Rozłożyliśmy się pod drzewem. Już następnego dnia rano obudzili nas
dwaj policjanci nakazując, abyśmy przenieśli się na kemping. Żadne prośby ani
perswazje nie pomagały. Helenka długo i
wszelkimi racjonalnymi argumentami usiłowała ich przekonać tłumacząc, że na
kempingu są Niemcy, jest brudno, tłoczno, nieczynne sanitariaty i że dzieci tam
zachorują – wszystko na próżno. W ostatecznej desperacji, bardziej do siebie
niż do nich powiedziała, że całą okupację musiała znosić Niemców w Polsce, a teraz tu w Jugosławii, znowu będzie musiała cierpieć na kempingu z powodu
towarzystwa hałaśliwych i gruboskórnych Szwabów. Zupełnie niespodziewanie ten
argument podziałał – policjanci uznali jego wagę i pozwolili nam pozostać na
łące.
Spędziliśmy na Rabie trzy wspaniale
tygodnie. Każdego dnia rano po obudzeniu zastawaliśmy powieszoną na gałęzi
torbę z figami, a pod drzewem butelkę mleka. To nasz gospodarz przysyłał
zamówione wiktuały przez swego syna o imieniu Vinko. Tutejsza miejscowość
nazywała się Lopar. Początkowo mieszkańcy patrzyli na nas trochę
nieufnie, ale stosunki wyraźnie pocieplały, gdy zaczęliśmy kupować w miejscowym
sklepiku, a w niedzielę pojawiliśmy się w kościele na mszy. W sklepie na
początku dochodziło do nieporozumień. Helenka wywiedziawszy
się już, że chleb po jugosłowiańsku nazywa się kruch, przychodziła do sklepu pytając z dumą jak stara bywalczyni: mate kruch? Ekspedientka z promiennym
uśmiechem przecząco kręcąc głową odpowiadała ima. Rozumieliśmy z tego, że odpowiada iż chleba nie ma, a
przecież widać go było wyraźnie jak leżał na półce. Helenka wyciągnęła z
tego wniosek, że chleba mają tak mało, że nie chcą go nam sprzedać, bo go
zachowują dla swoich. Ponieważ o cokolwiek byśmy się nie pytali, zawsze było ima i przeczący ruch głową, myśleliśmy
początkowo, że nas bojkotują i niczego nie chcą nam sprzedać. Dopiero po kilku
wizytach w sklepie okazało się, że ima
znaczy jest, a głową Jugosłowianie
kręcą odwrotnie niż my.
Po wypoczynku na Rabie i kilku dniach
spędzonych w Budapeszcie w drodze powrotnej,
wróciliśmy do domu. W obowiązkowym terminie siedmiu dni wybraliśmy się z
Helenką do Biura
Paszportowego. Helenka – by oddać paszport i odebrać swój dowód osobisty, a ja
– by oddać wkładkę paszportową. Pracownik Biura, prostacki UB-ek o adekwatnym
do swego wyglądu nazwisku Byczek rozpromienił się na nasz widok, a Helenkę
powitał słowami: byłem pewien, że pani na
pewno wróci do swego starego. Oznaczało to, że musiał dostać
przypuszczalnie wielką reprymendę od swych przełożonych za to, że nie skojarzył
faktu iż Helenka z Andrzejem są za żelazną
kurtyną we Francji i wbrew regule o zakładnikach
wydał mężowi i pozostałym dzieciom wkładki paszportowe na wyjazd do Jugosławii.
Po wakacjach
dziewczynki wróciły do szkoły w Nowym Sączu, a my w Gliwicach ponownie
zabraliśmy się do łatania naszego życia rodzinnego. Nie było to proste
zadanie, bo przez trzy prawie lata rozłąki nawarstwiło się wiele wzajemnych
uraz i pretensji. Nie było jednak innej alternatywy – musieliśmy podjąć
wysiłek i dogadać się. Dla naszego własnego dobra, ale przede wszystkim dla
dobra dzieci – nie mogą one prawidłowo rozwijać się bez poczucia bezpieczeństwa
jakie daje im posiadanie domowego ogniska i zgoda pomiędzy rodzicami. |
|
|
Ania i Kasia. Budapeszt 1966 r. W
głębi gmach Parlamentu. |
Problemy te udało nam się rozwiązać. Ujarzmienie
miotających nami emocji zawdzięczamy niewątpliwie dobroczynnej pomocy rąk
kierujących naszymi losami z zaświatów oraz spajającej sile tego uniwersalnego
cementu, którego najbardziej doskonałą definicję podał święty Paweł w swym
pierwszym liście do Koryntian:
Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest.
Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi
się pychą;
nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka swego,
nie unosi się gniewem, nie pamięta złego;
nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz
współweseli się z prawdą.
Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy,
we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma.
Miłość nigdy nie ustaje ...
¬ ¬ ¬
W listopadzie 1966 roku konsulat francuski w Krakowie zawiadomił
mnie, że otrzymał z Office National d’Immigration w Paryżu tak zwaną demande d’admission, wystawioną przez
Towarzystwo Thomson-Houston. Było to dossier składające się z kontraktu pracy
dla mnie w fabryce w Chauny oraz bonów na
pokrycie naszych kosztów przejazdu. W dokumencie tym wymienieni byli członkowie
całej mojej rodziny, a więc Helenka i wszystkie
nasze dzieci – Mr André oraz Mlles Anne et Catherine. Konsulat zawiadamiał, że na podstawie tego dokumentu
zostanie nam udzielona francuska stała wiza wjazdowa, pod warunkiem jednakże,
że przedstawimy konsulatowi zaświadczenie z milicji, iż paszporty na wyjazd do
Francji zostaną nam udzielone.
Towarzystwo Thomson-Houston wykazało niespotykane zaangażowanie oraz dało wyraz
niezwykle dobrej woli. Zrobiło rzeczywiście wszystko co było w jego mocy, aby
umożliwić mi powrót do Francji wraz z całą rodziną. Ja ze swej strony nie
mogłem niestety przedstawić żadnego zaświadczenia z milicji, iż paszporty
zostaną nam wydane. Sprawa musiała więc oczywiście automatycznie upaść, gdyż
termin ważności demande d’admission
upływał w końcu lipca 1967 roku.
¬ ¬ ¬
Od Nowego Roku 1967 dziewczynki wróciły już na stałe do domu i poszły
do szkoły powszechnej w Gliwicach. Helenka wróciła do
pracy w Instytucie Spawalnictwa. Ja pracowałem w Biurze Projektów. Po czterech
i pół latach perturbacji nasze życie wróciło do stanu właściwie wyjściowego,
tego z lipca roku 1962, gdy wyjeżdżałem do Francji. Jaki był bilans tego okresu czasu? W największym
skrócie wyglądał on tak:
- po stronie strat były niewątpliwe rozdźwięki w rodzinie i rzutująca
na nasze życie przez wiele dalszych lat uraza, jaką moja żona odczuwała do mnie
za pozostawienie jej samej w tak trudnym dla niej momencie na tak długi okres
czasu;
- po stronie zysków było moje nauczenie się języka francuskiego,
zdobycie otwarcia na świat, uzyskanie możliwości sprawdzenia się w trudnych
warunkach i przywiezienie do domu samochodu, będącego w PRL-u synonimem sukcesu, oraz pewnej ilości nadzwyczaj
cennych w owym czasie zagranicznych dewiz.
Czy były to rzeczy porównywalne? Czy można na jednej szali położyć ból
rozstania, trudy samotności i ciężar wyłącznej odpowiedzialności za dzieci, a
na drugiej posadę, naukę języka, pieniądze i samochód? Oczywiście, że nie. Ale
gdyby nam się powiodło i gdyby rodzina moja została przez komunistyczne władze
wypuszczona do Francji, to na tej drugiej szali znalazłyby się: możliwość
normalnego życia w wolnym świecie do czego tak bardzo oboje tęskniliśmy i
świetna pozycja w potężnej, przyjaznej nam firmie. Dodatkowo znalazłoby się tam
także zapewnione doskonałe wykształcenie i przyszłość naszych dzieci w dobrze
zorganizowanym, bogatym społeczeństwie francuskim. W takim przypadku waga
korzyści byłaby znacząco większa niż strat, a olbrzymie poświęcenie Helenki w Polsce i moje wysiłki
we Francji przyniosłyby naszej rodzinie zamierzony efekt. Gra była warta
świeczki. Naszym wspólnym obowiązkiem wobec rodziny było podjęcie próby.
Wielką przegraną tego naszego francuskiego
okresu czasu, od roku 1962 do 1965, stała się niewątpliwie moja żona. To na
niej spoczywały wówczas obowiązki zajmowania się domem i opieki nad dziećmi.
Wygranym pozornie byłem tylko ja, choć ja też musiałem dokonać w tym czasie
niemałych wysiłków, zarówno fizycznych jak i intelektualnych, nie mówiąc o
traumach psychicznych. Ja też żyłem wówczas w bezustannym stresie i wbrew
pozorom wcale nie było mi ani lekko, ani przyjemnie. Teraz należało to wszystko
sobie wzajemnie wyjaśnić, podsumować i zbilansować. Tylko od nas obojga
zależało jak się z tym uporamy i czy się wygrzebiemy z błędnego koła wzajemnych
żalów. Jedynie przyszłość, a była ona tylko w naszych rękach, mogła pokazać czy
bilans tego okresu okaże się być dla naszej rodziny jako całości pozytywny, czy
negatywny.
A może odrzucenie propozycji Kowalskiego w Chauny było po prostu
z mojej strony przejawem zwykłego tchórzostwa? Może powinienem był pójść na
całość? Zamiast postępować zgodnie z podszeptem sumienia, może należało
posłuchać głosu zimnej kalkulacji i skorzystać z tej propozycji, tak jak
zapewne zrobiło to wielu innych w takiej jak moja sytuacji, tyle że bardziej
ode mnie odważnych i zdeterminowanych? W takim przypadku żylibyśmy sobie we
Francji bogato i szczęśliwie, a pod
koniec życia cieszyłbym się zapewne z wysokiej, „dobrze zasłużonej”
francuskiej emerytury. Może zamiast prowadzić moje wnuki, które kocham całym
sercem i którym nieba chciałbym przychylić, na spacer do niepozornego lasku w
Trachach koło Gliwic tak jak to
robiłem później przez lata, mógłbym je zabierać na luksusowe wakacje na
Majorce lub Bermudach?
Co jest w życiu ważniejsze? Czy słuchanie sumienia i trzymanie się
swych zasad, czy moralna elastyczność? Uparte trzymanie się zasad ogranicza
pole manewru. Moralna elastyczność umożliwia chwytanie każdej okazji dla
zdobycia lepszej sytuacji finansowej, czyli większej operatywności w działaniu.
Kto i kiedy dokonuje oceny czy okazje które pojawiły się w życiu należało
odrzucić czy złapać w lot? Kiedy następuje ostateczne podsumowanie dokonanych w
życiu wyborów? Gdzie leży granica do której jeszcze można posunąć się w
sprzeniewierzaniu się ideałom, a powyżej której już nie? Czy granica ta jest
stale taka sama, czy zmienia się w zależności od czasu i aktualnej sytuacji?
Czy zasady należy posiadać, czy też je odrzucać jako zbędny i krępujący ruchy
balast? Czy odrzucenie w Chauny propozycji Kowalskiego było przejawem
odwagi czy tchórzostwa? Siły czy słabości? Mądrości czy głupoty? Czy postępowanie
zgodne z podszeptem sumienia, lecz wbrew oczywistej korzyści materialnej dla rodziny
jest przejawem inteligencji, czy zacofania? Żadne przecież z dziesięciu
przykazań nie zabraniało mi przyjęcia tej propozycji. Czy aby być szczęśliwym
trzeba mieć sztywny, czy elastyczny kręgosłup moralny? Doświadczenie wyraźnie
wskazuje, że na ogół większe sukcesy osiągają w życiu ci ludzie, którzy są
pozbawieni skrupułów. A co jest istotą sukcesu i spełnionego życia? Czy to, by
je przeżyć bezproblemowo, czy też to, aby toczyło się ono w zgodzie z
wyznawanymi przez siebie zasadami moralnymi? Obie alternatywy przeważnie
wykluczają się nawzajem. Zresztą samo pojęcie sukcesu jest już przecież wysoce
względne: to, co dla jednego jest osiągnięciem, dla innego stanowiłoby być
może porażkę. I vice versa.
A może nie należało tak lekkomyślnie rezygnować z pozycji zdobytej z
takim trudem, a wzorem wielu innych mężów i ojców rodzin siedzieć dalej uparcie
zagranicą, pozostawiwszy żonę i dzieci ich losowi? Może należało odczekać
spokojnie owe pięć lat, po których miałbym prawo do wszczęcia starań o
francuskie obywatelstwo, co w dalszej perspektywie mogłoby zmusić polskie
władze do wydania mej rodzinie zgody na wyjazd z kraju? Czy dla poprawy materialnego
bytu miałem prawo wyprzeć się przynależności do kraju, w którym przyszedłem na
świat, a moją żonę i dzieci narazić na stresy dalszego rozstania?
Był to zestaw trudnych pytań, nad którymi należało się zastanowić i
wspólnie próbować znaleźć na nie odpowiedź. Nie było to łatwe. Jednoznacznej
odpowiedzi na niektóre z nich bezskutecznie szukam do dziś. Jakże szczęśliwe
są te osoby, którym ich psychika pozwala żyć w komforcie nie zadawania sobie
takich pytań! Jeszcze więcej szczęścia mają ci, którym życie oszczędziło
trudnych wyborów, powodujących powstawanie tego rodzaju pytań.
Jest dla mnie oczywiste, że te trzy prawie lata mego pobytu we Francji zdeterminowały
przyszłość naszej rodziny w taki właśnie sposób, w jaki ona się potem
potoczyła. Gdyby tych trzech francuskich
lat rozłąki nie było, losy naszej rodziny byłyby bez wątpienia diametralnie
inne. Jakie? Nie wiadomo. Lepsze czy gorsze? Tego nie wie nikt, poza Bogiem. A
może w tym wszystkim co się z nami działo, ciągle miała jakiś swój udział owa
niewidzialna ręka z zaświatów, ta która już tyle razy dała znać o sobie swą
niewątpliwą pozytywną interwencją w moje i mojej rodziny losy? Jeśli chodzi o
mnie, to nie mam do Przeznaczenia żadnych pretensji za to, że pokrzyżowało mi
plany i pokierowało mymi losami w sposób inny niż to sobie wyobrażałem.
Rekompensatą za niepowodzenie moich zamiarów przeniesienia rodziny do Francji
są dla mnie moje liczne urocze wnuki.
¬ ¬ ¬
Z początku lata 1967 roku zupełnie niespodziewanie odwiedził nas w
Gliwicach niezapomniany Jean Vicard – ten który w
Chauny tak mocno
zaangażował się w pomoc przy sprowadzaniu mojej rodziny do Francji. Przyjechał wraz z żoną i małym synkiem Pierre na
wycieczkę turystyczną do egzotycznego dla nich, socjalistycznego kraju. Był to
z jego strony dowód wielkiej odwagi i oddania – mogąc spędzić urlop w
luksusowych warunkach gdzieś na południu Europy, zdecydował się na daleką jazdę
i niewygody pobytu w zimnym północnym kraju, zupełnie w owym czasie
nieprzystosowanym do przyjmowania zachodnich turystów. Pokazałem im słynną
gliwicką radiostację z anteną w kształcie wieży Eiffel’a, w której Niemcy
zorganizowali w sierpniu 1939 roku prowokację służącą za pretekst do napadu na
Polskę i rozpętania
II-giej wojny światowej. Potem zrobiliśmy wypad na weekend do Krakowa i Zakopanego. Na dalszą krajoznawczą podróż po Polsce Vicardowie
wyruszyli już sami. Nie zobaczyłem już nigdy więcej tego zacnego i tak
życzliwego mi człowieka.
Rok 1967 został ogłoszony w obozie socjalistycznym Rokiem Powszechnej
Turystyki. Rządy krajów bloku sowieckiego zostały zmuszone, ze względu na coraz
większy nacisk swych społeczeństw, do rozluźnienia utrudnień w podróżach. Dotyczyć
to miało jednak tylko turystyki wewnątrz krajów bloku socjalistycznego. Dzięki
temu można było tego roku bez większych kłopotów uzyskać na milicji wkładkę
paszportową do dowolnego kraju socjalistycznego i zakupić po oficjalnym,
korzystnym kursie sporą ilość tamtych pieniędzy.
Postanowiliśmy więc w tym roku spędzić wakacje nad Morzem Czarnym w Bułgarii, a ja przy okazji chciałem spenetrować możliwość
przedostania się do Jugosławii, a stamtąd dalej na Zachód. Chodziło mi o to, aby ewentualnie udało się nam
przedostać do Francji przed upływem terminu ważności demande d’admission która czekała na nas
w konsulacie w Krakowie. Helenka bardzo sceptycznie odnosiła się do tych planów.
W
drodze do Bułgarii
Do Bułgarii pojechaliśmy
przez Lwów i Czerniowce leżące już w
Związku Sowieckim, a dalej przez Rumunię. Mimo że granica polsko-sowiecka była granicą pomiędzy
dwoma krajami bloku socjalistycznego, jej przejście przypominało do złudzenia
granicę w Berlinie Wschodnim,
którą przekraczałem w 1962 roku w drodze do Francji. Kontrole były długie i drobiazgowe: otwierano
walizki, kazano wjechać na kanał i zaglądano pod samochód. Już kilka kilometrów
za granicą zaczęły się dziwne historie. Po obu stronach drogi stali ludzie i
machali rękami by nas zatrzymać. Myśleliśmy że są to autostopowicze, ale
okazało się, że chcą od nas coś kupić. Co chcą kupić? Cokolwiek, wszystko, byle
by to było zapadne. Może być polskie,
ale lepiej niemieckie lub amerykańskie. Nie mieliśmy jednak nic do sprzedania.
