Wacław Mauberg
SAGA ZWYKŁEJ RODZINY
Wspomnienia
nie zawsze sielskie
i apolityczne
Rozdział IV
WYPRAWA PO
ZŁOTE RUNO
P |
ierwsze spotkanie
z Zachodem przeżyłem w pociągu wiozącym mnie do Paryża. Późnym wieczorem przyjechał do Berlina Wschodniego i zatrzymał się
w olbrzymiej mrocznej i ponurej hali dworcowej. Peron zaroił się żołnierzami z
automatami w rękach, którzy szczelnie z obu stron obstawili nasz pociąg.
Zrobiło się dziwnie i straszno, rozmowy w przedziałach zamilkły i natychmiast
wszyscy poczuli się podejrzani i winni nie popełnionej zbrodni. Podróżni,
którzy tam wysiedli, przemykali jakby chyłkiem do wyjścia. Staliśmy długo, a
formalności przeciągały się w nieskończoność. Arogancko szczekający gardłowo po
niemiecku i terroryzujący podróżnych swą jawną wrogością różnej maści strażnicy
powtarzali te same kontrole po kilka razy. Po bardzo długim postoju pociąg
wreszcie ruszył powoli. Po kilku minutach zatrzymał się ponownie, ale jakby w
innym świecie. Perony były jasno oświetlone i pełne kolorowych neonowych
reklam, przestronne, lśniły czystością. Ani śladu jakiejkolwiek straży. Był to Berlin Zachodni. Pojawił się uprzejmy urzędnik, sprawdził bilety i
paszporty. Na peron wtoczyła się rozbawiona grupa wesołych młodych ludzi,
zachowujących się głośno i hałaśliwie. Kilkoro z nich odjeżdżało tym pociągiem,
a reszta ich żegnała. Takiego szczerego, beztroskiego i nieskrępowanego śmiechu
nigdy w życiu jeszcze dotąd nie słyszałem. Zafrapowało mnie to, bo uświadomiłem
sobie nagle ze zdumieniem, że w moim kraju nikt już chyba nie potrafiłby roześmiać
się tak niefrasobliwie.
Do Paryża przyjechałem
25-go lipca 1962 roku, dokładnie w dniu moich trzydziestych pierwszych urodzin.
Moje zarozumiałe przeświadczenie o dobrej znajomości języka francuskiego
prysło jak bańka mydlana już natychmiast po przyjeździe na dworzec Gare du Nord. Nie
potrafiłem nawet dopytać się, skąd odchodzi pociąg do Villiers-le-Bel. Zupełnie nie rozumiałem, co do mnie mówią i nikt
mnie też nie rozumiał. Dobrnąłem tam tylko dzięki temu, że spotkany w pociągu
Polak pokazał mi, gdzie kupuje się bilety i zaprowadził na peron, skąd odjeżdżały
pociągi w tamtym kierunku.
Po przyjeździe zamieszkałem w Villiers-le-Bel u Burków. Zostałem przyjęty serdecznie, a Burek który uwielbiał
jazdę samochodem, woził mnie po okolicy lub zabierał ze sobą w sprawach
służbowych do Paryża. W Paryżu bardzo często
jeździliśmy do 4
dzielnicy, do części o nazwie Saint-Paul, która na przekór swej czysto
chrześcijańskiej nazwie była paryskim gettem żydowskim. Dzielnica ta wyróżniała
się plątaniną wąskich uliczek, wyjątkowo gęstą zabudową i mnóstwem małych
sklepików z artykułami żywnościowymi sprowadzanymi z Polski. Burek jeździł tam na
życzenie Nety by zaopatrywać
dom w polskie specjały. Przeważnie kupował w sklepie u pani Klapisz. Na szyldzie sklepu była wymalowana gwiazda Dawida i
duży napis: S.Klapisch – Alimentation
générale, a poniżej mniejszymi literami po polsku Polska żywność i wyroby koszerne. Za kasą królowała sama szefowa
Sara Klapisz, potężnej budowy ruda Żydówka. Burek omawiał z nią
po francusku bardzo dokładnie szczegóły swych zakupów – o jaką polską kaszę mu
chodzi, że kiełbasa ma być sucha myśliwska, a wędzony boczek taki jak sprzedawany
kiedyś na targu na Kleparzu w Krakowie. Zwykle stałem koło Burka jak kołek, z fascynacją
podziwiając niewidziane dotychczas tak olbrzymie nagromadzenie różnych rodzajów
żywności i w milczeniu przysłuchiwałem się rozmowie. Któregoś jednak razu,
chcąc wykazać się swą rosnącą znajomością języka francuskiego, nie wytrzymałem
i wtrąciłem się do dyskusji. Pani Klapisz spojrzała zdumiona wtedy na mnie z
wyżyn swej kasy i powiedziała dobrotliwie: Niech
sze nie wiszila na francuski, tu może spokojnie mówicz polski.
Poznałem również wielu mieszkających tu Polaków oraz różnych kuzynów i
kuzynki Helenki. Wszyscy pochwalali moje plany zainstalowania się we
Francji i sprowadzenia rodziny. Wuj
Helenki Stefan Czetwertyński, którego znałem
jeszcze z Polski, był w Gliwicach na naszym ślubie a my na jego w
Warszawie, dał mi na zagospodarowanie 400 franków. Powiedział z
uśmiechem – jak znajdziesz pracę i będziesz już zarabiał, to mi oddasz. Nie
zrażony nieznajomością języka, zacząłem natychmiast przeprowadzać rozeznanie co
do możliwości znalezienia pracy. Wprawdzie wszyscy gorąco popierali moje
plany, to jednak nikt z poznanych tu Polaków i Francuzów, z oczywistych względów,
nie mógł mi w niczym konkretnie pomóc. Była to pełnia okresu urlopowego i w tym
czasie do pracy nie przyjmowano. Wiele przedsiębiorstw było nieczynnych –
francuskim zwyczajem firma była bowiem zamykana po prostu na miesiąc i cała
załoga szła na urlop. Ponadto okazało się, że koniunktura jakby nieco zmieniła
się tu na gorsze. We Francji pojawiło się w
tym czasie mnóstwo tak zwanych pieds-noirs, czyli Francuzów repatriantów z
Algierii. Ludzie ci, wobec zagrożenia jakie stwarzały dla nich
antyfrancuskie nastroje w Algierii oraz spodziewane uzyskanie niepodległości
tego kraju, masowo przenosili się do Francji metropolitalnej i szukali tu
pracy. Spowodowało to gwałtowny wzrost bezrobocia. Nie było też dobrego klimatu
do zatrudnienia Polaków. Tuż przed moim przyjazdem gazety doniosły o dwóch
przypadkach polskich inżynierów przyłapanych na szpiegostwie gospodarczym na
rzecz PRL-u. Niektórzy rozmówcy radzili mgliście, abym może na
południu poszukał pracy na fermie lub w winnicy przy winobraniu i w tym czasie
nauczył się lepiej języka. Okazało się bowiem, że moja aktualna znajomość
francuskiego nie daje mi żadnych szans na
znalezienie pracy umysłowej. Uważałem jednak, że byłaby to strata cennego
czasu, a tego rodzaju sezonowa praca nie dałaby mi pozycji umożliwiającej
wystąpienie o paszport konsularny i rozpoczynanie starań o przyjazd rodziny.
Po dwóch tygodniach pobytu dalsze nadużywanie gościnności Burków nie było już
wskazane tym bardziej, że tuż przed mym przyjazdem urodziła im się córeczka
Krysia. Na dalszy pobyt Burek odstawił mnie
więc do Montrésor. Na pożegnanie poradził, bym szukał ofert pracy w
prasie. Wskazał mi tygodnik francuskiego patronatu l’Usine Nouvelle, który zamieszczał w każdym numerze
grubą wkładkę zawierającą liczne oferty pracy z całej Francji.
Zamek w Montrésor, jeden z licznych słynnych zamków doliny Loary, od
kilku pokoleń będący własnością
rodziny Branickich a obecnie
Rey’ów, był nie tylko liczącą się i cenioną polską placówką
muzealną, aktywnym członkiem Stałej Konferencji Muzeów, Archiwów i Bibliotek
Polskich na Zachodzie. Od czasu, gdy w 1849 roku przeszedł w ręce
rodziny Branickich, stał się także miejscem, gdzie uchodźcy wyrzuceni na
tułaczkę kolejnymi emigracyjnymi falami polskiej historii byli przygarniani,
znajdywali ostoję, serdeczną gościnę, słowa pociechy a nieraz i pomoc
materialną. Jego właściciele od siedmiu już pokoleń pełnili tę służbę wobec
kraju, a w czasie ostatniej wojny byli czynnie zaangażowani we wspomaganiu
ruchu oporu, dając schronienie wielu Polakom i pomagając kurierom polskim
przechodzącym przez pobliską granicę pomiędzy zoną okupowaną przez Niemców, a
„wolną”, administrowaną przez kolaboryjący z Niemcami rząd w Vichy.
Zamek
w Montrésor
W Montrésor, mimo że byłem tam pierwszy raz i nie znałem jeszcze
nikogo, zostałem przyjęty bardzo przyjaźnie. Maryńcia wyściskała mnie
serdecznie a jej mąż Stach, nieśmiały podobno wobec nieznajomych, początkowo
dosyć nieufnie oglądał swego nieznanego szwagra z PRL-u, nie należącego przecież do BZ-towskiego klanu. Był
dobrze wychowany, ukrywał to więc starannie. Dosyć szybko znaleźliśmy jednak
wspólny język, strzelając zapamiętale do szczurów w zamkowym zsypie na śmieci z
flobertu, podobnego do tego, jaki miałem swego czasu w Gliwicach. Zaprzyjaźniliśmy się na dobre, gdy zacząłem
uzupełniać jego przebogaty zasób rubasznych fraszek à
W Montrésor nie
próżnowałem. Na merostwie złożyłem podanie o stałą kartę pobytową. W ciągu
drugiej połowy sierpnia rozesłałem po całej Francji około 200 ofert
na ogłoszenia o poszukiwaniu pracowników, które znalazłem w l’Usine Nouvelle. Dostałem na nie chyba
30 odpowiedzi. Zawiadamiano mnie, że moje zgłoszenie zostało odłożone ad acta gdyż na razie, niestety, firma
nie jest zainteresowana zatrudnieniem pracownika o moich kwalifikacjach, ale
niewykluczone, że być może w przyszłości z mojej oferty skorzysta. Była to
grzeczna forma dania do zrozumienia, że obcokrajowca bez referencji nie mają
zamiaru zatrudniać, szczególnie takiego zza żelaznej kurtyny, nieposiadającego
ani doświadczenia w lokalnych stosunkach, ani niczyjego poręczenia. Reszta
firm nawet nie zadała sobie trudu by odpowiedzieć. Zaczęło ujawniać się coraz
wyraźniej, że w przeciwieństwie do tego, do czego byliśmy wszyscy przyzwyczajeni
w PRL-u, gdzie praca była zagwarantowanym konstytucyjnie zaszczytnym obowiązkiem każdego
obywatela, tutaj była ona cennym przywilejem, do którego nie każdy mógł mieć
dostęp i który zdobywało się posiadając albo wysokie kwalifikacje, albo
poparcie lub rekomendacje.
W tamtych dniach wielce szokującym wydarzeniem, które zdominowało życie
wszystkich Francuzów, był zamach, nieudany, do którego doszło w Petit-Clamart 22 sierpnia na
prezydenta Charles’a de Gaulle’a.
Na początku września przyszły do Montrésor dwie odpowiedzi
na moje oferty, w których zapraszano mnie, abym zjawił się na osobistą rozmowę:
jedna do rafinerii ESSO w Rennes, a druga do fabryki farb Peintures CORONA w
Valenciennes. Podniosły mnie one bardzo na duchu i spowodowały
powrót nadziei. Cała moja nowo poznana montrésorska rodzina wpadła w szalony
entuzjazm i gratulowała mi serdecznie. Wyjechałem więc z powrotem do Paryża, co było podyktowane faktem, że stamtąd było bliżej,
zarówno do Rennes jak i Valenciennes.