Chcieli kupić przywiezione z Francji dżinsy które
Helenka miała na sobie, ale nie były przecież do sprzedania. Byli bardzo
zawiedzeni. Widząc ładne, bujne i gęste włosy Helenki, myśleli że to peruka, a wówczas były one w wielkiej
modzie. Też chcieli ją koniecznie kupić. Nie wierząc zaprzeczeniom Helenki,
szarpali ją za włosy by się przekonać, że rzeczywiście to nie jest peruka. W
trakcie rozmowy ludzie ci nagle, zupełnie niespodziewanie rozpierzchli się i dosłownie zapadli pod ziemię
ukrywszy się w otaczających szosę chaszczach. Staliśmy dalej obok samochodu
zupełnie zdezorientowani, aż spostrzegliśmy w oddali zbliżający się pędem do
nas łazik. Była to milicja drogowa. Po wylegitymowaniu i wypytaniu gdzie
jedziemy pouczyli nas ostro, że nie wolno nam zatrzymywać się na szosie i
handlować z ludnością. Nie wolno nam zjeżdżać w bok z głównej szosy. Jedziemy
tranzytem przez Kraj Rad i mamy jechać prosto do granicy rumuńskiej. Dalej już
ludzi przy szosie nie było, za to co kilka kilometrów stała na wysokiej stalowej
konstrukcji szklana budka strażnicza z napisem ГАИ . Siedział w niej milicjant i przez
lornetkę patrolował swój odcinek pilnując, aby nikt na szosie nie zatrzymywał
się ani z niej nie zbaczał.
Dojechaliśmy do Lwowa i
przenocowaliśmy w hotelu. Zostaliśmy tam w zamian za pewną ilość niewiele
wartych rubli ogołoceni przez etażną
ze zbędnych ubrań. Następnego dnia ruszyliśmy w kierunku na Tarnopol a potem dalej
szosą zaleszczycką, słynną z ewakuacji polskiego rządu w 1939 roku, na
przejście graniczne z Rumunią w Czerniowcach. Wcześniej jednak, niedaleko za Złoczowem Helenka zauważyła
drogowskaz z napisem Пoморянu
wskazujący małą boczną drogę w prawo i powiedziała:
— To jest chyba droga do Pomorzan, przedwojennego majątku i pałacu stryja Jerzego, brata Alfreda Potockiego z
Łańcuta. Pojedźmy zobaczyć co tam teraz jest.
Skręciłem w małą, źle utrzymaną boczną drogę i pojechaliśmy tam ze
strachem, bo wiedzieliśmy już, że jest to surowo zabronione. Niedawno
minęliśmy akurat posterunek ГАИ
i wcale nie było pewne, czy nas w tej chwili nie obserwują przez lornetkę.
Krajobraz stał się księżycowy: wokół kołchozowe bezkresne puste pola a wśród
nich z rzadka biedne, jakby bezludne wsie z drewnianymi, pokrytymi słomą
chatynkami tak wrośniętymi w ziemię, że przypominały raczej ziemianki. Ich
malutkie okna były prawie na poziomie gruntu. Przez jedną z wsi astmatycznie
pyrkając jechał powoli traktor ciągnąc przyczepę wyładowaną po brzegi sianem. W
miarę jak się posuwał, z chałup wybiegały małe dzieci i błyskawicznie wdrapując
się na przyczepę, wykradały z niej pełne naręcza siana. Potem wracały pędem do
domów ze swą zdobyczą. Znudzony traktorzysta udawał, że nic nie widzi – wśród
tych dzieci były zapewne i jego własne.
W Pomorzanach znaleźliśmy
duży, zaniedbany i zarośnięty park, a w nim resztki okazałego pałacu z
częściowo spalonym jednym ze skrzydeł. Kręciło się przy nim kilku podpitych
Ukraińców wykonujących roboty budowlane. Zaczęliśmy z nimi rozmowę. Ukraińcy
patrzeli na nas bykiem i wyraźnie nieufnie. Poczęstowałem ich papierosami i
lody zostały nieco przełamane. Jeden z nich mówił po polsku bo okazało się, że
ma w Polsce rodzinę pod
Krasnymstawem, która go czasem odwiedza. Nie chciałem zdradzać się
przed nimi, że wiemy co tu było przed wojną, więc chcąc okazać się nadzwyczaj
chytry, zapytałem
— Widzę, że robicie remont. Co tu się znajduje?
— Tu jest szkoła rolnicza. W tym skrzydle był
internat, ale był pożar i spalił się.
— A co tu było przedtem?
— Przedtem był tu ośrodek remontu maszyn rolniczych.
Też się spalił i wtedy założyli tu szkołę.
— No dobrze, ale mnie chodzi o to, co tu było jeszcze
wcześniej?
— Na samym początku była tu siedziba Rejkomu .
Nie mogliśmy się dogadać. Kiedy w końcu Ukrainiec zrozumiał, że chodzi
mi o to, co tu było jeszcze dużo, dużo wcześniej, przed wojną za czasów dawnej Polski, powiedział:
— Wtedy podobno mieszkał tu jakiś bardzo bogaty polski pamieszczik. Ludzie opowiadają, że w
zeszłym roku przyjechał tu jego syn, chodził wszędzie i oglądał. Może chce tu
wrócić i odebrać nam internat?
Ukrainiec robił się coraz bardziej rozmowny. Na pożegnanie ofiarowałem
mu paczkę polskich papierosów. Był szalenie uradowany i trzymając mnie za guzik
marynarki w bełkotliwy pijacki sposób zadawał sobie i mnie pytanie, czemu
Polacy ich nie lubią i czemu w czasie wojny Ukraińcy mordowali Polaków?
Z trudem odczepiliśmy się od podpitego Ukraińca. Robił się coraz
bardziej obcesowy i nachalny. Chciał aby dać mu jeszcze coś, najchętniej polską
wódkę albo dolara. Wróciliśmy na główny trakt, szczęśliwie niezauważeni przez
strażników z ГАИ.
Do Bułgarii przyjechaliśmy
ze sporą ilością pieniędzy dzięki temu, że w Polsce wykupiłem
pełny limit bułgarskich lewów przysługujący każdemu z członków rodziny
(mieliśmy przecież już do niej nie wrócić!). Spędziliśmy wyśmienite dziesięć
dni nad Morzem Czarnym w małej
miejscowości koło Złotych
Piasków i zostało nam jeszcze
sporo gotówki. Potem wyruszyliśmy w dalszą drogę, przez Sofię w kierunku na
granicę z Jugosławią. Na przejściu granicznym panował okropny tłok i bałagan,
bo tłumy zachodnich turystów wyjeżdżały z Jugosławii by spędzić
urlop w Bułgarii, gdzie ceny były o wiele niższe. Przejechaliśmy bez problemu
bułgarską kontrolę graniczną i zatrzymaliśmy się w pasie ziemi niczyjej.
Stanąłem w kolejce do kasy by wymienić posiadane lewy bułgarskie na jugosłowiańskie
dinary. Zauważyłem, że wymiana lewów na dinary wcale nie byłaby dla nas korzystna
– lewy były tanie, a dinary drogie. Kolejka składała się głównie z Niemców i
Francuzów, wymieniających swe twarde dewizy na pieniądze bułgarskie po kursie
wyjątkowo niekorzystnym dla nich, a wielce korzystnym dla bułgarskiego banku.
Chwyciłem nadarzającą się okazję w lot i zaproponowałem stojącym w kolejce, że
wymienię im ich marki i franki na pieniądze bułgarskie od ręki, bez potrzeby
stania w kolejce i po nieco korzystniejszym kursie niż oficjalny. W ten sposób
w krótkim czasie wymieniłem wszystkie niewiele warte lewy na twarde zachodnie
waluty. Było to oczywiście nielegalne i gdyby mnie na tym złapano, zamiast do
Jugosławii trafiłbym do bułgarskiego więzienia za niedozwolony handel
dewizami. Skorzystałem widocznie z ulgowej taryfy w Roku Powszechnej Turystyki.
Wróciwszy cały spocony ze strachu i z duszą na ramieniu chyłkiem do
naszego samochodu, zastałem Helenkę i dziewczynki
spokojnie udzielające do mikrofonu wywiadu reporterom radia bułgarskiego.
Chodziło o nasze wrażenia z pobytu w Bułgarii w Roku
Powszechnej Turystyki. Pożegnaliśmy szybko rozmownych dziennikarzy, wsiedliśmy
spiesznie do Taunusa i pojechaliśmy dalej – przez Belgrad w kierunku
granicy austriackiej. Była to mordercza jazda w straszliwym upale. Musieliśmy
przejechać wzdłuż z południa na północ przez całą Jugosławię. Pokonywaliśmy bez odpoczynku duże odległości i gdy w
końcu dobrnęliśmy do rejonu nadgranicznego, mieliśmy już na tyle dosyć
turystyki, że właściwie przeszła mi cała ochota do przeżywania następnych
emocji związanych z próbami nielegalnego przekroczenia granicy. Helenka ochoty
na to nie miała zresztą od początku. Spróbowaliśmy jednak, bez większego
przekonania, przedostać się do Austrii na dwóch małych
przejściach granicznych. Przypuszczałem że tam może strażnicy nie będą tak
dokładnie sprawdzać naszych dokumentów. Myliłem się jednak – ruch był tam mały,
Jugosłowianie nie mieli wiele zajęcia, sprawdzali dokładnie i nie przepuścili
nas. Wtedy zatęskniliśmy nagle za naszym skromnym mieszkaniem w Gliwicach i
postanowiliśmy wracać do niego czym prędzej.
Do najbliższego przejścia granicznego z Węgrami dobrnęliśmy pod
wieczór, zupełnie wyczerpani długą jazdą i emocjami na austriackiej granicy. Na
kilka metrów przed szlabanem granicznym silnik Taunusa nagle odmówił dalszej
pracy. Zupełnie tak jak koń, który zatrzymuje się raptownie przed przeszkodą.
Pewno nie chciał wracać do obozu socjalistycznego. Musieliśmy po
jugosłowiańskiej stronie szukać noclegu, a na drugi dzień warsztatu
naprawczego. Naprawa była dosyć skomplikowana i mechanik musiał postarać się o
oryginalne części do silnika. Dwa dni przemieszkaliśmy u gościnnego mechanika i
dopiero trzeciego mogliśmy wyruszyć w drogę do domu. W Jugosławii prawie wszystko
należało opłacać w dolarach. Także i nasz pobyt u mechanika oraz niebagatelne
koszty naprawy samochodu. Dzięki dewizom zdobytym na bułgarskiej granicy
szczęśliwie wystarczyło na wszystko.
Niewidzialna ręka, która kierowała naszymi losami, dobrze wiedziała co
robi. Gdyby Taunus zepsuł się
Mieliśmy jednak szczęście i wróciliśmy do domu samochodem, a nie
koleją. Zawiesiłem na razie na kołku plany przenosin zagranicę, choć w
przyszłości próbowałem jeszcze kilka razy wyrwać rodzinę z socjalistycznego
obozu. Prowadziłem korespondencję w tej sprawie z pracownikiem Thomsona
Grandclémentem, próbowałem znaleźć zatrudnienie w firmach
francuskich, z którymi moje Biuro Projektów prowadziło rozmowy na temat zakupu
urządzeń dla Kombinatu Chemicznego w Policach, a także usiłowałem zdobyć poprzez Ministerstwo
Przemysłu Chemicznego skierowanie na kilkuletni kontrakt do Lomé, stolicy Togo w Afryce
Równikowej, w zespole ekspertów ONZ dla budowy w tym kraju
fabryki nawozów. Wszystkie te usiłowania okazały się jednak z tych czy innych
względów bezowocne. Po pewnym czasie, w miarę jak dzieci rosły i zapuszczały
korzenie w swej szkole, zrezygnowałem z marzeń i zaprzestałem ostatecznie
dalszych starań w tym kierunku. Był to pierwszy z licznych kroków, które odtąd
musiałem stawiać na trudnej drodze rezygnacji z własnych marzeń i ambicji oraz
godzenia się ze zrządzeniami przeznaczenia w imię dobra mych najbliższych.
Nasze nieszczęście polegało przypuszczalnie na tym, że zachowaliśmy w
pamięci, i Helenka i ja, obrazy z przedwojennego życia w domach naszych
rodziców. W przeciwnym wypadku nie tęsknilibyśmy tak bardzo ani za abstrakcją
wolności, ani nie mielibyśmy motywacji do odtworzenia, choćby w drobnym jedynie
ułamku, tamtych warunków. Nasze trzy pokoje z kuchnią w bloku przy ulicy
Mielęckiego uważalibyśmy zapewne za wystarczającą życiową zdobycz. Ileż to
młodych małżeństw nie miało nawet przecież i tego, zazdrościło nam naszego
mieszkania, niezagospodarowanego podwórka i trzepaka stanowiącego centrum zabaw
dla dzieci. My byliśmy na tyle „zepsuci” wspomnieniami z naszego dzieciństwa,
że wprawdzie doceniając w pełni błogosławieństwo posiadania własnego
mieszkania, wzdychaliśmy w naszym „zdemoralizowaniu” do czegoś jeszcze więcej.
¬ ¬ ¬
W marcu 1968 roku wybraliśmy się do Wisły na odpoczynek i
aby dać dzieciom zastrzyk świeżego powietrza. Właśnie tam doszły nas niejasne
słuchy o rozruchach w Warszawie i o buncie studentów, a
wszystko to podlane absurdalnie antysemickim sosem. Bunt studentów został
szybko spacyfikowany rękami wiernych sług systemu, występujących w charakterze oburzonych robotników warszawskich zakładów
pracy. Pozostała jednak niesmaczna nagonka antysemicka, dla której ów bunt stanowił widocznie pretekst. Było
wszakże niewątpliwie ogólnie znaną prawdą, że żona Gomułki była Żydówką.
Mąż jej ciotecznej siostry – wiceminister Przemysłu Chemicznego towarzysz
Bronisław Taban, którego widywałem na naradach w Ministerstwie, samym wyglądem
pozbawiał interlokutorów wszelkich wątpliwości co do swej przynależności
rasowej. Na szczytach władzy było wiele, podobnych do tej, koligacji
rodzinnych. Jednakże w Polsce, kraju od wieków znanym z tolerancji, tego
rodzaju zorganizowana, szyta grubymi nićmi nagonka budziła zdziwienie i
niesmak. W jej wyniku zmuszeni zostali do opuszczenia Polski nie ci właśnie
cyniczni prominenci na szczytach władzy, lecz całe rzesze uczciwych i
szczerych patriotów polskich pochodzenia żydowskiego, głównie niewygodnych
intelektualistów. Władze PRL-u, posłusznego wasala sowieckiego, upiekły w ten
sposób dwie pieczenie przy jednym ogniu: wykonały polecenie ZSRR i rozprawiły
się równocześnie z własnymi intelektualistami. Antysemickie czystki były
Moskwie potrzebne dla
propagandowego poparcia budowanych w tym czasie sojuszy z państwami arabskimi.
Jak zwykle, ofiarami padli zwykli prywatni ludzie, a chodziło po prostu o
brudną politykę – o przechwycenie Zachodowi jego
potencjalnych sojuszników.
W marcu zaczęły do nas również dochodzić słuchy o dziwnych przemianach
w sąsiedniej Czechosłowacji. Komuniści czescy zapoczątkowali tam uzdrawianie
dotychczasowego systemu władzy poprzez usiłowanie zmniejszenia jego zależności
od dyktatu Moskwy. Próba ta, nazwana później Praską Wiosną,
skończyła się niepowodzeniem. W dniu 20 sierpnia nastąpiła zmasowana interwencja
wojsk Paktu Warszawskiego, w tym także niestety i polskich, i brutalne zdławienie
tego wolnościowego zrywu. Znajomi z biura, którzy wracali w tym czasie przez
Czechosłowację z urlopu na Węgrzech lub Bułgarii opowiadali o
zablokowanych drogach i niezliczonych kolumnach pancernych wojsk sowieckich
wlewających się od wschodu i północy do tego odważnego kraju. Podobnie działo
się zresztą i od zachodu, skąd ciągnęły interwencyjne wojska niemieckie – bratniej
Niemieckiej Republiki Demokratycznej.
W radiu mogliśmy słyszeć nadawane przez Czechów w różnych językach,
również i po polsku, apele do bratnich narodów o wycofanie interwencji i nie
przeszkadzanie im w urządzaniu sobie życia według swej woli. Propaganda
sowiecka, a jej wzorem również i pozostałych interweniujących krajów,
przedstawiały wydarzenia w Czechosłowacji jako
kontrrewolucję, a brutalną interwencję w wewnętrzne sprawy drugiego kraju jako
realizację prośby o pomoc ze strony samych Czechów. Znowu dawały znać o sobie
charakterystyczne cechy narzuconego nam sowieckiego systemu, który rozwinął
jeszcze przejęte od carskiej Rosji wszystkie jej
nieprawości: imperialne ciągoty, dławienie ruchów wolnościowych, rosyjską
arogancję i potworną megalomanię, absolutny brak liczenia się z wolą innych i
ludzkim życiem, ale przede wszystkim niesłychane zakłamanie na niespotykaną
dotąd skalę.