Nieoceniony Burek Gromnicki znalazł dla
mnie locum u swego znajomego Polaka, Siły-Nowickiego, który akurat wynajął nowe mieszkanie na osiedlu HLM
w Sarcelles pod Paryżem. Siła-Nowicki, przez Francuzów nazywany monsieur Silanoviki, podobnie jak ja, tylko półtora roku
wcześniej, przyjechał do Paryża. Po roku starań z trudem udało mu się znaleźć
jakąś, raczej chyba lichą pracę. Burek pocieszał mnie że to dlatego, że
Siła-Nowicki nie miał wyższego wykształcenia. Po dalszych sześciu miesiącach
pracy stanął jednak na tyle na własnych nogach, że mógł już wynająć tanie
mieszkanie. W ramach pomocy dla rodaka znajdującego się na początku tej samej
drogi, którą on sam kiedyś rozpoczynał, zgodził się abym przez jakiś czas
zamieszkał u niego w Sarcelles. Bardzo mnie to urządzało i byłem mu ogromnie
wdzięczny. Jedynym mankamentem było tylko to, że oprócz krzesła, składanego
stolika, materaca i dwóch koców, które ktoś znajomy mu ofiarował, Siła-Nowicki
w mieszkaniu niczego innego nie posiadał. Siła-Nowicki spał na
materacu położonym na podłodze w jednym pokoju, mnie udostępnił drugi mały
pokoik i wielkodusznie odstąpił jeden z dwóch swoich koców. Spałem na gołej
podłodze owinięty w koc, a głowę opierałem o moją walizkę. Rano budziłem się
zdrętwiały z zimna i z bólem w kościach, a mimo to byłem nadzwyczaj zadowolony.
Przeszkolony przez Burka i
Siłę-Nowickiego jak mam się
zachować i co mam mówić, natychmiast pojechałem do obu firm, które zaprosiły
mnie do osobistego zaprezentowania się. Była to niestety kompletna klęska.
Zarówno w ESSO, jak i w fabryce CORONA, po kilku zdaniach z trudem przeze mnie
wydukanych oświadczono mi bardzo grzecznie, że z przykrością muszą zrezygnować
z mojej oferty. Poszukują bowiem człowieka, który mógłby być samodzielnym
pracownikiem w laboratorium badawczym. Znajomość języka francuskiego, jaką im
zademonstrowałem, nie umożliwiałaby mi wykonywania zadań, jakie chcieliby
powierzyć przyjętemu pracownikowi. Wróciłem z Rennes i z Valenciennes do Paryża jak niepyszny.
Sila-Nowicki czynił mgliste
nadzieje, że być może znajdę pracę w którejś z tych firm, w jakich on sam
kiedyś starał się o pracę, a nie dostał jej z powodu braku dyplomu.
Kilka dni po zainstalowaniu się u Siły-Nowickiego, poczciwy i oddany Burek, bez którego
optymizmu, pomocy i duchowego wsparcia nigdy bym nie dał sobie rady, przywiózł
butelkę wina i wiadomość, że urodził mi się syn, tak jak to Helenka przewidywała.
Jak się później dowiedziałem, Tadzik Pfützner w ramach
obietnicy odwiedzania mej rodziny którą zostawiłem samą w Gliwicach, zjawił się akurat w momencie, kiedy Helenka poczuła bóle –
przerażony więcej chyba od niej, zawiózł ją czym prędzej do szpitala. Kilka
godzin później Andrzej był już na tym
świecie. Wypiliśmy butelkę we trzech za zdrowie Helenki i małego
Andrzejka, a mnie zrobiło się markotno, że w tym tak ważnym dla rodziny okresie
nie byliśmy razem. Równocześnie ogarnęła mnie bezsilna złość, bo to żelazna
kurtyna i podział świata dokonany przez bezdusznych polityków nie liczących się
z losami milionów ludzi spowodowały, że tysiące takich jak ja czy Siła-Nowicki zostało
zmuszonych do karkołomnych, szalonych i ryzykownych przedsięwzięć, a ich
rodziny skazane na rozłąkę. To na spotkaniu w Jałcie w lutym 1945 roku ci politycy, za
przyzwoleniem Roosevelta ulegającego we
wszystkim Stalinowi, dokonali ustaleń w wyniku których Polska znalazła się w
sowieckiej strefie wpływów, a Polacy stali się niewolnikami. Wzmogło to moją
determinację bo pomyślałem sobie, że wysiłki jakie robię i tułaczka na jaką
się narażam posłużą może temu, aby przynajmniej moje dzieci mogły w przyszłości
żyć spokojnie w wolnym świecie i nie były narażone na tego rodzaju rozdarcia i
stresy.
Pieniądze kończyły mi się w zastraszającym tempie. Jako ostatni ratunek
odebrałem z redakcji Peintures, Pigments
et Vernis w Paryżu 60 franków za
artykuł, jaki wraz z profesorem Jedlińskim napisaliśmy dla
tego czasopisma. Przed wyjazdem do Francji profesor
upoważnił mnie do odbioru tej należności.
Dobiegał koniec września. W tym okresie pieniądze skończyły mi się już
prawie zupełnie i zacząłem poznawać jak to jest, gdy się jest stale głodnym.
Siła-Nowicki, sam na dorobku i nie mający wiele, dzielił się ze
mną wielkodusznie skromnymi śniadaniami i kolacjami. Po śniadaniu
wychodziliśmy – on do pracy, a ja by zrobić rundę po firmach szukających
pracowników, według adresów wynotowanych z prasy codziennej. Po zrobieniu
rundy, dzień w dzień nieodmiennie bezowocnej, wałęsałem się po Paryżu. Z podziwem i zazdrością oglądałem niewyobrażalny dla
mnie dotąd dobrobyt i luksus widoczny w tym mieście na każdym kroku. Patrzyłem
na tłumy przewalające się po ulicach. Ci ludzie byli roześmiani, gdzieś się
spieszyli, mieli jakieś zajęcie, byli u siebie i najwyraźniej byli zadowoleni
ze swego losu. Na ulicach widziałem potoki samochodów, a w nich rozpartych,
pewnych siebie ludzi, spokojnych o swe jutro. Jakże im wszystkim zazdrościłem!
Na ich widok ogarniała mnie jakaś bezsilna, irracjonalna złość. Posiadali to
wszystko, czego ja byłem pozbawiony. A może powinienem wrócić do Polski, do zgrzebnego ale bezpiecznego życia?
Gdy byłem już bardzo głodny i jeszcze miałem jakieś pieniądze,
kupowałem sobie za jednego franka dwa kilo przejrzałych bananów. Po południu
można je było kupić na bazarze już za pół ceny. Później, gdy już skończyły mi
się pieniądze, w ciągu dnia pościłem. Późnym popołudniem wracałem do Sarcelles pod budynek,
gdzie było mieszkanie Siły-Nowickiego. Siedziałem tam do wieczora na schodach pod drzwiami
czekając na jego powrót, bo drugiego kompletu kluczy od mieszkania mój
gospodarz, mimo życzliwości jaką mi okazywał, udostępnić nie chciał.
Najcenniejszym skarbem pozwalającym utrzymać mi jaką-taką równowagę psychiczną
był dla mnie w tym czasie mój opłacony bilet powrotny do Polski. Błogosławiłem w duszy mądrość ludowej Ojczyzny, która w swej dalekowzrocznej trosce o obywateli ustaliła przepisy
zmuszające ich do wykupywania biletów aller-retour. Dzięki temu ciągle jeszcze
miałem otwartą możliwość, aby w najgorszym wypadku wsiąść w pociąg i pokornie
wrócić do domu. Byłby to jednak powrót nie z
tarczą a na tarczy, moja tak
kompletna klęska, że ewentualność tę traktowałem jako absolutną ostateczność.
Któregoś dnia Siła-Nowicki wrócił
wieczorem do domu wyraźnie zadowolony i z dumą wręczył mi adres hotelu, który
poszukiwał pomocnika nocnego portiera. Adres ten zdobył dla mnie rozpuściwszy
wici wśród znajomych. Zaraz następnego dnia pojechałem do Paryża i w zaułku Cité
Bergère koło Faubourg
Montmartre, po krótkiej rozmowie z kierownikiem, zdobyłem posadę nocnego boy’a
w jednym ze znajdujących się tam małych tanich hotelików. Nazywał się szumnie Hôtel
Royal, ale królewskim był w rzeczywistości jedynie z nazwy. Ponieważ nie
miałem karty pracy, zostałem zatrudniony na
czarno i to tylko dzięki poręczeniu owego znajomego Siły-Nowickiego. Potwierdziła się zasada, że praca jest tu dobrem nie
dla każdego dostępnym, a dobro to zdobywa się przeważnie z polecenia.
Pracować miałem od godziny 8-mej wieczór do 8-mej rano. Moje obowiązki
polegać miały na otwieraniu gościom hotelowym drzwi po godzinie 22-giej i
ewentualnym noszeniu im walizek. Poza tym miałem utrzymywać w czystości hol
hotelowy, a na początku i końcu mojej zmiany zmyć go gruntownie na mokro.
Dostawać za to miałem niebagatelną dla mnie kwotę 5 franków (czyli prawie
jednego dolara) dziennie i śniadanie! Do tego dochodzić miały napiwki! Byłem w
siódmym niebie, bo dzięki temu miałem zapewniony skromny byt i noclegi. Moim
szefem był nocny portier, Marokańczyk którego nazywano Toubib, co po arabsku znaczy doktor. W Maroku był podobno
lekarzem. Swe obowiązki w hotelu podjąłem więc ochoczo jeszcze wieczorem tego
samego dnia. Od tej pory dnie spędzałem na dalszym szukaniu lepszej pracy, a
zjeść mogłem już na siedząco w Self-Service danie aż za 3 franki. Mogłem więc
nawet coś zaoszczędzić, a napiwki stanowiły już czysty zysk! Na samym początku
wstydziłem się jednak okropnie, jak mi je dawano i nawet dwa razy, w poczuciu
dumy a ku ogromnemu zdziwieniu gościa hotelowego któremu niosłem walizki,
odmówiłem przyjęcia napiwku. Głód jest bezlitosnym nauczycielem. Szybko
sprowadził mnie na twardą ziemię. Potem wyciągałem już rękę bez oporów.
¬ ¬ ¬
Znalezienie pracy w hotelu spowodowało jakby zatrzymanie się złej passy
moich niepowodzeń. Przepracowałem w nim prawie cały październik. W drugiej
połowie miesiąca dobrnęło do mnie, zaadresowane na Montrésor pismo,
stanowiące odpowiedź na moją ofertę pracy wysłaną stamtąd jeszcze w sierpniu.
Pismo pochodziło z potężnego jak się okazało, francusko-amerykańskiego koncernu
o nazwie Compagnie
Française Thomson-Houston. Wzywało mnie na rozmowę z Szefem Personelu
do fabryki w miejscowości Chauny w departamencie l’Aisne leżącym w
północno-wschodniej części Francji. Umiałem już całe szczęście na tyle po francusku, że
mogłem zatelefonować pod wskazany numer i jako tako dukając, ledwo co
rozumiejąc z emocji, uzgodnić datę i godzinę przyjazdu. Abym nie potrzebował
błądzić w nieznanej miejscowości, mój rozmówca poinformował mnie, że na
umówiony pociąg z Paryża wyśle po mnie
samochód firmowy. Mam tylko po wyjściu z dworca rozglądać się za autem z
napisem Thomson-Houston. Był to dla
mnie, znajdującego się w tym czasie na dnie drabiny społecznej zwykłego boy’a
hotelowego, jakiś podnoszący na duchu powiew z innego, zupełnie niedostępnego
dla mnie świata. Bogaty w doświadczenia z poprzednich rozmów, nie robiłem sobie
jednak większych złudzeń, abym mógł zostać zatrudniony w tak poważnej firmie z
tak kiepską znajomością języka.