¬ ¬ ¬
Pani Lola, starsza wiekiem i zapewne także partyjnym stażem pracownica
działu personalnego naszego biura, aktywistka PZPR, zapałała do mnie nagłym,
matczynym gorącym uczuciem. Z przyjaźni chciałaby mi nieba przychylić.
Uważała, że nie jestem wystarczająco w biurze doceniany. Od pewnego czasu przy
każdej nadarzającej się okazji wszczynała ze mną rozmowy polityczne, w których
zachwalała wspaniały rozwój kraju i wielką mądrość rządzącej partii, która tym
rozwojem tak doskonale kieruje. Namawiała mnie gorąco, abym włączył się do współtworzenia
tej świetlanej rzeczywistości nie tylko poprzez codzienną pracę przy biurku,
ale także i przez jej poparcie działaniami natury politycznej. W tym celu
powinienem, jak twierdziła z całym przekonaniem, zapisać się do PZPR aby moim
doświadczeniem i inteligencją wzmocnić zbiorową mądrość partii. Swe wywody
uzasadniała twierdzeniem, że taki zdolny, z szerokimi horyzontami energiczny
człowiek jak ja, powinien zajmować bardziej eksponowane i odpowiedzialne
stanowisko kierownicze. Jako bezpartyjny mam, delikatnie mówiąc, mniejsze
szansę wybicia się i zajęcia takiego wpływowego stanowiska. W tym ostatnim
zgadzałem się z nią w zupełności. Jeżeli chcę dla Polski coś pozytywnego
zdziałać, to moim patriotycznym obowiązkiem jest zapisanie się do partii.
Robiła aluzje, że dodatkowym, choć oczywiście ubocznym dla mnie skutkiem
takiego posunięcia byłby awans w pracy i większe zarobki. A któż ich nie
potrzebuje? Jeśli chodzi o potrzebę pieniędzy, też przyznawałem jej rację.
Brzmiało to wszystko bardzo pozytywnie, było rzeczowe, konkretne,
logiczne i podlane patriotycznym sosem. Wyobrażam sobie jak wielu szczerych
patriotów i uczciwych Polaków takiemu rozumowaniu uległo i w dobrej wierze
zapisało się do PZPR. Wielu z nich niewątpliwie uczyniło to dodatkowo z
romantycznym zamiarem stania się Wallenrodem i wywołania pozytywnych przemian
w partii od wewnątrz. Zostali potem, prawie bez wyjątku, wessani w partyjną
magmę utworzoną przez cyniczną większość karierowiczów bez moralnego kręgosłupa
i ubezwłasnowolnieni niezawodnymi metodami, wypracowanymi przez długie lata
sowieckiego doświadczenia w łamaniu charakterów.
Poczciwa pani Lola nie mogła wiedzieć, że w temacie tym nie byłem
początkującym. Wyrosłem w rodzinie niepokornych, której woli naciski władzy nie
paraliżowały obezwładniającym strachem, w rodzinie która miała to szczęście, że
zachowała dar odwagi nie pójścia na łatwiznę. Sprawy te miałem już wcześniej
przetrenowane na przykładzie mego ojca – gdy podczas
okupacji próbowano przerobić go na Niemca za cenę bezpieczeństwa, większego
przydziału żywności i lepszej płacy. Gdy po wyzwoleniu, podobnymi argumentami
próbowano go nakłonić do wstąpienia do partii komunistycznej. Temat ten
przećwiczyłem później także i na własnej skórze, kiedy to Kowalski fatygował się
przyjeżdżając specjalnie w celu zwerbowania mnie aż do Chauny we Francji. Byłem więc całkowicie uodporniony na tego rodzaju
argumenty, a moje własne przeżycia i przemyślenia z okresu walki z
komunistycznymi władzami PRL o przyjazd rodziny do Francji skłaniały mnie do
działań wręcz przeciwnych niż wzmacnianie szeregów PZPR.
Nie mogłem jednak tego wszystkiego pani Loli opowiedzieć. Wymigiwałem
się więc jak mogłem i robiłem przeróżne uniki. W końcu postanowiłem sprowadzić
sprawę do absurdu – po kolejnej namowie powiedziałem: Czekam na powrót generała Andersa do
Polski. Jakże mógłbym
go witać, wjeżdżającego tu na białym koniu, należąc do PZPR? Ówczesna PRL-owska prasa satyryczna, wyśmiewając się
z AK i szydząc z Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, przedstawiała naszego
ostatniego Wodza Naczelnego, generała Władysława Andersa, jak na swym słynnym białym koniu bezskutecznie
szykuje się wciąż do powrotu do kraju na czele małej garstki żołnierzy
złożonej z kilku kalekich emerytów. Działo się to jeszcze przed przyjęciem do
pracy w naszym Biurze Jurka Zielińskiego. Po jego pojawieniu i rozgłoszeniu przez niego historii
o wyrzuceniu mnie z ZMP i ladze kolegi Mauberga, pani Lola już więcej do tego tematu nie wracała.
Inny z moich znajomych, znany biurowy wesołek, zapytany kiedyś przez
nią czemu jeszcze nie zapisał się do PZPR mimo oczywistych korzyści, jakie by
mu to przyniosło, odpowiedział że to jedynie z tego powodu, że nie lubi brody.
Pani Lola dała się złapać na haczyk i naiwnie zapytała, co ma do tego broda?
Na to właśnie czekał nasz dowcipniś. Odpowiedział natychmiast, że ponieważ nie
chce mieć brody, więc musi codziennie się golić. Gdyby wstąpił do partii
komunistyczne, nie mógłby się golić, bo nie mógłby w lustrze spojrzeć sobie w
twarz.
W gruncie rzeczy były to jednakże bardzo niebezpieczne i ryzykowne
igraszki. Mogły one ujść na sucho tylko nielicznym specjalistom, takim bez
których Biuru Projektów trudno byłoby się obyć. Było zupełnie nie do
pomyślenia, aby zwykły pracownik w zwykłym państwowym zakładzie pracy mógł
sobie na takie żarty bezkarnie pozwolić. Zostałby zaraz przywołany do porządku
– napiętnowany jako wróg ludu, wyrzucony z pracy i oskarżony o szkalowanie
socjalizmu, a za to mogło grozić więzienie.
¬ ¬ ¬
W domu starałem się nadrobić okres rozłąki i poświęcić maksimum czasu i
wysiłku naszym dzieciom. Zabrałem się do uczenia dziewczynek języka
francuskiego i do pilnowania ich postępów w nauce. Helenka zaś w wolne
wieczory urządzała dzieciom przebieranki. O ile pierwsze szło opornie, to
przebieranki miały nieodmiennie olbrzymie powodzenie.
|
|
|
Ania |
Andrzej |
Kasia |
Zabawa
w przebieranki |
Nie mogąc zamieszkać we Francji, zaczęliśmy snuć marzenia o cichym spokojnym życiu w
Polsce we własnym domu
z ogródkiem, gdzie nasze dzieci mogłyby bawić się bezpiecznie i z poczuciem, że
są u siebie. Motorem tego, a także i wielu innych śmiałych pomysłów, była w tym
czasie Helenka. Po trzech latach rozłąki przyzwyczaiła się do
wyłączności w inicjatywach, samodzielnego decydowania o sprawach domowych i
braku konieczności ich konsultowania z mężem.
Helenka z trudem
znosiła życie w dużym bloku mieszkalnym. Kupno własnego domu, wbrew pozorom,
leżało w moich możliwościach finansowych. Trzeba by jednak sprzedać samochód.
Relacje cenowe były wówczas tak dalece zniekształcone, że za stary zachodni
samochód można było kupić niewielki dom z parcelą. Zaczęliśmy powolne
działania w tym kierunku. Należało sprzedać samochód i znaleźć odpowiedni
obiekt do kupna. O ile pierwsze było łatwe i kremowy Taunus został szybko i
stosunkowo dobrze sprzedany, to znalezienie odpowiedniego domu, wskutek nikłej
podaży, było trudne i trwało bardzo długo. Nie byliśmy wówczas jeszcze
świadomi faktu, że właśnie rozpoczynamy stawianie pierwszych kroków na
nadzwyczaj kamienistej i pełnej wyrzeczeń drodze posiadacza nieruchomości w PRL. Los takiego człowieka jest zresztą nie do
pozazdroszczenia bez względu na system ekonomiczny – równie niewdzięczny w
socjalizmie jak i w ustroju o gospodarce rynkowej.
Poczciwy Taunus został sprzedany w
Dom nasz wymagał kapitalnego, gruntownego remontu od piwnic po dach,
nowego ogrodzenia w miejsce starego rozsypującego się płotu, wymiany wszystkich
wyeksploatowanych poniemieckich instalacji oraz zastąpienia dotychczasowych
pieców kaflowych współczesną instalacją centralnego ogrzewania. Był to, jak na
nasze możliwości finansowe oraz ówczesne możliwości zdobycia materiałów
budowlanych, olbrzymi zakres robót. Ciągnął się latami, pochłaniał całe nasze
bieżące zarobki i w krótkim czasie wyczerpał także wszystkie moje francuskie
oszczędności. Znów przez długie lata musieliśmy wyjątkowo ograniczać się w
wydatkach i prowadzić bardzo skromne życie. W czasie, gdy nasi znajomi bawili
się, podróżowali lub odpoczywali na urlopie, my mieszkaliśmy pośród cegieł,
piasku i wapna, dyskutowaliśmy z majstrami problemy techniczne i wśród
ogólnych braków dokonywaliśmy cudów zaradności w wynajdowaniu materiałów
budowlanych. W socjalistycznej gospodarce były to towary szczególnie na rynku
deficytowe.
Parasol ochronny mego ojca nad nami
zadziałał w tym czasie ponownie. Nasze osiedle położone było na terenie szkód
górniczych. Kopalnia Gliwice miała obowiązek przeprowadzać prace remontowe w
uszkodzonych przez nią budynkach. Helenka poszła więc do
dyrekcji kopalni aby spróbować spowodować jak najszybszy remont naszego domu
przy ulicy Puszkina. Sekretarka dyrektora, sprawdziwszy jej personalia i
adres, skierowywała ją właśnie do Działu Administracyjnego, gdy otworzyły się
uchylone drzwi od gabinetu dyrektora. Stanął w nich starszy jowialny człowiek,
dyrektor kopalni i przyjaciel mego Taty, Stanisław Mieszczak. Usłyszawszy rozmowę swej sekretarki zapytał: czyżby to synowa pana Konstantego Mauberga? Gdy
zaskoczona Helenka potwierdziła,
zaprosił ją do siebie i spytał: a czegóż
to synowa pana Konstantego potrzebuje? Po wyjaśnieniach Helenki wezwał do
siebie kierownika Administracji i wydał mu polecenie, aby ekipa remontowa
kopalni w pierwszej kolejności zabrała się do prac przy naszym domu. Dzięki
temu prace ruszyły w tempie ekspresowym, a przy okazji brygada remontowa, z
którą Helenka weszła w
znakomitą komitywę, wykonała nam wiele innych dodatkowych robót.
|
|
|
Andrzej |
Kasia |
Ania |
Gliwice, rok 1972. Mieszkamy już przy ulicy Puszkina
we własnym domu. |
Ostateczny bilans tych naszych działań był w sumie pozytywny – wysiłki
i wyrzeczenia trzyletniej rozłąki zmaterializowały się w postaci własnego domu
i uzyskania możliwości wygodnego mieszkania dla całej naszej pięcioosobowej
rodziny. Nasze dzieci przestały mieć syndrom podwórkowy i po pewnym czasie
nabrały odruchów, jakie daje poczucie własnego domu i swojego ogrodzonego
terenu. Dziewczynki miały swój własny pokój, a Andrzej osobny malutki.
Helenka mogła mieć
nareszcie ogród, posiać trawę, zasadzić kwiaty i pielęgnować je. Była to
upragniona realizacja jej gorących marzeń, a ja miałem satysfakcję, że moje
trzy lata pracy we Francji zmaterializowały się teraz w postaci naszego
własnego domu, by jej to umożliwić.
¬ ¬ ¬
Budowa pierwszego etapu Zakładów Chemicznych w Policach dobiegła końca.
Wytwórnia kwasu siarkowego, podstawowego półproduktu kombinatu, zwyczajem
panującym w PRL, miała zostać uroczyście uruchomiona w odgórnie
ustalonym terminie 22 lipca 1969 r. – w rocznicę Święta Odrodzenia Polski –
najważniejszego święta PRL. Przewidziany był przyjazd delegacji rządowej, a sam
wicepremier miał nacisnąć zielony przycisk, który puszczał prąd do silnika
elektrycznego napędzającego olbrzymią dmuchawę powietrza, potrzebnego do
spalania siarki.
Niestety, jak to zwykle działo się na wielkich socjalistycznych
budowach, nie wszystko udało się zapiąć na ostatni guzik. Nie dostarczono na
czas rozrusznika, regulującego dopływ prądu do silnika dmuchawy. Bez tego
elementu nie można było uruchomić wytwórni. Groziła wielka kompromitacja. W
ostatnim momencie jeden ze sprytnych budowniczych zauważył, że podobnych, choć
o wiele mniejszych rozruszników używają motorniczy w tramwajach przy ruszaniu z
miejsca. Ich korba wystaje wszak z pulpitu motorniczego. Wypożyczono więc
błyskawicznie w zajezdni tramwajowej w Szczecinie takie
urządzenie i rankiem lipcowego święta podłączono go prowizorycznie na tyłach
rozdzielni elektrycznej do odpowiednich zacisków. Była to dosyć duża skrzynka
i nie mieściła się w wąskiej szafie rozdzielni. Nie było czasu na
zmontowanie na zewnątrz odpowiedniego podestu. Ale i na to znalazła się rada.
Wezwano dwóch krzepkich robotników, którzy w czasie rozruchu mieli po prostu
trzymać tę metalową skrzynkę w rękach.
I tak też się to odbyło. Wicepremier, wraz ze swą świtą, podprowadzony
przez ministra przemysłu, podszedł do pulpitu i nacisnął zielony guzik.
Dmuchawa ruszyła i pulpity sterowni zamigotały różnokolorowymi lampkami.
Rozległy się burzliwe oklaski obecnych na uroczystości, a wśród nich moje i
Helenki. Jednakże na tyłach rozdzielni działy się rzeczy,
których nikt nie przewidział. Tramwajowy rozrusznik, nieprzystosowany do tak
dużego obciążenia zaczął się tak rozgrzewać, jakby był solidnym piekarnikiem
elektrycznym. Robotników zaczęło parzyć i gdy nie mogli już wytrzymać,
wypuścili skrzynię z rąk. Przewody wyrwały się z prowizorycznych zacisków i
wszystko stanęło. Na szczęście, rządowej delegacji już wówczas w sterowni nie
było.
Tego rodzaju przygody były na budowach w PRL-u częstym zjawiskiem. To też nikt się nimi nie
przejmował, a bohaterscy robotnicy z poparzonymi rękami dostali nagrodę
przyznawaną Przodownikom Pracy Socjalistycznej.
¬ ¬ ¬
Na początku 1970 roku odwiedził mnie Jurek Wojciechowski. Zastał nas w pełnym remoncie naszego domu przy ulicy
Puszkina, wśród piasku i cegieł rozłożonych na podłodze. Jurek pracował ciągle
w Instytucie
Syntezy Chemicznej w niedalekiej Blachowni Śląskiej. Jako technolog zajmował się tam różnymi aspektami
przemysłowego zastosowania etylenu, gazu używanego głównie do produkcji
tworzywa sztucznego o nazwie polietylen. Studiując fachową literaturę na ten
temat, miał możność wszechstronnego zapoznania się z problematyką związaną z
etylenem. Jurek w dalszym ciągu
był człowiekiem błyskawicznie kojarzącym różne, zdawałoby się luźno powiązane
fakty. A fakty, które zwróciły jego uwagę, były takie:
— oprócz zastosowania w charakterze surowca do produkcji tworzyw
sztucznych, etylen był także na całym świecie używany w przemysłowych
dojrzewalniach owoców cytrusowych jako czynnik przyspieszający ich dojrzewanie.
— Instytut
Sadownictwa i Warzywnictwa w Skierniewicach zaadaptował ten
sposób do polskich płodów rolnych – do sztucznego przyspieszania dojrzewania
owoców i warzyw występujących w naszym klimacie.
— badylarze , którzy zajmowali się produkcją pomidorów,
zwietrzyli w tym duży interes. Mianowicie pierwsze pomidory pojawiające się na
rynku, miały jako nowalijki bardzo wysoką cenę. Potem, w miarę pojawiania się
dalszych dostaw i nasycenia rynku, cena ich gwałtownie spadała. Ci producenci,
którzy potrafili jako pierwsi dostarczyć pomidory na rynek, osiągnąć mogli
wysokie ceny, a więc i wysokie zyski.
W ten sposób powstało duże zapotrzebowanie na etylen, produkowany wprawdzie
przez polski przemysł chemiczny, ale w postaci detalicznej zupełnie niedostępny
na reglamentowanym przez państwo rynku. Do Jurka, jako specjalisty zajmującego się w Instytucie
zagadnieniami etylenu, coraz częściej zaczynali zgłaszać się badylarze z prośbą
o pomoc w pokątnym nabyciu etylenu, produkowanego na wielką skalę w pobliskich
Zakładach
Chemicznych w Kędzierzynie.
Jurek Wojciechowski bezbłędnie
skojarzył te wszystkie informacje i pomyślał sobie, że zamiast ułatwiać
nielegalny zakup etylenu, należy raczej wyjść naprzeciw zapotrzebowaniu. Trzeba
skonstruować małe przenośne urządzenie wytwarzające ten gaz, produkować je
samemu i następnie sprzedawać badylarzom. Ponieważ znał moje zdolności
konstruktorskie jeszcze z czasów naszej pracy w VERITAS oraz talent do
majsterkowania, przyjechał z propozycją zawarcia spółki dla takiej
działalności. Moim zadaniem byłoby skonstruowanie i montaż wytwornic etylenu,
a Jurek miałby zająć się ich dystrybucją. Dodatkowym argumentem było to, że
dysponowałem własnym dogodnym mieszkaniem, a w nim piwnicą w której można
będzie w przyszłości montować owe urządzenia. Ponieważ tego rodzaju ambitne
wyzwanie konstruktorskie bardzo mi odpowiadało, a ponadto zapowiadało
możliwość dodatkowych zarobków, tak potrzebnych dla remontu domu, propozycję
Jurka przyjąłem z
wielką ochotą.
Laboratoryjna metoda wytwarzania etylenu na małą skalę w szklanej
aparaturze opisana jest w większości podręczników preparatyki organicznej.
Należało ją jednak przetworzyć w postać przenośnego zwartego aparatu, którego
konstrukcja byłaby na tyle prosta i mechanicznie wytrzymała, aby mógł on być
obsługiwany przez rolników, ludzi niemających chemicznego ani technicznego
wykształcenia. Aparat musiał także umożliwiać wytworzenie precyzyjnie
określonej ilości gazu, zależnej od indywidualnej wielkości komory, w której
odbywało się dojrzewanie. Proces dojrzewania owoców jest bardzo delikatny i
wymagał ścisłego dozowania ilości etylenu. Nie miałem w domu niestety zaplecza
warsztatowego i moje zadanie nie było tak ułatwione jak to miało miejsce swego
czasu w fabryce w Chauny. Przy konstruowaniu aparatu postanowiłem więc w
maksymalnym stopniu wykorzystać typowe, istniejące na rynku elementy
mechaniczne i elektryczne. Między innymi, jako element regulujący temperaturę
wykorzystałem termoregulator od żelazka elektrycznego, a lampą kontrolną było
światło „stop” samochodu dostawczego ŻUK. Większość zasadniczych elementów
składowych musiała jednak być zaprojektowana i wyprodukowana we własnym
zakresie. Dla tych części nietypowych, do wykonania we własnym zakresie,
musiałem wykonać rysunki warsztatowe, zdobyć materiały i wyszukać rzemieślników
potrafiących odczytać rysunek techniczny oraz posiadających oprzyrządowanie do
wykonania takiej roboty. Było to dosyć skomplikowane, trwało długo i w tamtych
czasach wymagało wielu zachodów i pomysłowości. Było jednak zadaniem ambitnym i
dawało dodatkowy doping do łamania sobie głowy.
Po paru miesiącach zmontowałem kilka pierwszych aparatów. Zostały
sprzedane na pniu z wyjątkowo dobrym zyskiem, bo po cenie znacznie
przekraczającej poniesione koszty. Naszego czasu i pracy na razie do kosztów
nie wliczaliśmy. Kolejka dalszych oczekujących, mimo tej wysokiej według
naszego mniemania ceny, była już bardzo długa. Dla badylarzy były to jednak,
jak się okazało, niewielkie wydatki wobec zysków, jakie dzięki tym aparatom
osiągali.
Próbowaliśmy wielokrotnie, i Jurek i ja, uzyskać w
Urzędzie Miasta pozwolenie na oficjalną produkcję i sprzedaż wytwornic
etylenu. Chcieliśmy, tak jak to się dzieje w każdym normalnym kraju,
zarejestrować firmę, prowadzić działalność gospodarczą, legalnie zarabiać i płacić
podatki . Nie mieliśmy jednak żadnych
szans. Socjalistyczne państwo było zorganizowane zupełnie inaczej. Nie
potrzebowało naszych podatków, lecz naszej niewolniczej pracy. Pieniądze zasilające
jego budżet nie pochodziły przecież z podatków, lecz z drukarni. Urzędnicy,
realizując programowe wytyczne ustrojowe, odmawiali nam zdecydowanie takiego
pozwolenia. Twierdzili, że nie możemy go otrzymać, ponieważ jako ludzie z
wyższym wykształceniem i pracownicy ważnych państwowych instytucji, mamy
obowiązek pracować dla państwa, a nie zajmować się prywatnymi inicjatywami. Przypominało to dokładnie sytuację z
mojej rozmowy z towarzyszem Bańbułą, polskim konsulem w Paryżu, gdy ten przekonywał mnie, że mam wracać do kraju by
odpracować sfinansowane przez państwo moje studia wyższe. Dawała znowu znać o
sobie niebotyczna głupota i dławiąca za gardło, wszechobecna ingerencja ustroju
politycznego w prywatne życie obywatela. Sytuację tę wytłumaczył dokładnie
George Orwell w swej książce Rok 1984, w której proroczo obnażył
mechanizmy systemu sowieckiego.
W tej sytuacji cała nasza działalność produkcyjno-handlowa musiała więc
oczywiście pozostać nielegalna. Stresowało to wielce Helenkę, która
początkowo bardzo niechętnie odnosiła się do pomysłu ulokowania tej produkcji w
naszym domu. Helenka jako matka i żona, rozpatrująca sprawy z punktu widzenia
dobra dzieci oraz domu, była lojalistką – przeciwna była wszystkiemu, co było
niezgodne z obowiązującym prawem. Nie bez racji obawiała się, że jeżeli sprawa
się wyda, to możemy z tego powodu wpaść w wielkie kłopoty, a przede wszystkim
narazić na niebezpieczeństwo dzieci i nasz dom. Jurek był ciągle
jeszcze kawalerem, mieszkał w mieszkaniu służbowym i nie ryzykował tak wiele.
W naszym przypadku zagrożenie było o wiele większe. Były bowiem przypadki, że
kontrole wszechpotężnego Wydziału Finansowego po ujawnieniu pokątnej
działalności handlowej, nakładały według swego widzimisię niewspółmiernie wysokie
kary lub doprowadzały nawet do konfiskaty domu, traktowanego wtedy jako
narzędzie służące do uzyskiwania nielegalnych dochodów.
Trzeba było więc całą tę sprawę utrzymywać w głębokiej tajemnicy. Także
i przed własnymi dziećmi, które w swej naiwności mogłyby pochwalić się w
szkole innym dzieciom. A nasze dzieci bardzo były zaintrygowane aparatami,
które ich Tata robił wieczorami w piwnicy i o których stale mówiło się w domu.
Bez przerwy domagały się od nas szczegółowych wyjaśnień co to jest i do czego
to służy? Trudno byłoby im to zresztą wytłumaczyć, nie wdając się w zawiłości
reglamentacji socjalistycznego rynku. Zniecierpliwiony Jurek Wojciechowski, indagowany przez nie po raz kolejny, odpowiedział
kiedyś na odczepnego, swoim zwyczajem ze śmiertelną powagą: te aparaty
nazywają się magle. A do czego one
służą? – służą oczywiście do maglowania.
O dziwo, to proste wyjaśnienie całkowicie zaspokoiło ciekawość naszych dzieci.
Od tej pory wytwornice etylenu występowały już we wszystkich rozmowach, i w
domu i na zewnątrz, pod niewinnie brzmiącym kryptonimem magiel.
Pieniądze zarobione na sprzedaży pierwszych kilku magli natychmiast zainwestowaliśmy z Jurkiem w kupno części
i materiałów dla wyprodukowania serii dalszych 20-tu aparatów. One też rozeszły
się w krótkim czasie. W tej sytuacji postanowiliśmy na przyszły sezon wyprodukować
olbrzymią jak na nasze możliwości serię 50 sztuk. Było to o tyle skomplikowane,
że trzeba było kupić w sklepach po 50 sztuk każdego elementu składowego. Tak
dużych ilości, w dobie powszechnych braków wszystkiego, sklepy przeważnie nie
posiadały. Trzeba było kupować po trochu, w wielu sklepach i częstokroć w
różnych miastach. Zaopatrzenie zajmowało nam bardzo wiele czasu i zachodu.
Problemy mieli także i rzemieślnicy, moi podwykonawcy wykonujący
elementy nietypowe. Prywatnych zakładów dysponujących dobrym oprzyrządowaniem
już wtedy w Polsce dawno nie było.
Moimi podwykonawcami byli mechanicy zatrudnieni na państwowych posadach i
wykonujący te części w godzinach pracy na państwowych urządzeniach. Musieli
więc tę pracę robić po kryjomu i ukrywać przed przełożonymi.
¬ ¬ ¬
Na jesieni tego roku moja Mama przeniosła się
z Zakopanego z powrotem do
Gliwic. Na sąsiedniej działce wybudowano duży budynek, zasłaniający słońce i
widok na góry. Mały domek Mamy stracił cały ten swój urok który przed laty tak
zachwycił mego Tatę. Sprzedała więc swój dom w Zakopanem i kupiła
podobną do naszej ćwiartkę domu przy ulicy Mickiewicza. W Zakopanem czuła się
coraz bardziej samotna, a nie mając już tyle sił co poprzednio, chciała być
blisko swych jedynych na świecie bliskich. Poza mną, Helenką i naszymi
dziećmi, Mama nie miała na
całym świecie nikogo innego. Jej mieszkający w Warszawie brat Adam
Dąbrowski już wtedy nie żył, a jego córka Krystyna, mieszkała w USA. Tu w Gliwicach, blisko syna, czuła się bardziej bezpieczna.
¬ ¬ ¬
W grudniu
1970 roku patrzeliśmy ze zgrozą z okien naszego Biura Projektów, położonego
przy jednej z głównych ulic w mieście, na przejeżdżającą co pewien czas ulicą
długą kolumnę czołgów z jednostki wojsk zmechanizowanych gliwickiego garnizonu.
Bardziej spostrzegawczy zauważyli, że były to wciąż te same czołgi z tymi
samymi numerami, jeżdżące widocznie w koło po Gliwicach i innych
miastach Śląska. Była to demonstracja siły – subtelna reakcja lokalnych
władz śląskich na robotnicze zamieszki w Gdańsku, Gdyni i Szczecinie. W ten sposób ludowa władza chciała sterroryzować
górników i zapobiec rozprzestrzenieniu się zamieszek z Wybrzeża na Śląsk. Udało jej się to i górnicy jeszcze tym razem
pozostali bierni.
Robotnicy stoczniowi zaprotestowali wówczas na Wybrzeżu przeciwko
podwyżkom cen podstawowych artykułów żywnościowych ogłoszonych przez ekipę
Gomułki. Wyszli w proteście na uliczne demonstracje. W
Szczecinie splądrowali, a
w Gdańsku spalili budynek
Komitetu Wojewódzkiego PZPR – rządzącej, swojej przecież, robotniczej partii.
Robotnicza władza ludowa kazała ludowemu wojsku polskiemu strzelać do
robotników. Byli ranni i zabici co spowodowało, że ekipa komunisty Gomułki
musiała przekazać władzę ekipie komunisty Edwarda Gierka. Gierek natychmiast odwołał podwyżki cen żywności,
pojechał na Wybrzeże i wyjaśniając złą sytuację ekonomiczną kraju, zadawał tam
stoczniowcom słynne pytanie: Pomożecie?
Robotnicy odpowiadali mu chórem Pomożemy!
Za cenę życia wielu ofiar wszystko pozornie powróciło do stanu poprzedniego.
Jednakże w wielu ludzkich umysłach zakiełkowała wtedy świadomość, że można i
należy wywierać nacisk na komunistyczną władzę. Że droga do zmian, do lepszego,
prowadzi wąskim przesmykiem pomiędzy naciskiem a dyplomacją, między karabinami
maszynowymi a kapitulacją. Pojawili się wówczas autentyczni, samorodni
robotniczy przywódcy, a wśród nich elektryk Lech Wałęsa, przyszły leader Solidarności, laureat pokojowej
nagrody Nobla i wybrany w pierwszych wolnych wyborach 1990 roku prezydent
III-ciej Rzeczypospolitej, znowu niepodległej i wolnej od obecności sowieckich
wojsk okupacyjnych. Ale na to trzeba było poczekać jeszcze całe 16 lat.
W tym czasie coraz wyraźniej zaczynałem odczuwać wewnętrzny bunt z
powodu dobrowolnego przymusu
chodzenia na pochody 1-majowe i na oszukańcze wybory, które były parodią
demokracji. Przyczyniła się do tego powszechnie opowiadana historia, gdy w
czasie kolejnych wyborów, w pewnej Dzielnicowej Komisji Wyborczej ciągle nie
zgadzała się ilość oddanych głosów i jej sumienny kierownik zarządzał
wielokrotne powtórne ich liczenie. Po pewnym czasie przyjechał tam ktoś z
Obwodowej Komisji Wyborczej i zastawszy ich na pracowitym liczeniu głosów
wybuchnął śmiechem mówiąc: wy tu jeszcze
się męczycie, a radio pół godziny temu podało już przecież oficjalne wyniki
dzisiejszego głosowania.
Helenka chodziła na
wybory w obawie, że jej odnotowana nieobecność może spowodować szykany wobec
dzieci w przyszłości, gdy będą szły do gimnazjum lub na studia. By być
konsekwentnym wobec tego, co mówiliśmy naszym dzieciom o wyborczych farsach w
PRL, przy kolejnych wyborach, nie bez strachu,
sprzeciwiłem się temu abyśmy poszli głosować. Helenka mimo to poszła.
Przewodnicząca komisji wyborczej z czarującym uśmiechem i porozumiewawczym
mrugnięciem oka, odnotowała na liście obecność nas obojga. Helenka nie miała
odwagi zaprotestować, co ją bardzo sfrustrowało. Moja heroiczna odwaga poszła na marne.
¬ ¬ ¬
Seria 50-ciu magli została w
1971 roku sprzedana w krótkim czasie, a zapotrzebowanie rosło dalej. Dało nam
to spory zastrzyk gotówki. Za większą część mojego udziału kupiłem mój Pierwszy-W-Życiu-Zupełnie-Nowy-Samochód.
Był to kremowy polski Fiat 125,
produkowany w Polsce na licencji
włoskiej dopiero od bardzo niedawna. Dzięki niemu spędziliśmy letnie wakacje w
Sobieszewie nad morzem.
Jurek Wojciechowski awansował w tym
czasie – w 1972 roku został dyrektorem technicznym Instytutu Syntezy w
Blachowni. Z tego względu miał już nie tylko mniej czasu na
zajmowanie się dystrybucją aparatów, ale przede wszystkim nie wypadało mu
zajmować się tym zajęciem piastując dyrektorskie stanowisko. Zarobki jego
również wzrosły znacząco. Z tych powodów wycofał się z dalszej działalności
przy maglach. Moje potrzeby finansowe
ciągle były olbrzymie – tak na utrzymanie rodziny, jak i na remont domu.
Musiałem więc produkcję kontynuować sam i wszystkie związane z tym obowiązki
przejąć na siebie.
W ten sposób rozpoczęła się mordercza praca. Częste
wyjazdy służbowe na narady do Zjednoczenia, Ministerstwa i Komisji Planowania w
Warszawie. Dłuższe delegacje na plac budowy w Policach na drugim końcu
Polski. Penetrowanie przy tej okazji tamtejszych sklepów i przywożenie
potrzebnych materiałów budowlanych dla domu oraz części do magli. Rozwożenie klientom wytwornic etylenu po całej Polsce. Po powrocie do domu – własnoręczne poprawianie tego
co niezbyt dokładnie zrobili robotnicy budowlani, zakładanie boazerii,
malowanie okien i drzwi oraz dziesiątki innych napraw domowych, których nie
jest w stanie solidnie zrobić wynajęty robotnik. Wieczorami i po nocach –
montaż magli w zimnej, wilgotnej
piwnicy. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że nabawiam się właśnie reumatyzmu
– dokuczliwe bóle z tego powodu dają mi się na stare lata coraz bardziej we
znaki. Robiłem to jednak z ochotą, ze świadomością, że wysiłki te przyczyniają
się do poprawy warunków życia mej rodziny. Okazało się jednak, że było tego
zbyt wiele jak na możliwości jednego człowieka. W efekcie doprowadziłem się tą
pracą ponad siły do stanu krańcowego wyczerpania – zarówno fizycznego, jak i
psychicznego. Napięcie nerwowe w jakim żyłem w tym okresie, spowodowane zresztą
nie tylko tą bardzo ryzykowną nielegalną produkcją ale również i innymi
stresami którym w owym czasie musiałem stawić czoła, doprowadziły mnie w końcu
do skraju rozstroju nerwowego. Mój stan psychiczny musiałem ukrywać przed rodziną,
gdyż nie mogłem dopuścić do tego, aby i oni zostali poddani takim napięciom,
stracili równowagę duchową i poczucie bezpieczeństwa, jakie udało mi się im
zapewnić. To też wzmacniało napięcie w jakim żyłem. Pewnego dnia puściły mi
nerwy w sposób, który położył się cieniem na naszej rodzinie na długie lata.
Ogarnęła mnie niepohamowana Maubergowska szewska furia nad którą nie potrafiłem
zapanować.
¬ ¬ ¬
We wrześniu 1971 roku zmarł mój teść Roman, dożywszy w dobrej formie wieku 78 lat. W
przeciwieństwie do swego ojca Józefa Potockiego, dumnego pana na Antoninach i przed
rewolucją bolszewicką posiadacza
Po pogrzebie poszliśmy zwiedzić Muzeum
na zamku. Tuż za główną bramą wjazdową do parku, przygnębioną po smutnej
uroczystości rodzinę Potockich powitała
tablica z czarnego granitu z napisem, znamiennym dla ustroju w którym żyliśmy.