Nie miałem już wówczas prawie żadnych pieniędzy poza kilkunastoma
frankami zaoszczędzonymi z hotelowej tygodniówki i napiwków. Nie starczyłoby
ich na kupno biletu do Chauny i powrót.
Musiałem więc postawić wszystko na jedną kartę i podjąć ryzykowną decyzję: na
Gare du Nord sprzedałem mój bilet powrotny do Polski. Dostałem za niego jedną czwartą jego ceny. W ten
sposób zdobyłem wprawdzie środki na jazdę do Chauny, lecz w razie niepowodzenia
nie miałbym już za co powrócić do Polski.
Na dworcu w Chauny wszystko odbyło
się, jak było umówione. Wsiadłem do samochodu z firmową nalepką i zostałem
zawieziony do dyrekcji. Przyjął mnie Robert Berteaux, przystępny starszy pan,
Szef Personelu. Wyjaśnił, że fabryka zajmuje się walcowaniem miedzi
i produkcją izolowanych drutów nawojowych, a poszukują inżyniera chemika o
specjalności lakierniczej do pracy w laboratorium fabrycznym. Po wysłuchaniu
wyjaśnień o tym w jaki sposób znalazłem się we Francji i o moim
dotychczasowym stażu pracy nie odprawił mnie z powrotem, jak to już dwa razy mi
się przytrafiło. Przeciwnie, ponieważ zrobiło się już południe – święta we
Francji pora posiłku, zaprosił na obiad do fabrycznej stołówki. Po obiedzie
wróciliśmy do biura na rozmowę z dyrektorem fabryki.
Dyrektor Henri Desprairies przyjął mnie ze
zdawkową uprzejmością, ale nie był specjalnie zachwycony. Ani moim dyplomem
magistra inżyniera, który pokazywałem mu z dumą, ani moją znajomością języka
francuskiego. Oświadczył bez ogródek choć bardzo grzecznie, że mają kilka
innych zgłoszeń. Także mój dyplom nie robi na nim specjalnego wrażenia, bo on
nie zna języka polskiego. Dokument, który mu pokazuję może równie dobrze być na
przykład polskim prawem jazdy. To, czy jestem inżynierem udowodnię mu, jeżeli
ewentualnie zostanę zatrudniony, po wynikach mej pracy, a nie przy pomocy
jakiegoś papierka. Omówiony został zakres mych obowiązków i wysokość moich
ewentualnych zarobków. Nie mając zielonego pojęcia jakie są we Francji płace
inżynierów, zaproponowaną kwotę 1600 franków, czyli 320 dolarów miesięcznie
ochoczo zaakceptowałem. W kraju zarabiałem wówczas około 50 dolarów. Przy
rozstaniu dyrektor oświadczył, że traktuje naszą rozmowę jako wstępną i żebym
się jeszcze dobrze namyślił, czy odpowiada mi rodzaj pracy i zaproponowane
warunki finansowe. Po powrocie do domu mam się jeszcze zastanowić i w ciągu
tygodnia odpisać, czy rzeczywiście decyduję się na pracę w firmie Thomson. Ze
swej strony nie ukrywał, że ponieważ jestem obcokrajowcem i nie posiadam
stałej francuskiej wizy pobytowej ani pozwolenia na pracę, spodziewał się
dużych problemów przy załatwianiu formalności w urzędach.
Pan Berteaux odwiózł mnie na
dworzec. Usiłując nieco złagodzić przykre wrażenie, jakie wywarło na mnie
oschłe zachowanie dyrektora opowiadał po drodze, że fabryka dysponuje domkami
jednorodzinnymi dla swych cadres,
pracowników umysłowych. Kiedy więc sprowadzę moją rodzinę do Francji, dostanę do dyspozycji domek z ogródkiem na kolonii
urzędniczej. Na razie, do czasu przyjazdu rodziny, fabryka może wynająć mi
pokój na mieście w zaprzyjaźnionym pensjonacie.
Wróciłem do Paryża zupełnie
oszołomiony, nie wierząc swemu szczęściu i miotany sprzecznymi uczuciami – od
optymizmu do skrajnego pesymizmu. Natychmiast opowiedziałem wszystko Burkowi i
Sile-Nowickiemu którzy zgodnie
stwierdzili, że złapałem wielki los na loterii. Podyktowali mi po francusku,
co mam odpisać. Zaraz następnego dnia napisałem więc dyrektorowi, obnażając
niezbyt dyplomatycznie moją rozpaczliwą potrzebę natychmiastowego podjęcia
pracy, że nie odczekując tygodnia już podjąłem decyzję i że będę szczęśliwy
mogąc pracować w Towarzystwie Thomson-Houston. Jacyś opiekunowie naszej rodziny
z zaświatów musieli zadziałać, bo od tego momentu sprawy potoczyły się
błyskawicznie. Po dwóch dniach przyszedł na adres Hotelu Royal telegram
wzywający mnie do stawienia się w dniu 29 października w Dziale Personalnym w
celu załatwienia formalności związanych z rozpoczęciem pracy w Towarzystwie już
od dnia 2-go listopada 1962 roku. Najwidoczniej Towarzystwo Thomson-Houston
potrzebowało mnie równie gwałtownie, jak ja jego.
Zlikwidowałem w lot swe sprawy w hotelu Royal, zabrałem walizkę od
Siły-Nowickiego i za resztę
pieniędzy jak na skrzydłach popędziłem do Chauny. Nie dowierzałem swemu szczęściu i jedynym uczuciem
jakie mną miotało w czasie jazdy pociągiem była obawa, czy aby dyrektor w
międzyczasie nie rozmyślił się. Szef Personelu załatwił na miejscu potrzebne
formalności związane z przyjęciem na 3-miesięczny okres próbny i zgodnie z obietnicą
wynajął mi pokój w pensjonacie o nazwie Pension
Dagonneau.
W taki to sposób, dotrzymując zawartej z Helenką umowy, w ciągu
trzech miesięcy dokonałem nieprawdopodobnego i bezprecedensowego wyczynu:
zdobyłem we Francji posadę pracownika umysłowego –
inżyniera w mojej specjalności! Udało mi się tego dokonać przy nadzwyczaj
słabej znajomości języka, bez znajomości kraju i jego specyfiki, bez niczyjej
protekcji, nie mając referencji, nie posiadając ani karty pracy ani karty
pobytowej, a w dodatku legitymując się dyplomem i paszportem kraju zza
żelaznej kurtyny. Graniczyło to z cudem i było nim rzeczywiście, bo w istocie
spowodowane było tak wyjątkowym splotem sprzyjających okoliczności, że mogły
one być jedynie skutkiem pomocy pochodzącej z zaświatów. Ale na razie zupełnie
nie zdawałem sobie z tego sprawy i zarozumiale wydawało mi się, że jest to
wyłącznie zasługa moich zalet. O prawdziwych przyczynach i kulisach mego
zatrudnienia w Towarzystwie dowiedziałem się dużo później i wtedy dopiero
zdałem sobie sprawę, że w normalnym trybie ani ja, ani żaden inny podobny do
mnie przybysz z za żelaznej kurtyny nie miałby cienia szansy na zdobycie we
Francji tak dobrej pracy w tak krótkim czasie i to bez poręczenia lub
rekomendacji kogoś miejscowego, mającego poważną pozycję.
Poczciwy Szef Personelu pan Berteaux miał ze mną
ciężki orzech do zgryzienia. Załatwienie we francuskich urzędach formalności
związanych z zatrudnieniem obcokrajowca przypominało kwadraturę koła: abym
mógł być zatrudniony, powinienem mieć kartę pracy. Aby dostać kartę pracy,
musiałbym mieć stałą wizę pobytową we Francji. Warunkiem otrzymania takiej wizy było jednak
posiadanie zatrudnienia. Było to więc błędne koło. Nie wiem jakich sposobów
użył pan Berteaux, ale dostałem na razie tymczasową kartę pracy, a
francuską wizę pobytową przedłużano mi sukcesywnie. Pod koniec mego pobytu we
Francji, dzięki interwencji Dyrekcji Towarzystwa, oba te dokumenty uzyskałem
już w postaci stałej.
Natychmiast po rozpoczęciu pracy w Towarzystwie Thomson-Houston
wysłałem do polskiego konsulatu w Paryżu, który mieścił się wówczas przy ulicy Jean-Goujon,
podanie o wydanie paszportu konsularnego, co stworzyłoby mojej pozostałej w
kraju żonie i trojgu dzieciom podstawę prawną do wystąpienia o paszport na
wyjazd do Francji. Podanie uzasadniłem znalezieniem pracy z mieszkaniem we Francji,
bardzo dobrze płatnej w stosunku do skromnych zarobków jakie miałem w Polsce w Instytucie
Farb i Lakierów. Załączyłem zaświadczenie z Towarzystwa o zatrudnieniu i
wysokości zarobków. Napisałem też, że w czasie pobytu we Francji chciałbym
zrobić doktorat na Sorbonie, a w tym długim okresie czasu ze względów
oczywistych nie chciałbym być rozłączony z rodziną. Nie zdawałem sobie wówczas
zupełnie sprawy z tego, że takie argumenty wywołać mogą jedynie skutek zupełnie
odwrotny od spodziewanego, chociażby tylko ze względu na zwykłą ludzką zawiść
polskich urzędników, od których to zależało. W swej prostocie ducha zwracałem
się do konsulatu jako do polskiego urzędu opiekuńczego, który z samej swej
natury rzeczy jest mi życzliwy, gdyż jego zadaniem jest troska o dobro
polskiego obywatela zagranicą i jego rodziny w kraju. Jaką niebotyczną
naiwność wówczas wykazałem! Znów zapomniałem o lekcji udzielonej mi swego czasu
przez Jurka Wojciechowskiego, o mym postanowieniu zimnej
analizy, notorycznego sceptycyzmu i poszukiwaniu cynicznych partykularnych interesów,
jakie ludźmi kierują w ich postępowaniu wobec bliźnich.
¬ ¬ ¬
Dział, w którym miałem pracować w fabryce Thomson-Houston nazywał się
REP, czyli Recherches-Études-Perfectionnements – Dział
Badań-Studiów-Udoskonaleń. W laboratorium badawczym przydzielono mi biurko i
szafę na dokumenty w oszklonym boksie, w którym siedział też Bernard
Chennevière, kierownik całego Działu Badawczego, a mój bezpośredni
szef. Dział REP składał się z trzech laboratoriów: chemicznego, mechanicznego i
elektrycznego. Każdym laboratorium kierował inżynier danej specjalności. Ja
miałem kierować laboratorium chemicznym. Przez szyby naszego boksu mogłem
obserwować dwoje laborantów – panią Guérin i młodego technika François
krzątających się przy stołach laboratoryjnych, a oni ciekawie zerkali na swego
nowego inżyniera. Mój szef zapoznał mnie z obowiązkami: miałem prowadzić prace
badawcze i rozwojowe związane z uruchamianiem w fabryce nowych technologii
produkcji przewodów miedzianych i izolowanych drutów nawojowych. Chodziło o
wdrażanie najnowszych metod ich wytwarzania i izolowania, przy użyciu
najnowszych surowców i technologii, otrzymywanych głównie ze Stanów
Zjednoczonych. Praca miała więc mieć charakter badawczo-wdrożeniowy, połączenie
tego co robiłem do tej pory w Polsce w Instytucie Farb i w VERITAS’ie. Miała
być w dziedzinach na pograniczu chemii, elektrotechniki i mechaniki
precyzyjnej, czyli właśnie takich, jakie najbardziej mi odpowiadały.