REZYDENCJA TA
PRZEZ CAŁE STULECIA BYŁA
SYMBOLEM NIERÓWNOŚCI SPOŁECZNEJ I CHŁOPSKIEJ KRZYWDY W XX ROCZNICĘ ZAMIENIENIA JEJ NA MUZEUM
I PRZEPROWADZENIA REFORMY ROLNEJ
W HOŁDZIE BOJOWNIKOM O POLSKĘ LUDOWĄ
1944 – 1964 SPOŁECZEŃSTWO
POWIATU ŁAŃCUCKIEGO |
Nie
była to, jak się wiele lat później dowiedziałem, wyrażona uchwałą Rady Narodowej
wola społeczeństwa, lecz prywatna inicjatywa lokalnego aktywisty PZPR.
Pracownicy Muzeum wstydzili się tablicy przez cały czas jej istnienia . Dyrekcja Muzeum odważyła się zlikwidować
ją w roku 1989, jednakże dopiero w dniu ogłoszenia wyników pierwszych wolnych
wyborów do parlamentu wolnej już Rzeczypospolitej.
¬ ¬ ¬
W 1972 roku zostałem wydelegowany przez moje Biuro Projektów, aby wraz
z drugim projektantem Adamem Kubarkiem towarzyszyć
dyrektorowi naszego Zjednoczenia w służbowym wyjeździe do Związku Sowieckiego. Chodziło o rozeznanie przydatności produkowanych tam
pomp ze stali kwasoodpornej dla potrzeb polickiego Kombinatu i o ewentualny ich
zakup. Wyjechaliśmy do Moskwy pociągiem z
Warszawy. Większość podróżnych stanowili wracający do ZSRR z
odwiedzin u swych rodzin w Polsce byli obywatele
polscy, mieszkańcy naszych przedwojennych wschodnich województw, obecnie
przymusowi obywatele Związku Radzieckiego. Wracali obładowani tobołami i
walizami pełnymi żywności i prezentów otrzymanych od swych polskich krewnych.
Opowiadali z przejęciem o swych wrażeniach z pobytu w Polsce, cieszyli się z
możliwości pójścia do kościoła na msze i byli zachwyceni prezentami. W
przedziałach panował wesoły gwar i doskonały nastrój. Zauważyliśmy ze
zdumieniem, że w miarę jak pociąg posuwał się na wschód i zbliżał do granicy w
Terespolu, gwar w przedziałach zanikał, wesołość gasła, a w
oczach podróżnych pojawił się wyraz dziwnej paniki. Gdy przejechaliśmy na drugi
brzeg granicznego Bugu i pociąg
zatrzymał się na stacji po rosyjskiej stronie, wagony otoczył ciasny kordon
krasnoarmiejców z wycelowanymi w nas automatami. Twarze naszych sąsiadów
zrobiły się szare ze strachu. Do wagonu wsiadła cała grupa sowieckich
strażników granicznych i celników. Po sprawdzeniu paszportów wyproszono
wszystkich obcokrajowców z wagonu na peron. Wewnątrz pozostali tylko obywatele
sowieccy. Musiały się tam odbywać jakieś osobliwe i dramatyczne dla nich
czynności, bo gdy dostaliśmy po dłuższym czasie pozwolenie powrotu do naszego
przedziału, zastaliśmy tam ponurych mężczyzn i spłakane kobiety, pakujących w milczeniu
z powrotem do walizek rozłożone w nieładzie na siedzeniach rzeczy. W wagonie
wisiała jakaś groza, a ponury nastrój panował potem w pociągu już przez całą
dalszą drogę.
W Moskwie mieliśmy
przeprowadzić szereg rozmów z pracownikami tamtejszego Ministerstwa Przemysłu.
Zwykłe rozeznanie parametrów pomp i ich przydatności wymagało jak widać,
kilkudniowych rozmów na szczeblu ministerialnym pomiędzy bratnimi krajami
socjalistycznymi. Rozmowy odbywały się w budynku Biura Konstrukcji Pomp, a na
obiady i kolacje z obowiązkową potężną ilością alkoholu zapraszali nas
gospodarze. Moskiewskie Biuro Radcy Handlowego PRL, które z ramienia polskiego Ministerstwa Przemysłu
Chemicznego było organizatorem naszego wyjazdu, umieściło nas w hotelu o
nazwie Ярославская
Госминница, czyli Hotel Jarosławski. Był to
właściwie cały kwartał ulic, obejmujący prymitywnie wyposażone zwykłe bloki
mieszkalne, stanowiące razem olbrzymi hotel o niskim standardzie. W pokojach nie
było radia, lecz zawieszone na ścianie kołchoźniki z których płynął
bezustanny potok jakichś informacji, z rzadka przerywanych muzyką w rytmie czastuszek. Na każdym piętrze tuż przy klatce
schodowej, w strategicznym punkcie dającym jej najlepszy wgląd w obie strony
korytarza, urzędowała obowiązkowa etażnaja,
czyli OKO I UCHO dyrekcji hotelu. Nasza etażnaja
była grubą, promieniującą życzliwym uśmiechem, czterdziestoletnią kobietą. Już na
drugi dzień była z nami serdecznie zaprzyjaźniona.
Ostatniego dnia pobytu w Moskwie, przed dalszym wyjazdem na południe Rosji do fabryki
pomp, nie było już
oficjalnej kolacji. Wróciliśmy więc wieczorem do hotelu z zakupionym chlebem i
śledziami, bo tylko tyle udało się po drodze kupić. Zakupy w moskiewskich
sklepach nie były pakowane i trzeba było mieć na to swój własny papier.
Ponieważ papieru też nie było, moskwiczanie powszechnie używali do tego celu
gazety o pełnej cynicznej obłudy nazwie ПРАВДА
- PRAWDA.
Ona była w kioskach zawsze dostępna i dzięki temu miała tak niewyobrażalnie
wysoki nakład. Nasza etażnaja, widząc
nas wracających z zakupami, zagadała do nas wskazując z dumą palcem na
wystający z PRAWDY bochenek chleba:
— O, widzę że kupiliście nasz piękny, biały rosyjski
chleb! – Adam Kubarek odpowiedział
jej z natychmiastowym refleksem, nieco zgryźliwie
— Tak, kupiliśmy ten wasz chleb, który wy robicie z
pszenicy kupowanej w Kanadzie.
Akurat kilka dni przed naszym wyjazdem do Moskwy prasa polska
podała informację o zakupie przez ZSRR w Kanadzie kolejnych 6-ciu
milionów ton zboża. Nasza etażnaja w
jednej chwili z przyjaznej istoty przemieniła się w zaperzoną wiedźmę.
Zamachnęła się na Adama trzymaną w ręku mokrą ścierką i wykrzyczała nam w
twarz:
— To jest podłe kłamstwo, to jest niemożliwe! Kupujemy być może na
Zachodzie maszyny i niektóre surowce, ale swojego zboża i żywności mamy pod dostatkiem.
Was, Polaków, też przecież żywimy naszym zbożem.
Nie było sensu z nią dyskutować. Poszliśmy do naszego pokoju zadumani
nad potęgą propagandy, ale także i ogromem rosyjskiej megalomanii. Była to
jakby dokładna scena z Roku 1984
Orwell’a.
Spacerując wieczorem po Moskwie zobaczyliśmy na
ulicy długą kolejkę. To do sklepu obuwniczego „rzucono” transport butów.
Podobne obrazki, w nieco mniejszej skali, znaliśmy i z Polski. Tu jednak była o wiele lepsza organizacja
dystrybucji: aby do kolejki nie przedostawali się ludzie, którzy w niej
uprzednio nie stali, kierownik sklepu, śliniąc obficie kopiowy ołówek,
wypisywał każdemu na wierzchu dłoni kolejny numer. Zastępca kierownika
wpuszczał do sklepu według kolejności numerów. O żadnym oszustwie nie mogło
być mowy: zastępca dobrze znał charakter pisma swego szefa. W sklepie, dla
uproszczenia, sprzedawano obuwie jak leci – nie zawracając sobie głowy takimi
drobiazgami jak numer buta, rodzaj i płeć. Dopiero po wyjściu ze sklepu klienci
dokonywali w okolicznych bramach przymiarek i odpowiednich wymian.
Na drugi dzień wewnętrznymi liniami lotniczymi odlecieliśmy z lotniska
Wnukowo do Kiszyniowa. Zarówno na lotnisku, w drodze do samolotu, jak i w
samym jego wnętrzu nie mogliśmy mieć styczności z podróżnymi narodowości ZSRR.
Byliśmy traktowani jako obywatele zapadnych
stran czyli krajów zachodnich i z
tego powodu starannie izolowani od możliwości wszelkich kontaktów z Rosjanami.
W samolocie umieszczono nas razem z innymi obcokrajowcami komfortowo w osobnej
przedniej jego części, podczas gdy obywatele radzieccy gnieździli się stłoczeni
z tyłu. Na południu, w fabryce pomp w Odessie prowadzone były
dalsze rozmowy na temat ich ewentualnego zamówienia dla Polic.
Potem musieliśmy wrócić na powtórne rozmowy do Moskwy. Nie wyobrażałem sobie, że ewentualny zakup tak
banalnych urządzeń jak pompy, może wymagać tak wielu rozmów. Była to, jak się
okazało, specyfika wyłącznie radziecka. W kilka lat potem, gdy kupowałem w Paryżu wyposażenie dla
kombinatu w Policach, sprawy toczyły się szybciej, mimo że chodziło
wówczas o dużo bardziej skomplikowane urządzenia, a w grę wchodziły o wiele
większe pieniądze.
Podczas całego naszego pobytu w ZSRR, tak w Moskwie, jak i w Odessie, wszędzie byliśmy przyjmowani nadzwyczaj gościnnie i
z szerokim gestem. Braki w wyszukanej jakości potraw gospodarze rekompensowali
przeogromną ilością różnych rodzajów alkoholi, którymi zastawione były stoły.
Zawsze jednakże wisiała w powietrzu jakaś trudna do zdefiniowania, maskowana
alkoholem, atmosfera stanowiąca mieszaninę sztucznej wesołości, nieszczerości,
strachu i dziwnego napięcia w stosunkach między ludźmi. Pod koniec przyjęć
stale powtarzał się ten sam rytuał: gospodarze mniej lub bardziej dyskretnie
chowali do kieszeni lub swych teczek wszystkie pozostałe butelki alkoholi –
dyrektorzy całe, a zwykli pracownicy napoczęte i wynosili, pewnie do domu.
Czyżby alkohol, który stał na stołach nie był służbowy lecz prywatny –
składkowy i właściciele w ten sposób rekuperowali swą własność?
Na lotnisku Szeremietiewo, skąd mieliśmy odlecieć do Warszawy, uczucie psychicznego stłamszenia, które zaczęło się
na granicy w Terespolu przy wjeździe
do ZSRR osiągnęło swój
szczyt. Liczne kontrole paszportowe i celne, podejrzliwe spojrzenia strażników,
celników i tajniaków, bebeszenie bagaży, powtarzające się w koło wypytywania
skąd, gdzie, po co i dlaczego powodowały, że napięcie rosło i tworzyła się
coraz bardziej trudna do zniesienia atmosfera grozy. Było to zwielokrotnienie
tej porażającej atmosfery, która panowała na dworcu kolejowym w Berlinie
Wschodnim, gdy znalazłem się tam 10 lat wcześniej w drodze do
Francji. Kiedy przebrnęliśmy w końcu przez wszystkie kontrole i po długim
czekaniu w osobnym pomieszczeniu przeznaczonym tylko dla obywateli państw
zachodnich weszliśmy wreszcie na pokład polskiego samolotu, napięcie opadło i
odetchnęliśmy z ulgą. Właściwie nie wiem, dlaczego. Chyba dlatego, że samolot
ten, choć był to sowieckiej produkcji Ił-62, należał do Polskich
Linii Lotniczych, nazywał się „Mikołaj
Kopernik”, że byliśmy już za granicą imperium zła i mimo iż znaleźliśmy
się z powrotem w PRL-u, byliśmy jednak w zupełnie innym świecie. Nie było tu napiętej,
przygniatającej atmosfery, panował spokój, stewardessy były uśmiechnięte i
odprężone, a z głośników płynął dyskretnie szmer hiszpańskiej muzyki Granadosa i Albéniza tak różnej
od prostego rytmu rubasznych czastuszek, którymi dotąd byliśmy otoczeni.
¬ ¬ ¬
Choć dalsza budowa Zakładów Chemicznych w Policach nie posuwała
się w tempie błyskawicznym, to jednak coraz częściej musiałem spędzać po kilka
dni na placu budowy. Trzeba było wraz z innymi projektantami rozwiązywać
problemy na miejscu, sprawdzać zgodność wykonania z dokumentacją i odbierać od
wykonawców ukończone fragmenty robót. Równolegle, w domu przystąpiłem do
ambitnego planu – rozpocząłem montaż serii 100 sztuk magli. Popyt na nie ciągle był bardzo duży, a producenci pomidorów
zamawiali je z wyprzedzeniem, wpłacając znaczne zaliczki. Musiałem więc,
gdziekolwiek byłem na delegacji, chodzić popołudniami po sklepach i kupować w
dużych ilościach potrzebne części. Było to w tamtych czasach dosyć podejrzliwie
odbierane w sklepach oraz wywoływało niezdrową ciekawość moich kolegów z pracy.
Ciekawości tej nie mogłem zaspakajać z oczywistych względów.
W domu po pracy wieczorami i po nocach siedziałem w piwnicy i
montowałem magle. Popołudniami –
goniłem dzieci do odrabiania lekcji i sprawdzałem ich stopnie w zeszytach. Od
dziewczynek wymagałem pomocy przy montażu magli
– nakładały koraliki izolacyjne na spiralki grzejne. Musiałem w tym okresie
pewnie bardzo zatruwać im życie i dać im się mocno we znaki, gdyż wymagałem od
nich wyłącznie pilnej nauki, samych dobrych stopni i ewentualnie pomocy przy maglach. Były to jeszcze dzieci, a
stawiałem im zadania jak ludziom dorosłym. Nie rozumiałem jeszcze wówczas, że
dzieci potrzebują także, a może nawet głównie, zabawy. Powodowała mną
oczywiście fałszywie pojęta miłość do nich i skrajna pycha – uważałem bowiem,
że skoro są to moje dzieci, to muszą uczyć się lepiej od innych i we wszystkim
być najlepsze. Mając ciągle w pamięci duży wysiłek fizyczny i psychiczny jaki
sam niedawno zrobiłem we Francji, a obecnie kontynuuję pracując po kilkanaście godzin
na dobę, uważałem że i one także powinny zajmować się wyłącznie swymi
obowiązkami i dawać z siebie wszystko, tak jak ja to robiłem dla nich od dawna.
Każde ich szkolne niepowodzenie i każdy ich zły stopień traktowałem jak osobistą
zniewagę i jako przejaw braku szacunku dla moich własnych wysiłków, które
przecież nie dla siebie, a dla nich robiłem. Wymagałem od nich zbyt wiele –
domagałem się tego, czego od normalnych, zdrowych, zwykłych dzieci nie można
wymagać. Zrozumiałem to jednak dopiero poniewczasie dużo później, wtedy gdy
moje dzieci obdarzyły mnie wnukami. Unikania obowiązków, pędu do zabawy czy
szkolnych niepowodzeń mych wnuków już zupełnie nie traktuję ambicjonalnie, lecz
z pełną wyrozumiałością. Cieszy mnie i wprawia w zachwyt sam fakt, że są na
świecie, a nie ich dobre stopnie w szkole. Jednakże na taką pobłażliwość mogą
pozwolić sobie jedynie dziadkowie – rodziców trawi bowiem bakcyl ambicji, który
w znacznym stopniu odbiera im tolerancję wobec słabostek swych dzieci.
W czasie jednego z dłuższych pobytów na placu budowy w Policach Helenka zatelefonowała
z prośbą, żebym natychmiast wracał do domu. Moja Mama poczuła się
źle i została wzięta do szpitala. Wsiadłem w Szczecinie na pierwszy
samolot do Katowic. Przed odlotem zdążyłem zatelefonować do domu, aby
Helenka przyjechała po
mnie na katowickie lotnisko w Pyrzowicach – to samo,
wokół którego kopałem z rodzicami w czerwcu 1939 roku tuż przed wojną rowy
przeciwczołgowe. Był to jedyny sposób na jak najszybsze dostanie się do Gliwic.
Była późna jesień i na Śląsku spadł już
pierwszy śnieg. Helenka miała wprawdzie
prawo jazdy, ale dotąd prowadziła samochód tylko w moim towarzystwie, a na
dalsze odległości samodzielnie nigdy nie jeździła. Wykazała wielką odwagę –
wzięła ze sobą Kasię i
dziesięcioletniego wówczas Andrzeja i z duszą na
ramieniu wyruszyła w drogę na odległe o
Prosto z lotniska pojechałem do szpitala. Mama nie poznawała
już nikogo. W kilkanaście dni później zmarła nie odzyskawszy przytomności.
Żyła 68 lat i do samego końca była samodzielna. Jej ambicją była troska, aby
innym nie przysparzać sobą kłopotu. Udało jej się to w zupełności. Po śmierci
Ojca zamieszkała samotnie w Zakopanem, by umożliwić mnie, jej synowi,
posiadanie samodzielnego mieszkania dla mej rozwojowej rodziny. Motorem jej
postępowania nigdy nie była chęć wyeksponowania własnej osoby, lecz przeciwnie:
wielką zaletą jej charakteru była umiejętność usuwania się w cień oraz zdolność
do wysłuchania racji innych. Potrafiła zrobić wysiłek by nie odrzucać à priori możliwości spojrzenia na
sprawę z innego punktu widzenia. Dbała o harmonię w rodzinie – gdy sytuacja
tego wymagała, umiała być tolerancyjna, ustępować innym i nie upierać się przy
swoim zdaniu, chociaż mogła być przekonana o słuszności swego stanowiska.