Zapowiadała się pasjonująco!
Zarówno biurko mego szefa, jak i moje wyposażone były w telefon oraz
stojak posiadający trzy duże płaskie obrotowe koszyki z tajemniczymi dla mnie
napisami: Arrivée, Attente i Départ. Były to, jak mi wytłumaczono,
miejsca gdzie umieszczało się pocztę przychodzącą i wychodzącą. Dwa razy
dziennie przychodził goniec i z koszyka Départ
zabierał dokumenty przeczytane i załatwione, a do koszyka Arrivée wkładał pocztę przychodzącą, do załatwienia. Koszyk Attente służył do przechowywania poczty
w trakcie załatwiania.
Koszyki na moim biurku przez kilka dni były puste, ale któregoś dnia
przyszedłszy rano do pracy, w koszyku Arrivée
zastałem grubą żółtą kopertę z nadrukiem BPI – Bulletin Périodique
d’Information i przyłożoną ukośnie dużą czerwoną pieczątką CONFIDENTIEL. Znałem
już na tyle język francuski, że wiedziałem co oznacza słowo confidentiel. Słowo to miało w PRL-u
groźny wydźwięk, a wszystko co się za nim kryło, miało jakiś dalszy lub bliższy
związek z niebezpieczeństwem, tajnymi służbami, ze szpiegostwem, wywiadem gospodarczym,
UB-ecją i procesami o zdradę kraju. Dlatego też zobaczywszy w moim koszyku
kopertę z napisem confidentiel, jako
ukształtowanemu w Polsce Ludowej jej wychowankowi, natychmiast zapaliło mi się
w głowie czerwone ostrzegawcze światło. Nie miałem najmniejszych wątpliwości,
że jest to próba jakiej poddają mnie francuskie służby specjalne, posługując
się do tego celu pracownikami fabryki. O sprawności tych służb krążyły wśród
francuskiej polonii przeróżne legendy – opowiadał mi o tym zarówno Burek Gromnicki, jak
Siła-Nowicki i Stach Rey w Montrésor. Pomyślałem sobie: jestem teraz obserwowany, zapewne
przez któregoś z laborantów, a obserwator spodziewa się, że rzucę się
łapczywie na kopertę, by jak najszybciej poznać tajemnice, które ona zawiera.
Sprawozdanie o moim zachowaniu znajdzie się jutro na biurku szefa policji w
Chauny. Postanowiłem więc być od nich sprytniejszy i nie dać
się złapać na haczyk. Koperty z pieczątką CONFIDENTIEL nawet nie dotknąłem. Po
dwóch dniach Chennevière zapytał:
— Czy zapoznał się pan już z ostatnim
numerem Biuletynu? Widzę, że koperta leży ciągle u pana w koszyku Arrivée. Nie możemy przetrzymywać go
zbyt długo. Trzeba go przekazać dalej, aby pracownicy innych wydziałów też
mogli go przeczytać.
Okazało się, że BPI był po prostu wewnętrznym Biuletynem Informacyjnym
Towarzystwa, w którym publikowane były wyniki i omówienia prac badawczych
prowadzonych we wszystkich zakładach Thomsona we Francji i Stanach
Zjednoczonych. Pracownicy Działów Badawczych mieli obowiązek zapoznawania się z
tym materiałem. Ponieważ przeznaczony był do użytku wewnętrznego i tylko do
wiadomości pracowników Towarzystwa, dlatego nosił pieczątkę CONFIDENTIEL. W ten
sposób otrzymałem moją pierwszą lekcję normalności
spośród wielu innych, jakie przyszło mi jeszcze odebrać w Chauny. Zrobiło mi się głęboko wstyd za moje niskie
posądzenia wobec Bogu ducha winnej pani Guérin i poczciwego François.
Bernard Chennevière wziął mnie
ostro do galopu. Przez kilka dni oprowadzał po fabryce i jej wydziałach.
Tłumaczył co się tam robi i dokonywał mojej prezentacji wszystkim kierownikom,
inżynierom i majstrom tam pracującym. Fabryka była olbrzymia i miała wiele
wydziałów. Pod koniec miałem zupełny mętlik w głowie. Po tygodniu dał mi
pierwsze samodzielne, nieskomplikowane zadanie badawcze. Nie było specjalnie
trudne, chociaż musiałem zapoznać się z nieznaną mi dotąd zupełnie aparaturą
pomiarową i douczyć trochę teorii. Po dwóch tygodniach przyniosłem mojemu
szefowi rozwiązanie problemu. Siedliśmy wtedy obaj przy biurku i
Chennevière napisał krótkie
sprawozdanie z mej pracy do Biuletynu BPI. Powiedział wtedy:
— To pierwsze sprawozdanie napisałem za
pana. Następne sprawozdania będzie pan już musiał napisać sam. Proszę więc
popracować nad językiem francuskim, a w szczególności podszkolić się w pisaniu
w tym języku.
Obłożyłem się przywiezionymi z Polski słownikami oraz gramatyką
francuską i kupiłem na chybił-trafił książkę z serii Le livre de poche wydawanych przez Editions Gallimard. Były to Les liaisons dangereuses Laclos’a.
Niestety trafiłem jak kulą w płot. Styl w jakim to dzieło zostało napisane był
nadzwyczaj ciężki, język archaiczny a akcja nie działa się współcześnie. Było
to koszmarne. Czytałem na siłę niewiele rozumiejąc i rozgryzając każde zdanie ze
słownikiem i gramatyką w ręku. Niczego to jednak nie dawało. Któryś z
towarzyszy przy stole w pensjonacie, gdy zwierzyłem się z mych kłopotów,
poradził mi czytanie mniej ambitnej literatury, ale za to pisanej językiem
współczesnym. Zacząłem więc kupować powieści sensacyjne wydawane w Série Noire. Teraz rzeczywiście nauka
poszła mi o wiele lepiej, bo akcja tych powieści działa się współcześnie,
dzięki czemu treść była bardziej dla mnie zrozumiała. Bardzo pomagały mi
codzienne rozmowy przy stole podczas posiłków. Przechodziłem wówczas
przyspieszony i bardzo intensywny kurs języka francuskiego. Byłem całkowicie
zanurzony w żywiole francuskim i nie mając do kogo przemówić po polsku,
znalazłem się w warunkach, które zmuszały do forsownej nauki języka.