Posiadała także cenną dla swych bliskich i siebie samej zaletę wielkoduszności:
umiała wybaczać i zapominać urazy. Dzięki temu rodzicom moim los dał cenny dar:
żyli i starzeli się będąc ze sobą w przyjaźni – nie zdołały jej zniszczyć żadne
burze, nieuniknione w każdym małżeństwie.
Każdy człowiek będący dorosłym z racji ilości przeżytych lat, staje się
prawdziwie dorosły dopiero wtedy, gdy nie ma już osób, do których może zwrócić
się: Tato lub Mamo. Tak stało się owego dnia także i w moim przypadku.
Moja Mama nazywała się z
domu Dąbrowska. Nazwisko to jest w Polsce bardzo popularne.
Dąbrowscy występują w każdym prawie zakątku kraju. O rodzinie Dąbrowskich, tych
z których pochodzi moja Mama, tak pisze ksiądz Adam Boniecki w swym Herbarzu
Polskim:
|
DĄBROWSCY h. DĄBROWA
prawdopodobnie pochodzą z Dąbrowy, leżącej w dawnym powiecie szreńskim, skąd się po całem
Mazowszu rozeszli. Do nich
zaliczyć należy i Dąbrowskich, właścicieli Dąbrowy-Szostaki, w ziemi
wiskiej. Piotr, właściciel dóbr Wnory, Wola i Pażochy w 1617 r., pozostawił
syna Jana, po którym było dwóch synów: Walenty i Mateusz. Walenty miał syna Wojciecha, a ten Adama, po którym: 1) Maciej, żonaty z Maryanną Szepietowską, pozostawił syna Ludwika i 2) Ignacy, żonaty z Barbarą Stokowską miał syna
Ludwika Jakóba, wylegitymowanych ze szlachectwa w Królestwie... |
Pierwszym Dąbrowskm, o którym mówi rodzinny przekaz mej Mamy, był
ziemianin Adam Dąbrowski herbu Dąbrowa,
syn Wojciecha i praprawnuk Piotra Dąbrowskiego, w 1617 r.
właściciela majątku Wnory-Pażochy na Podlasiu, żonaty z Katarzyną Wyszyńską. Miał dwóch synów: Macieja żonatego z
Marianną Szepietowską i Walentego, który wybrał stan duchowny. Ksiądz Walenty Dąbrowski
był kapelanem 2-go pułku ułanów wojsk Królestwa
Polskiego. Po przejściu na emeryturę był „rezydentem” przy kościele
parafialnym w Krasnymstawie w ziemi
lubelskiej i honorowym kanonikiem kapituły sandomierskiej. Zmarł w
Krasnymstawie w 1850 roku, mając 76 lat .
Drugim synem Macieja Dąbrowskiego i Marianny Szepietowskiej był pradziadek mej
Mamy, Ludwik, urodzony w 1799 r., żonaty z
Anną z Emeryków. Autor Herbarza
nie wymienia Anny, widocznie materiały, z których czerpał informacje o Ludwiku
synu Macieja pochodziły z czasów, gdy Ludwik nie był jeszcze żonaty. Ludwik był
podoficerem wojsk Królestwa Polskiego. Po upadku powstania listopadowego w 1831 roku i
zlikwidowaniu przez Carat wojska polskiego, objął urząd Kassyera Kassy Miejskiej w Krasnymstawie, niewykluczone że dzięki wstawiennictwu swego stryja
kanonika. Zmarł w tym mieście w 1868 roku. To od Piotra Dąbrowskiego, w 1617 r.
właściciela majątku Wnory-Pażochy zaczyna się, a na Ludwiku synu Macieja kończy rodowód
Dąbrowskich herbu Dąbrowa,
przodków mej Mamy, podany w Herbarzu
Polskim księdza Adama Bonieckiego.
Dalszy ciąg tej gałęzi Dąbrowskich jest
następujący: syn Macieja Ludwik Dąbrowski i Anna z Emeryków mieli dwóch
synów i dwie córki. Starszym synem był Ignacy-Franciszek, urodzony
w 1840 roku, a dwa lata młodszym Alfons, dziadek mej Mamy, pracownik
banku w Kielcach, żonaty z posażną obywatelską córką, panną Lucyną
Jabłkowską. Portrety
rodziców Lucyny zachowały się i wiszą obecnie w moim domu. Jabłkowscy stanowili
oryginalną parę ludzi rozmiłowanych w muzyce. On był właścicielem majątku we
wsi Łazy, melomanem jeżdżącym do Włoch na sezony
operowe, a ona – poznaną tam i poślubioną przez niego włoską śpiewaczką
operową, osobą o wybitnej urodzie. To do niej jest tak łudząco podobna moja
wnuczka Karolina – ma te same oczy i spojrzenie co pani z portretu.
Rodzina
Jabłkowskich była prężna, a jej członkowie energicznymi i
przedsiębiorczymi ludźmi. Potomkowie prababki mej babki Dąbrowskiej otworzyli w
Warszawie pierwszy w Polsce duży dom towarowy o nazwie Bracia
Jabłkowscy i Ska.
Rozpoczął on działalność 7 listopada 1914. Poprzez bezpośrednie zaopatrywanie
się u producentów, spółka wyeliminowała łańcuch pośredników i mogła zaoferować
klientom tańszy produkt. Aby uprzyjemnić zakupy, otwarto na trzecim piętrze
kawiarnię, a w sezonie letnim, na tarasie na dachu, serwowano kefiry i soki
owocowe, propagując idee zdrowego żywienia.
Karolinka pod portretem prababki swej prababki
Dom
Jabłkowskich był do 1939 roku jedynym tego typu domem handlowym w Warszawie. Czynny był
również podczas niemieckiej okupacji. W czasie Powstania Warszawskiego firma
wspierała powstańców, zaopatrując ich w odzież, obuwie i żywność. Produkowano
tu także amunicję. Jako jeden z nielicznych budynków w tamtym rejonie Warszawy,
Dom Towarowy Braci Jabłkowskich przetrwał szczęśliwie bombardowania miasta. W
1945 roku wznowiono sprzedaż oraz rozdzielano tam towary UNRRA .
W
maju 1950 roku odebrano budynek rodzinie Jabłkowskich i dom towarowy upaństwowiono. Od 1951 do 1970
roku w budynku mieścił się Centralny Dom Dziecka, następnie Dom Obuwia oraz
siedziby różnych biur, a od 1992 roku dom handlowy "Arka". W czerwcu
1996 roku reaktywowano firmę Bracia Jabłkowscy i zwrócono jej budynek handlowy
przy Brackiej 25. (Wikipedia)
Alfons
Dąbrowski miał dwie córki oraz syna Stefana, człowieka o duszy artysty i
rozmiłowanego w muzyce, podobnie jak jego dziadkowie Jabłkowscy. Alfons
roztrwonił jakoby cały majątek – swój, swojej żony a także zapis, jaki żona
zrobiła dla ich syna z przeznaczeniem na jego kształcenie muzyczne. W ten
sposób Stefan Dąbrowski, ojciec mojej
Mamy, nie miał już żadnego zaplecza
finansowego. Pieniądze na naukę w Konserwatorium Warszawskim zdobywał pracując
w biurze zarządu Kolei Nadwiślańskiej. Praca ta zupełnie nie była po linii jego
artystycznych zainteresowań. Marzył o karierze muzycznej – pragnął jeździć po
świecie i dawać koncerty fortepianowe. Brak pieniędzy i słabe zdrowie
uniemożliwiły mu ukończenie studiów.
|
|
Alfons Dąbrowski,
pracownik banku Kielce, ok.l880 |
Stefan Dąbrowski, muzyk Warszawa, 1899 |
Stefan Dąbrowski pojął za żonę
Kazimierę Buszek, protegowaną żony dyrektora Kolei Nadwiślańskiej,
którą poznał w ich domu. Miał z nią dwoje dzieci – Adama i Irenę – moją Mamę. Stefan Dąbrowski zrealizował w
końcu swe marzenie i w 1914 roku wyjechał do Rosji na tournée.
Wybuch I-ej wojny światowej niestety przekreślił wszystkie jego plany. Zmarł w
Humaniu w 1918 roku na
gruźlicę w zupełnej nędzy podczas swego pierwszego i ostatniego, nieudanego
tournée artystycznego. W czasie długiej choroby pielęgnowała go głównie córka
– żona musiała przejąć trudy utrzymania rodziny.
W rodzinie mojej Mamy mówiło się o
jakimś bliżej nie sprecyzowanym powinowactwie z generałem Henrykiem Dąbrowskim, wodzem Legionów Polskich, naczelnym wodzem wojsk
Księstwa Warszawskiego a potem
generałem wojsk Królestwa Polskiego. Tablica genealogiczna generała tego
nie potwierdza. Żaden z przodków generała nie mógł być krewnym przodków mej
Mamy. Jedyne możliwe wytłumaczenie tej famy może pochodzić
z faktu że syn generała, trojga imion Jan Michał Henryk Dąbrowski, był żonaty kolejno z Zofią i Wiktorią, dwoma pannami Dąbrowskimi, córkami pułkownika Pawła
Dąbrowskiego posiadającego
majątek w Biskupim w Koneckim powiecie. Jest
możliwe, że przodkowie mojej Mamy – Dąbrowscy z Łomżyńskiego byli w jakiś
sposób spowinowaceni z Dąbrowskimi z powiatu
Koneckiego. Ten szczegół z biografii syna generała Dąbrowskiego wynalazła
Helenka. Zależało jej na znalezieniu wiarygodnego
wytłumaczenia opowieści zasłyszanych kiedyś od swej teściowej.
|
|
W
wieku ok. 20 lat |
Warszawa, 1912 rok |
Kazimiera
Dąbrowska, z domu Buszek |
¬ ¬ ¬
Sprzedaż magli rosła bez
przerwy. Opory Helenki, wobec oczywistych korzyści, jakie ich produkcja nam
przynosiła, topniały w tempie proporcjonalnym do ilości wpływów. Stopniowo
obsprawialiśmy się we wszystkie potrzebne rzeczy. Żyliśmy jednak nadal skromnie
– zupełnie nie miałem skłonności do afiszowania się pieniędzmi – tak ze
względów dydaktycznych wobec dzieci, jak i naszego bezpieczeństwa, jeśli idzie
o fiskusa. Wiedząc, z jak wielkim trudem one przychodziły, nie miałem także
zamiaru szastać nimi bez zastanowienia. Chciałem zgromadzić ich zapas,
przeznaczony bądź na czarną godzinę, bądź do wykorzystania, gdyby jakaś korzystna
okazja ewentualnie się nadarzyła.
Powstał w ten sposób problem, co zrobić z nadmiarem przybywającej
ciągle gotówki. Trzymanie jej w słabnących stale złotówkach nie miało sensu tym
bardziej, że za złotówki niewiele można było kupić – w sklepach i tak nie było
wiele towaru. Sowieckim wzorem coraz więcej pojawiało się natomiast państwowych
sklepów dewizowych. W założeniu miały to być sklepy, w których można by było
kupić jedynie zagraniczne towary za zagraniczne pieniądze. Jednakże z biegiem
czasu pojawiły się w nich także te wszystkie deficytowe towary produkcji
krajowej, których w normalnych sklepach nie można było kupić za złotówki. Jeżeli
więc chciało się kupić jakiś bardziej wyszukany towar, na przykład produkowany
już wówczas w Polsce kolorowy
telewizor, można go było kupić jedynie w takim sklepie, ale płacąc w dolarach.
Absurd PRL-owskiej rzeczywistości polegał na tym, że legalnie
dolarów nie można było posiadać, chyba że zostały one oficjalnie przywiezione z
zagranicy. Niewielu ludzi mogło się jednak tym wykazać. Ponieważ już antyczni
Rzymianie stwierdzili, że natura nie lubi próżni, utworzył się więc
natychmiast olbrzymi czarny rynek handlu zagranicznymi dewizami. Każdy, kto
miał jakieś nadwyżki pieniędzy, lokował je zaraz w dolarach. Ja też musiałem to
robić, narażając siebie i innych na poważne ryzyko. Ryzykować trzeba było
jednak stale i wszędzie – samo życie wszak jest już przecież wielkim ryzykiem.
Gromadziłem więc i złotówki i dolary z myślą, że przydadzą się w przyszłości na
rozruch własnej firmy. Marzyło mi się bowiem ciągle, że może uda mi się w końcu
przezwyciężyć urzędnicze opory i otworzyć legalną firmę produkującą magle w sposób oficjalny. Znów, zamiast
twardo chodzić nogami po ziemi, wykazywałem wyjątkową naiwność – życie w PRL-u oparte było przecież na zorganizowanym przez
państwo wyzysku swych obywateli. Ten, kto był bardziej rzutki i chciał zdobyć
więcej niż państwo pozwalało, nie mógł tego robić legalnie – był skazany na
działanie w podziemiu gospodarczym i oszustwa podatkowe.
Seria 100 sztuk magli została
sprzedana w ciągu dwóch lat, a zapotrzebowanie dalej rosło. Po aparaty te
przyjeżdżali nie tylko wielcy producenci pomidorów z podwarszawskiego,
sandomierskiego i kieleckiego zagłębia warzywniczego, ale i pomniejsi ogrodnicy
z całej Polski. Idąc za ciosem, w 1974 roku uruchomiłem produkcję
serii 200 sztuk. Pieniądze dalej wpływały tak szerokim strumieniem, że można
było zacząć myśleć o jakiś większym celu, na który można by je przeznaczyć.
Wpadł mi wtedy do głowy szalony pomysł, zakodowany pewnie w genach
odziedziczonych po Dąbrowskich, Chmielikowskich i Staszewskich, aby spróbować kupić jakiś niszczejący dworek
szlachecki i w ten sposób uratować go od zupełnej zagłady. Takich
zdewastowanych rozpadających się dworków, pochodzących z upaństwowionych
prywatnych majątków przejętych przez Państwowe Gospodarstwa Rolne, było w owych
czasach bardzo wiele. PGR-y czasem pozbywały się ich i to za stosunkowo niskie
ceny, zaczynające być w zasięgu mych możliwości. Rozpocząłem wtedy
przeprowadzać rozeznanie, przeglądać ogłoszenia w prasie i przepytywać
znajomych. Helenka również i tym
razem nie była zachwycona mym pomysłem. Nie widziała się w roli gospodyni
prowadzącej gospodarstwo wiejskie. Twierdziła może i słusznie, że ze względu na
przyszłą szkołę średnią dla dzieci, trzeba trzymać się mieszkania w dużym
mieście, a nie sterować w kierunku przenosin na wieś. Mimo to zaczęliśmy
jeździć po całej Polsce aby oglądać
obiekty do sprzedaży. Zwiedziliśmy ich chyba ze dwadzieścia. Większość była w
takiej ruinie, że nie byłoby mnie stać na ich uratowanie. Część była właśnie
kupiona przez podobnych do mnie zapaleńców. Moda na nabywanie dworków i ich
ratowanie od zagłady właśnie rozpoczynała się w Polsce. Inne nie wchodziły w
rachubę ze względu na zepsute otoczenie – wycięty park lub wybudowane potem w
bliskim sąsiedztwie bloki mieszkalne, szosę czy linię kolejową. Jeszcze inne
były za duże lub za drogie.
Podróże po Polsce w poszukiwaniu
dworku trwały wiele, wiele lat. Uczestniczyły w nich i entuzjazmowały się nimi
również i nasze dzieci. Nabraliśmy wówczas zwyczaju, że gdziekolwiek jadąc,
rozglądaliśmy się po okolicy. Jeżeli gdzieś w bok od głównej szosy widać było
wieś, a na jej skraju rozległą kępę wysokich drzew, wiedzieliśmy już że mógł to
być albo cmentarz, albo park z dworkiem jak rodzynkiem w środku. Zjeżdżaliśmy
wtedy z szosy by stwierdzić, czy jest to dworek oraz dowiedzieć się do kogo
należy i czy jest do kupienia. Jeżeli nie był to cmentarz a rzeczywiście
dworek, to przeważnie zastawaliśmy tam albo kompletną już ruinę, albo nowego,
świeżo upieczonego właściciela, krzątającego się z obłędem w oczach osobiście,
często wraz z całą rodziną przy odbudowie zabytku własnymi rękami.
Z tej olbrzymiej ilości obejrzanych dworków tylko ostatni, we wsi Grzebowilk koło Mińska
Mazowieckiego, spełniał wszystkie moje wymarzone kryteria. Był on w
moich oczach idealnym przykładem typowej siedziby ziemiańskiej. Widziałem się
już w myślach jak z podobnym samozaparciem jak inni poświęcam każdą wolną
chwilę i każde zarobione pieniądze dla przywrócenia dworkowi jego poprzedniej
świetności. Ku memu wielkiemu żalowi transakcja nie doszła niestety do skutku.
Właścicielka wycofała się z niej.
Z czasem na skutek dużego popytu ceny dworków wzrosły tak znacznie, że
tego rodzaju zakup przestał już być w zasięgu mych możliwości finansowych.
Pociechę i wielką satysfakcję stanowi dla mnie obecnie fakt że mój syn Andrzej przejął po
mnie, i to z pełnym sukcesem, tę szlachetną pasję.
¬ ¬ ¬
Stosunki mojej córki Ani, odznaczającej się już wówczas wyjątkowo
niezależną i pełną fantazji naturą, z jej dosyć przyziemną lecz wpływową w
szkole wychowawczynią klasową stały się w tym czasie bardzo napięte. Ania miała trudny do
zaakceptowania przez przeciętnych pedagogów zwyczaj uczenia się tylko tych
przedmiotów, które tolerowała. Na lekcjach z pozostałych przedmiotów była
obecna tylko ciałem. Duch jej przebywał wtedy z bohaterami książek, czytanych
sobie cicho i niewzruszenie pod pulpitem. Doszło do tego, że groziło jej
usunięcie z liceum. Znałem tę sytuację z własnego doświadczenia, choć w moim
przypadku powodem groźby usunięcia ze szkoły był nadmiar aktywności na
lekcjach, a nie jej brak.
Helenka uruchomiła swe
klasztorne znajomości, w wyniku czego pojechaliśmy do Pobiedzisk pod Poznaniem,
gdzie siostry z zakonu Sacré
Coeur prowadziły dla dziewcząt szkołę z internatem. Siostry miały komplet
uczennic, lecz Helence udało się ubłagać przełożoną, aby zechciała przyjąć jeszcze
jedno, tak obiecujące, a niedocenione na Śląsku dziewczę. Od
nowego roku szkolnego 1974/75 Ania została więc
przeniesiona do tej dosyć odległej od Gliwic miejscowości.
Znalazła tam podobną atmosferę, jaką już znała z nowosądeckiego internatu
sióstr Niepokalanek. Ze względu na odległość, nasze odwiedziny w Pobiedziskach
nie mogły być już tak częste, jak byśmy chcieli.
W czasie wakacji 1975 roku Helenka zorganizowała
obiecany od dawna dzieciom spływ kajakowy na Mazurach. Z myślą o nawiązaniu ewentualnej wymiany językowej z
francuskimi rodzinami, zaprosiliśmy na wakacje do Polski córkę Maryńci, Karolinkę Rey i jej koleżankę
Simone de Montalembert. Dla towarzystwa pannom zaproszeni zostali także
koledzy naszych córek – Rolf Stanek oraz Janusz Moszyński. Organizacja tej wyprawy wymagała wielu przygotowań, toteż Helenka wyjechała z
Kasią i Andrzejem już kilka dni
wcześniej do Augustowa, gdzie dzięki poleceniu do znajomego Burka
Gromnickiego, znanego miejscowego lekarza doktora Mateuszuka,
miała od ręki załatwić wypożyczenie kajaków, namiotów i rezerwację miejsc w
wodnych stanicach. Ja miałem dowieźć tam Karolinkę i Simone, które w międzyczasie
powinny były dojechać z Francji do Gliwic, oraz Anię. Obaj chłopcy mieli doszlusować do Augustowa we
własnym zakresie pociągiem i cały komplet uczestników miał się tam spotkać w
oznaczonym dniu na przystani kajakowej.
Wszystko odbyło się zgodnie z ustalonym planem i po kilku dniach w
sobotnie popołudnie wiozłem trzy młode dziewczęta z Gliwic przez Warszawę na Mazury nowo
wybudowaną warszawską szosą szybkiego ruchu. Jechało nam się doskonale, bo ruch
był jak zwykle niewielki, a szosa gładka jak stół i aż po horyzont prawie
pusta. Karolinka i Simone, które były w Polsce po raz
pierwszy, rozglądały się ciekawie dookoła, podziwiały polskie sielskie
krajobrazy za oknami samochodu i szczebiotały z Anią mimo niejakich
kłopotów językowych. W pewnej chwili usłyszałem jak Karolinka Rey wskazując na
drogę przed nami powiedziała do swej przyjaciółki: regarde bien, c’est le samedi après-midi. Była to uwaga,
która dla człowieka nie znającego Francji i nie
mieszkającego tam nigdy, znaczyłaby tylko to, co zostało powiedziane, czyli: popatrz, jest sobota po południu. Ja
jednak znałem Francję i stosunki tam panujące. Zrozumiałem dobrze, co Karolinka
miała na myśli mówiąc: popatrz, jest
sobota po południu, a w domyśle: a tu szosa jest właściwie pusta!
Rzeczywiście, sieć dróg w Polsce w tym czasie była już nienajgorsza, ale ze
względu na małą ilość samochodów prywatnych, wyprzedzała wówczas znacznie
możliwość jej nasycenia ruchem samochodowym. We Francji w sobotę o tej porze,
po szosach i autostradach wychodzących gwiaździście ze stolicy na zewnątrz,
płynęła nieprzerwana, niewyobrażalna dla ówczesnego Polaka, wielopasmowa rzeka
samochodów wywożących zmęczonych życiem w dusznym miejskim molochu Paryżan na
upragniony weekend do ich maison
secondaire na prowincji.
Dwutygodniowy spływ kajakowy udał się wyjątkowo i pozostał w naszej
pamięci jako wielki organizacyjny sukces Helenki. Wspomnienia z rannych grzybobrań w prawie
dziewiczych jeszcze wówczas mazurskich lasach, puszczańskich biwaków gdzie
Helenka dawała popisy swych kulinarnych improwizacji, wieczornych ognisk nad
brzegiem wody pod rozgwieżdżonym niebem oraz mrożące krew w żyłach, mogące
skończyć się tragicznie perypetie na rozszalałych burzą wodach jeziora Wigry stały się przez
szereg następnych lat przedmiotem wielu opowieści w rodzinach uczestników tej
wycieczki. Młodzi wrócili do swych domów ogorzali, zmężniali, w doskonałej
kondycji, zachwyceni Mazurami i Helenką.
Uczestnicy spływu na Mazurach
Rząd górny: Simone de Montalembert, Ania Mauberg, Janusz Moszyński,
Rolf Stanek, Karolinka Rey.
Rząd
dolny: Helena Mauberg, Kasia Mauberg, Andrzej Mauberg.
¬ ¬ ¬
Budowa kombinatu w Policach weszła w nową
fazę. Po wybudowaniu części zaprojektowanej w kraju, przyszła kolej na budowę
instalacji licencyjnych. Zaczęliśmy wówczas finalizować rozmowy z zagranicznymi
firmami na temat zakupu licencji na produkcję nawozów kompleksowych, o
potrzebnym rolnictwu specjalnym składzie. Zaczęły się służbowe wyjazdy zagraniczne
mające na celu zwiedzanie istniejących już i pracujących podobnych kombinatów
chemicznych na Zachodzie.
Jedną z firm, z którą prowadziliśmy rozmowy na temat zakupu licencji,
było duże francuskie konsorcjum Creusot
Loire Entreprises, w skrócie zwane CLE. Na zaproszenie tej firmy wyjechałem
jesienią 1975 roku w składzie delegacji polskich ekspertów do Hiszpanii, aby tam w Barcelonie, Sewilli i Madrycie obejrzeć jak
pracują takie fabryki nawozów, których licencję chcieliśmy kupić dla kombinatu
w Policach. W skład delegacji wchodzili wyżsi pracownicy Ministerstwa
i Zjednoczenia, dyrektor techniczny
Zakładów w Policach Jerzy N., a szefem całej delegacji był dyrektor
techniczny naszego biura projektów, Adam Minc. Pan Jerzy N. był młodym jeszcze człowiekiem, a swe
bardzo odpowiedzialne stanowisko dyrektora Kombinatu zawdzięczał doskonałemu
pochodzeniu robotniczo-chłopskiemu, przynależności do PZPR oraz wyższym studiom
inżynierskim na jakie partyjnymi kanałami został skierowany do Instytutu
Technologicznego w Moskwie.
Oprócz części
oficjalnej polegającej na zwiedzaniu fabryk nawozów sztucznych, hiszpańscy
gospodarze wraz z Creusot-Loire zorganizowali bogaty program turystyczny.
Wozili nas mikrobusem w różne ciekawe turystycznie miejsca. Robiliśmy długie
wypady. Byliśmy w Grenadzie i oglądaliśmy
pełni podziwu zespół Alhambry ze słynnym,
jakby utkanym z koronki dziedzińcem Mirtów oraz Alcazar, czyli zamek. W
Toledo zwiedzaliśmy
katedrę i dziesiątki innych kościołów a także muzeum El Greca. W Sewilli spędziliśmy
weekend. Zwiedziliśmy imponującą katedrę |
|
Barcelona kościół Św. Rodziny |
W czasie jazdy samochodem gospodarze, jak to południowcy, weselili się
i śpiewali. Kiedy już pękły pierwsze lody i nawiązała się komitywa, Hiszpanie poprosili,
abyśmy my też zaśpiewali jakieś polskie piosenki. Zaczęliśmy więc śpiewać
nasze. Po wyczerpaniu repertuaru aktualnych popularnych przebojów radiowych
sięgnęliśmy do pokładów starych pieśni harcerskich, a potem do przedwojennych
wojskowych i legionowych. Ze zdziwieniem zauważyłem, że wszyscy wysocy
przedstawiciele Ministerstwa i Zjednoczenia a także i młody mocno partyjny
dyrektor Polic doskonale znali
zarówno melodie jak i słowa tych wszystkich legionowych przedwojennych,
pomijanych milczeniem przez oficjalną cenzurę kapitalistyczno-burżuazyjnych pieśni, mających zostać wymazane z
narodowej pamięci. Bez najmniejszych oporów, a raczej z wyraźną nawet
przyjemnością wyśpiewywali je na całe gardło.
W Madrycie życzliwi
gospodarze zaprosili nas na walkę
byków odbywającą się na specjalnym stadionie Corrida de los Torros. Chcieli podzielić się z nami tym, co mieli
najlepszego. Cały spektakl trwał przeszło dwie godziny. Dokładnie co
dwadzieścia minut wjeżdżał na stadion ciągnik i liną zaczepioną o tylne nogi
ściągał z zalanej krwią areny nieżywe zwierzę, bezlitośnie zakłute przez
dumnego torreadora wspomaganego przez dzielnych piccadores i banderilleros.
W odróżnieniu od szalejących z zachwytu i zemocjonowanych do ostateczności
Iberyjczyków, nam, Słowianom, na ten widok publicznego uśmiercania zaczęło
robić się dziwnie i słabo. Każde efektowne pchnięcie szpadą i każdy unik
torreadora przed atakiem oszalałego z bólu, przerażenia i zalanego krwią byka
publiczność kwitowała oklaskami i fanatycznym zbiorowym przeciągłym okrzykiem ooollééé. Po pierwszej godzinie i
trzecim zaszlachtowanym byku byliśmy bladzi, bliscy wymiotów i całkowicie po
stronie tych nieszczęsnych zwierząt. W tym barbarzyńskim spektaklu byki
pozbawione były najmniejszych szans, a z ich nieuniknionej śmierci publiczność
robiła sobie podniecające widowisko.
Madryt – arena corridy
Po przerwie emocje sięgnęły zenitu. Pojawił się jakiś nowy, sławny
podobno torreador. Pierwszy byk był wyjątkowo okazały, duży i groźny. Przez
megafony ogłoszono, że ważył
Nie wytrzymałem już tych jatek i wraz ze znajomym architektem Jerzym
Krajewskim z warszawskiego
Biura Projektów PROCHEM wyszliśmy zbrzydzeni okrucieństwem tego przerażającego
widowiska, nie czekając na egzekucję trzech pozostałych byków. Nazajutrz
zauważyłem, że stosunek członków naszej delegacji do Hiszpanów jakby nieco
ochłódł.
Indagowani na temat tej masakry gospodarze bagatelizowali sprawę
twierdząc, że corrida odzwierciedla walkę Dobra, uosabianego przez torreadora i
jego efektowne taneczne ruchy, ze Złem symbolizowanym przez rozjuszonego byka.
Nie zauważali jednakże, że na arenie byk nie ma żadnych szans i „dobry”
torreador zawsze zwycięża, podczas gdy w życiu nie zawsze tak bywa. Nie
zauważali także, że byki na początku spektaklu wcale nie były rozjuszone. To
dopiero torreador wraz z pomocnikami, dopingowani przez publiczność zbiorowym
okrzykiem olé, prowokowali zwierzę do
wściekłości i obrony przez atak.
Zupełnie na marginesie zauważyłem przy tej okazji, że hiszpański okrzyk
olé, wyrażający zadowolenie, radość
i satysfakcję, musiał chyba dać początek francuskiemu słowu desolé. Słowo to w dosłownym tłumaczeniu
oznacza nie [jestem] olé i wyraża uczucia zupełnie przeciwne niż olé – czyli smutek, żal lub przykrość.
W Barcelonie, gdzie zwiedzaliśmy fabrykę nawozów sztucznych, niewiele
brakowało, aby nasza delegacja skompromitowała się doszczętnie. Byliśmy sami w
olbrzymim gabinecie dyrektora fabryki i czekaliśmy na jego przyjście.
Przeglądając tomy stojące rzędem w bibliotece, dyrektor Zakładów w Policach odkrył tam
opasły tom Bilansu Firmy za ubiegły
rok. Kierowany zapewne odruchem warunkowym wpojonym mu na odpowiednim kursie
jego moskiewskich studiów, wyjął go niepostrzeżenie z szafy i schował do swej teczki.
Następnie z dumą zawiadomił o swym wyczynie kierownika naszej delegacji, Adama
Minca. Ten o mało nie dostał ataku serca.
— Odstaw to natychmiast na miejsce – powiedział Adam osłupiały ze
zdumienia i poruszony do głębi.
— Ależ to jest przecież wspaniała zdobycz, przyda się
nam przy opracowaniu analizy ekonomicznej produkcji nawozów w Policach – zdziwił się
pan N. Spodziewał się pochwały za swój refleks i zupełnie nie rozumiał tej
reakcji potępienia i oburzenia.
— Powtarzam, odłóż to natychmiast na miejsce. Od tego
rodzaju roboty, którą ty się zająłeś, są zupełnie inni ludzie i inne,
profesjonalne służby – Adam Minc użył jedynego
argumentu, który do tego rodzaju człowieka mógł skutecznie trafić. My
pracujemy w innym resorcie. Jesteśmy oficjalną delegacją ministerialną. Nie
jesteśmy tu po to by wykradać dokumenty, lecz by nawiązać przyjazne kontakty i
w żadnym wypadku nie kompromitować naszego kraju wobec życzliwych nam
Hiszpanów.
W tym momencie do gabinetu wszedł uśmiechnięty gospodarz, dyrektor
fabryki w Barcelonie, by nas przywitać u siebie i zaprosić na obiad.
Kierownik naszej delegacji wykazał się błyskawicznym refleksem i zmysłem organizacyjnym
– polecił kilku z nas zrobić sztuczny tłok wokół szafy by osłonić pana N. przy
odkładaniu Bilansu na miejsce. Sam
zajął Hiszpana rozmową by w ten sposób odwrócić jego uwagę w innym kierunku.
Ta dosyć nerwowa akcja powiodła się i gruba księga wróciła ku naszej uldze na
swe miejsce na półce.
Po obiedzie i powrocie do hotelu kierownik naszej delegacji zwołał w
swym pokoju odprawę całej naszej grupy. Tłumaczyliśmy tam długo i cierpliwie
nic nie rozumiejącemu panu N. niestosowność jego zachowania. Wcale nie jestem
pewien, czy przekonaliśmy go choć w części. Sowiecka filozofia, którą włożono
mu w Moskwie do głowy,
zobowiązywała przecież każdego wychowanka imperium do stosowania wszelkich
sposobów i bezwarunkowego wykorzystywania każdej nadarzającej się okazji w celu
zdobycia przewagi dla swego wspaniałego robotniczo-chłopskiego kraju nad
podłym, niezasługującym na żadną litość bogatym, kapitalistycznym krwiopijcą.
Zacząłem zastanawiać się wówczas głębiej nad sowiecką mentalnością i
duchem tego narodu. Zacząłem porównywać Rosjan z innymi, na przykład Niemcami.
Jakie są różnice w cechach narodowych pomiędzy tymi naszymi dwoma wielkimi
sąsiadami? W warunkach wojny są oni w gruncie rzeczy obaj takimi samymi
zbójcami, rabusiami i bezwzględnymi mordercami. Jednakże wydaje się że Niemcy,
będąc narodem od wieków poddanym rygorom wiary i praworządności, akty
nieetyczne wykonują, poza sadystycznymi i zboczonymi wyjątkami, raczej z
oporami, będąc pod wpływem jakiejś zbrodniczej, np. faszystowskiej ideologii i
na wyraźny rozkaz. Rosjanie nie potrzebują natomiast specjalnego rozkazu do
przełamania swych oporów moralnych. Aktualnie są ich chyba po prostu zupełnie
pozbawieni. Od prawie trzech pokoleń wychowywani byli w społeczeństwie
bolszewickim, programowo ateistycznym, systemowo laickim i pozbawionym
wszelkiej praworządności. Wcześniej, jeszcze przed rewolucją bolszewicką, mieli
w swej historii wiele pokoleń żyjących w carskim autorytaryzmie i byli od
wieków zmuszeni w celu przeżycia, do oszukiwania władzy, ciemiężącej ich nad
miarę i bez skrupułów. Ostatnie pokolenia, te które żyły w komunizmie, były
dodatkowo zmuszone współżyć z monstrualnym ustrojowym i wszechobecnym
zakłamaniem totalitaryzmu i same nauczyć się go stosować. Dodatkowo, musiały
także nauczyć się egzystencji w porażającym chaosie sowieckiej gospodarki
państwowej oraz w niestabilnych warunkach stale zmieniających się dyrektyw i
układów politycznych. Żadnej więc stabilności, żadnego pewnika, żadnego oparcia
moralnego i żadnej uczciwej instancji, do której można by się w ostateczności
odwołać. W swej masie stały się w nieunikniony sposób także cyniczne i
amoralne, czego wyrazem stała się między innymi przysłowiowa dla sowieckiego
człowieka ucieczka w alkohol. Pokolenia te zostały okaleczone przez
pozbawienie hamulców moralnych. Bez większych oporów psychicznych ulegają
pokusie czynienia zła, sami będąc od tak dawna poddani jego destrukcyjnemu
działaniu. W ten sposób zapewne odreagowują na innych to, co wcześniej spotkało
ich samych.
Niemcy są narodem pracowitym, praworządnym, posiadającym głęboko
zakorzenioną wewnętrzną potrzebę zorganizowanego życia, łaknącym otrzymywać i
sumiennie wykonywać rozkazy. Są posłuszni, uwielbiają pić piwo i chodzić
czwórkami w kolumnach w takt muzyki marszowej. Te ich właściwości należy
wykorzystać w pozytywnym celu. Dlatego też, aby zabezpieczyć się przed
niemieckimi ciągotami hegemonistycznymi i uczynić z nich naród współżyjący z
innymi w pokoju, wystarczy stworzyć im ku temu właściwe warunki – zadbać o to,
aby na ich czele stanęli pozytywni przywódcy, posiadający konstruktywny program
gospodarczy i wyznający pokojowe idee. Wtedy, wykonując ochoczo ich
polecenia, pójdą czwórkami nie na podbój innych narodów, lecz do pracy, a potem
spokojnie do piwiarni.
Zabezpieczyć się przed imperialnymi ciągotami Rosjan jest nieporównanie
trudniej. Rosyjski naród, od pokoleń gwałcony fizycznie i psychicznie przez
carskie samodzierżawie
a potem przez bolszewicki terror, jest przyzwyczajony do bytu w buncie,
wewnętrznym sprzeciwie wobec władzy i w anarchii. Jest z tego rodzaju sytuacją
tak oswojony, że uznaje ją za normę. Sowiecka władza nauczyła go dodatkowo
donosicielstwa i nieufności wobec bliźnich. Rosjanie są skrzywieni psychicznie
przez prawie cztery pokolenia wychowania w bolszewickiej propagandzie i w
niewiarygodnie monstrualnym, wszechobecnym zakłamaniu. Zaczynało się ono już w
szkole, wraz z nauką pieśni o przepięknej melodii i
wyjątkowo szyderczo obłudnych, cynicznie kłamliwych słowach refrenu: …
Sziroka strana maja rodnaja. / Mnogo w niej liesow, poliej i riek. / Ja drugoj
takoj strany nie znaju / Gdie tak wolno dyszyt czełowiek… Człowiek ukształtowany w taki sposób nie
potrafiłby już chyba żyć w zorganizowanym demokratycznie społeczeństwie. W
takim, w którym każda jednostka, będąc autonomiczna, jest otwarta na innych, a
równocześnie część swej osobistej wolności dobrowolnie ogranicza na rzecz
ogółu. Przymusowa kolektywizacja
wywołała u nich ponadto odruchową niechęć do wszelkich form wspólnego,
zorganizowanego życia. Z tego powodu są wielkimi indywidualistami. Kierowanie
tak olbrzymią ilością tak anarchistycznie nastawionych indywidualności, dla
których kłamstwo, chaos, pijaństwo, bunt, nieszczerość i nieufność stanowią
naturalny żywioł, jest wręcz zupełnie niemożliwe. Co gorsza, wpojona im już w
okresie caratu, a pogłębiona w ciągu przeszło 70-ciu lat trwania sowieckiego
systemu filozofia usprawiedliwiająca wszelkie kłamstwa i oszustwa dokonane w
imię dobra swego kraju wobec podłego,
krwiopijczego i bogatego kapitalistycznego Zachodu pozostała w spuściźnie i
rozgrzesza, także i obecnie, z każdej nieuczciwości czy nikczemności
popełnionej wobec obcokrajowca czy wobec krajów Zachodu jako całości.
Tego rodzaju mentalnością przesiąknięci są siłą rzeczy również i
rosyjscy menedżerowie gospodarki oraz członkowie elity władzy politycznej. Nie
tylko bolszewiccy, ale i postsowieccy. Przykłady na brak rosyjskiej
wiarygodności, na obłudę i na rosyjską przewrotność istniały i istnieją obecnie
nadal. Obserwujemy kolejne etapy tej hipokryzji: cyniczne złamanie przez Rosję jej
traktatowych gwarancji niepodległości dla Ukrainy, obłudna aneksja Krymu, judzenie i militarne wspieranie separatystów w
Donbasie i Doniecku, czynna militarna destabilizacja niepodległego
sąsiada i łamanie każdej obietnicy na oczach świata są tego najlepszymi
przykładami. Dyplomacja rosyjska na forum ONZ twierdzi obłudnie, podobnie jak
robiła to w 1939 roku po napaści na Polskę, że chodzi tu jedynie o obronę ludności rosyjskiej.
Przed kim? Tego nie wiadomo. Nie ma powodu przypuszczać, że tego rodzaju
zorganizowane działania nie zaistnieją także i w przyszłości. To jest przyczyna,
dla której mam powody twierdzić że Rosja, zarówno carska, potem bolszewicka a także i ta
obecna pseudodemokratyczna z początku
XXI-go wieku, jest w istocie rzeczy obłudną i zakłamaną formą imperializmu.
Stanowiła i stanowić będzie nadal wielkie zagrożenie dla reszty wolnego świata.
Rosyjska mafia, funkcjonująca obecnie bez ograniczeń w całym wolnym świecie,
działająca brutalnie i bez hamulców, jest tego jednym z wielu dowodów.
Wystarczy jakakolwiek iskra, aby te nieprzebrane, pozbawione wszelkich hamulców
rzesze runęły na Zachód, mając w przebogatym zapleczu prawie niewyczerpane
źródła zaopatrzenia materiałowego, a przede wszystkim ludzkiego. Rosyjskie
zagrożenie wynika nie tylko z powodów militarnych, ale także i z głębokiej
amoralności i cynizmu, w jakie to chore społeczeństwo zostało wpędzone oraz z
absolutnego zobojętnienia na zło i jego fatalistyczną akceptację, w której
musiało się zaskorupić.
Wydaje się, że Rosjanie ponoszą wciąż jeszcze psychiczne skutki
wielowiekowego zatrzymania procesu naturalnego rozwoju swej państwowości. Aby
to w pełni zrozumieć, trzeba odwołać się do zawiłej historii tamtego regionu.
Rozdrobnione Księstwa Ruskie, które na prawie trzysta lat dostały się pod
panowanie mongolskiej Złotej Ordy (pierwsza połowa XIII w. – początek XVI w.),
stały się siłą faktu w tym okresie peryferiami, nie uczestniczącymi w dziejach
rozwoju Europy. Rozwój Rusi został zahamowany, a ona sama osłabiona.
W tym czasie zachodni sąsiedzi wychodzili ze stadium rozdrobnienia
dzielnicowego i formowali silne i scentralizowane państwa. Dopiero od czasu,
gdy w 1502 r. Złota Orda upadła ostatecznie pobita przez krymskich Tatarów,
Wielkie Księstwo Moskiewskie mogło zacząć odgrywać
rolę centralnego państwa narodowego. Stało się tak za sprawą Iwana IV
(Groźnego), który dzięki niezwykle agresywnej polityce wobec
sąsiadów i energicznym podbojom powiększył swe terytorium, dzięki czemu w 1547
r. ogłosił się pierwszym carem Rusi. Iwan IV zasłynął ze swego okrucieństwa, a
represyjną polityką wewnętrzną doprowadził do politycznego i gospodarczego
kryzysu państwa. Po jego śmierci nastąpił ponowny okres kryzysu i dalszej
stagnacji carstwa Ruskiego w latach
1598-1613, wywołany uzurpacją do tronu carskiego, połączoną z interwencją wojsk
szwedzkich oraz polskich oddziałów wojewody sandomierskiego Jerzego Mniszecha, zwany okresem Wielkiej Smuty. Z zastoju politycznego
i psychicznego Rosjanie wydobyli się dopiero dzięki wyjątkowo autorytarnym
rządom i kolejnym podbojom terytorialnym Piotra Wielkiego i Katarzyny II. W stosunku do krajów Zachodu stracili jednak
cztery wieki prawidłowego rozwoju i przypuszczalnie wszelką szansę na
wykształcenie demokratycznych odruchów w swym narodzie.
Samodzierżawie kilku wieków autokratycznych rządów Romanowów, rozciągające się na gigantycznym terytorium
ujarzmionym przez Rosję wywołały i utwierdziły w narodzie rosyjskim swoistą
megalomanię. W głębi duszy uważają się oni za swego rodzaju naród wybrany, którego posłannictwem jest
podbijać cudze ziemie i narzucać dookoła swoją własną wizję świata i stosunków
wewnętrznych. Dlatego popierali, popierają i z pewnością nadal będą popierali
bez zastrzeżeń wszelkie hegemonistyczne poczynania swych przywódców, gdyż są
one w gruncie rzeczy odreagowaniem poniesionych w przeszłości klęsk i
realizacją ich obecnych, skrytych marzeń o Wielkiej Matce-Rosji. Legendarne
czterdzieści lat, czyli dwa pokolenia konieczne dla zmiany mentalności narodu,
będą w przypadku Rosjan okresem stanowczo niewystarczającym. Jeśli zaś chodzi o
koszty uruchomienia w Rosji mechanizmów
demokracji, to są one tak niebotyczne, że przekraczają możliwości finansowe
całego chyba świata. Ponieważ jest równocześnie bardzo wątpliwe, aby naród
rosyjski mógł sam wypracować potrzebne na to środki, demokratyzacja rosyjskiego
imperium jest według mnie nadzwyczaj mało prawdopodobna.
Przekonać Rosjan do demokratycznych zachowań to jak zmusić niedźwiedzia
do szacunku wobec pszczelich barci w lesie. Będą na wszelkie możliwe sposoby
korzystać z demokracji panującej w innych wolnych krajach i ułatwień które ona
im tam oferuje, będą ją bez wahania oszukiwać, ale u siebie w kraju nie będą w
stanie tej demokracji zaprowadzić, ani nie będą na nią mieli specjalnej ochoty.
Tragedią narodu rosyjskiego jest także, że Historia nie umożliwiła mu,
aby wypracował w sobie potrzebę osobistej wolności jednostki. Te pojęcie jest
mu całkowicie obce. Nie czuje tego rodzaju abstrakcji. Odczuwa natomiast,
paradoksalnie, nieistniejące zagrożenie zbiorowe z Zachodu, ze strony wolnego świata. W ten sposób te miliony
skompleksowanych, zdezinformowanych ludzi, stanowią z kolei śmiertelne
zagrożenie dla wszystkich pozostałych wolnych narodów. Tak okaleczone
społeczeństwo dało sobie później już bardzo łatwo wmówić absurdalny kompleks
domniemanej twierdzy zagrożonej,
otoczonej z zewnątrz przez prawie cały, wrogi mu świat kapitalistyczny i
antyprawosławny.
Na domiar nieszczęścia naród rosyjski nie dał sobie szansy i nie
stworzył warunków, które w tym anachronicznie od wieków myślącym i autorytarnie
rządzonym społeczeństwie mogłyby uruchomić zalążki procesów demokratycznych.
Stało się to w momencie, gdy prawosławie uzyskało tam status religii panującej,
a batiuszka car stał się głową hierarchii cerkiewnej. W ten prosty sposób cała
olbrzymia rzesza popów stała się automatycznie urzędnikami administracji
cywilnej, podległymi głowie państwa, od niej zależnymi i realizującymi jej
interesy. Naród rosyjski pozbawiony został szansy posiadania drugiej
hierarchii, niezależnej od administracji państwowej, struktury, która w
krytycznych momentach historii mogłaby spełniać rolę opozycji, obrońcy
społeczeństwa przed ciągotami władzy świeckiej do absolutyzmu, czy wręcz
organizatora jego oporu.
Kolejną próżnię w historii rozwoju społeczeństwa rosyjskiego wywołała
całkowita nieobecność etosu rycerskiego w duchowości prawosławnej. Brak tu tego
długiego okresu panowania zasad polityczno-socjalnych, które umożliwiły narodom
Zachodu na
wykształtowanie równoprawnych kryteriów honoru i wierności w obu kierunkach –
pomiędzy wasalem a seniorem, ale także i seniorem a wasalem. Stąd w
samodzierżawiu prawosławie uznaje, że władcy wolno wszystko, a poddanemu – nic.
W takich warunkach szlachetny etos rycerski nie mógł powstać.
Rosję w roku 1839, za panowania cara Mikołaja I, opisał wnikliwie markiz Astolphe de Custine w swej
książce Listy z Rosji, wydanej we
Francji w roku 1843.
Miała ona wówczas oszałamiające powodzenie w całej Europie, gdyż odkrywała nieznane dotychczas stosunki panujące
w Rosji carów. Jej lektura pozwala stwierdzić, że stosunki
społeczne i psychika tego narodu w obecnej Rosji XXI wieku nie
różnią się wiele od tych, opisanych przez de Custine’a.
¬ ¬ ¬
W jesieni 1975 roku sprzedaż wyprodukowanej przed rokiem serii 200
sztuk magli zbliżała się ku końcowi.
Była to już obecnie dobrze zorganizowana produkcja seryjna, w którą
zaangażowani byli liczni podwykonawcy elementów składowych. Ostatecznego
montażu całości dokonywała wspaniała złota rączka, pan Kajzerek. Zajmowałem się
już tylko zaopatrzeniem oraz zbytem, a w tym ostatnim coraz bardziej czynny
udział brała Helenka, która miała
doskonały kontakt z badylarzami.
Ponieważ zapotrzebowanie na magle nie
słabło, postanowiłem uruchomić produkcję następnej ambitnej serii, tym razem
400 sztuk. Helenka, dysponująca najbardziej aktualnymi informacjami
pochodzącymi z jej bezpośrednich rozmów z producentami pomidorów twierdziła
jednak, że wraz z pojawieniem się nowego systemu uprawy warzyw pod folią, zapotrzebowanie na moje
aparaty będzie malało i że w związku z tym należy zmniejszyć wielkość
planowanej serii produkcji. Mnie wydawało się to mało prawdopodobne,
uruchomiłem więc przygotowania dla wyprodukowania całej zamierzonej ilości.
Moje rachuby opierałem na tym, że ubożejące społeczeństwo polskie coraz
bardziej potrzebować będzie tanich warzyw, a takie właśnie można uzyskać dzięki
masowemu zastosowaniu magli.
Sytuacja ekonomiczna w Polsce stawała się
bowiem coraz gorsza, mimo pożyczek zagranicznych i wielkich budów socjalizmu. Jedna trzecia
polskiego społeczeństwa żyła w tym czasie poniżej minimum socjalnego. Przeciągające
się inwestycje, nieraz z powodu braku podstawowych, krajowych materiałów
budowlanych, zamiast oczekiwanych zysków, ciągle przynosiły straty. Zagraniczne
pożyczki w znacznej mierze były zużywane na konserwację anachronicznej
struktury polskiej gospodarki oraz na bezpośrednią konsumpcję, czyli sztuczne
podniesienie stopy życiowej ludności. Skutki nie dały długo na siebie czekać:
w czerwcu 1976 roku rząd zmuszony był ogłosić dosyć znaczne podwyżki cen
żywności co spowodowało, że już następnego dnia zastrajkowali robotnicy w
Radomiu, Ursusie i Płocku. W ślad za tymi pierwszymi, fala strajków ogarnęła
całą resztę kraju. Chociaż rozruchy zostały krwawo stłumione, to jednak władze
musiały się wycofać z zamierzonych podwyżek, podobnie jak to miało miejsce w
grudniu 1970 roku. Duża ilość robotników została aresztowana i w więzieniach
oczekiwała na procesy za wichrzycielstwo, a jeszcze większa ich
liczba została zwolniona z pracy i pozostawała bez środków do życia. W ich
obronie podniosły się głosy licznych intelektualistów, co we wrześniu
doprowadziło do powołania do życia KOR-u – Komitetu
Obrony Robotników. Jego zadaniem było nagłośnienie represji wobec
uczestników czerwcowego protestu, zapewnienie im obrony prawnej w czasie
procesów sądowych oraz materialna pomoc dla ich rodzin.
Fiasko czerwcowej podwyżki cen spowodowało rozchwianie rynku
wewnętrznego i masowy wykup towarów. W sierpniu władze wprowadziły
racjonowanie cukru, który odtąd był już tylko na kartki. Oznaczało to zupełnie
wyraźne załamanie się gierkowskiego programu przyspieszonego rozwoju gospodarczego.
Letnie wakacje w 1976 roku spędziliśmy całą rodziną na Warmii w miejscowości
Mojdy, w wynajętym letnim domku nad brzegiem jeziora
Wulpińskiego. Adres tego urokliwego letniska zdobyła Helenka poprzez Marka
Donimirskiego, syna znajomych BeZetów, usiłującego z mizernym
skutkiem prowadzić w Mojdach gospodarstwo rolne na pozostawionej im resztówce.
Od czasu tych właśnie wakacji wzięło swój początek zauroczenie Helenki, a także
i Ani krajobrazem
tej ziemi, opisanym jeszcze przed wojną 1939-go roku przez Melchiora
Wańkowicza w pełnej wdzięku powieści „Na tropach Smętka”.