Drugie sprawozdanie z wielkim trudem napisałem już sam. Było pełne
błędów i oczywiście zupełnie nie nadawało się do publikacji. Poprawił je
Bernard Chennevière. Ale z biegiem czasu, przy każdym następnym
sprawozdaniu szło mi coraz lepiej, a mój szef znajdywał w nich coraz mniej
błędów. Twarde warunki w jakich się znalazłem i brak możliwości mówienia po
polsku, zmuszające do mobilizacji wszystkich sił intelektualnych, okazały się
być najbardziej skuteczną metodą nauczenia się obcego języka w mowie, a pisanie
sprawozdań do Biuletynu – w piśmie.
Bardzo pomocnymi w tej nauce były mi dwie reguły. Odkryłem bowiem po
pewnym czasie, że w przeciwieństwie do polskiego, język francuski jest wyraźnie
sfeminizowany – większość rzeczowników jest w nim rodzaju żeńskiego.
Stwierdziłem także, że istnieje dosyć znacząca ilość przypadków występowania
odwrotnego rodzaju rzeczownika: to co w polskim jest rodzaju męskiego – we
francuskim jest rodzaju żeńskiego i na odwrót. Stosowanie z wyczuciem tych
dwóch zasad umożliwiało mi popełnianie małej stosunkowo ilości błędów w
rozmowie i w pisaniu.
W owym czasie, na początku tego trzymiesięcznego okresu próbnego,
codziennie podliczałem moją sytuację finansową:
- po stronie wydatków miałem około 500 franków potrzebnych na bilet
powrotny do Polski, 300 franków opłaty za miesiąc pobytu w pensjonacie oraz
400 franków, które musiałem oddać Stefanowi Czetweryńskiemu. Razem potrzebowałem więc około 1200 franków aby móc
wrócić do domu.
- po stronie wpływów przybywało mi co dzień około 53 franki z mej
miesięcznej pensji.
Proste obliczenie wykazywało że potrzebowałem tu przebyć 23 dni, abym
mógł popłacić długi i wrócić do Polski. Po trzech tygodniach i dwóch dniach w czasie których
Towarzystwo nie zwolniło mnie jeszcze z pracy z powodu mej nieprzydatności,
odetchnąłem z ulgą. Wiedziałem już teraz, że każdy następny dzień który uda mi
się tu przepracować zanim mnie zwolnią, będzie już dniem przynoszącym dochód.
Będę więc mógł nie tylko wrócić do domu bez długów, ale będę mógł już nawet
kupić rodzinie jakieś skromne prezenty. Kiedy po miesiącu pracy nie dostałem
wymówienia lecz wypłatę, spłynął na mnie wewnętrzny spokój i przestałem chodzić
spięty. Zacząłem nawet mieć nieśmiałą nadzieję, że może uda mi się przepracować
jeszcze jeden miesiąc. O tym, aby udało mi się przepracować cały
trzymiesięczny okres próbny nie śmiałem nawet marzyć.
Napisałem do Helenki, do mojej Mamy, do Burków i do Montrésor listy z
wiadomością, że mam doskonałą pracę w mej specjalności i że jak na razie wszystko
zaczyna dobrze się toczyć. Burkowie i Montrésor odpowiedzieli najszybciej,
gratulując mi sukcesu. Byli świadomi tego, że mój sukces był przecież w dużej
mierze także ich sukcesem – zawdzięczałem im bardzo dużo, tak w sferze
materialnej, jak i wsparcia duchowego. Listy z Polski szły bardzo
długo. Połączenie telefoniczne było natomiast tak drogie, że praktycznie
możliwe tylko w jakimś nadzwyczajnym nagłym wypadku. Bezpośrednich połączeń
wówczas nie było. Rozmowy międzymiastowe, a tym bardziej międzynarodowe
należało zamawiać w centrali telefonicznej. Jeśli chodzi o połączenie z Polską,
to nie było żadnej pewności, czy w ogóle zostanie zrealizowane w tym samym
dniu. Ze względu na to, że każda międzynarodowa rozmowa telefoniczna była w
Polsce podsłuchiwana, i tak nie można było powiedzieć niczego istotnego.
Helenka również czasem telefonowała do mnie do pensjonatu. Ze względu na
koszty, rozmowy nasze w których opowiadaliśmy sobie naszą wzajemną tęsknotę,
żal rozstania i nadzieję na zobaczenie się tu w niedalekiej przyszłości, nie
mogły być tak długie, jak byśmy chcieli. Telefonistki polskie z górniczej
centrali Zjednoczenia Węglowego w Gliwicach, do której nasz telefon był wówczas podłączony, podsłuchujące
z przyzwyczajenia rozmowę, słysząc jak Helenka mówi do mnie muszę kończyć, bo rozmowa będzie kosztować
strasznie drogo, włączały się czasem mówiąc wzruszone –niech pani jeszcze rozmawia, nie zaliczymy już pani tych dodatkowych
minut.
Nadeszły święta Bożego Narodzenia. Pewnego dnia gońcy przynieśli i
postawili każdemu z nas na biurku, panu Chennevière i mnie, duże
tekturowe pudło. Był to karton z 12-ma butelkami wina, prezent na Boże
Narodzenie i Nowy Rok od dyrekcji fabryki dla swych cadres. Na święta Bożego Narodzenia zostałem zaproszony do Burków do
Villiers-le-Bel – miałem więc w
ten sposób doskonały dla nich prezent. Dostałem także od fabryki prezenty
świąteczne dla nieobecnych tu mych dzieci – lalki, wózeczki do nich i
przeróżne zabawki. Byłem zaskoczony i wzruszony tym subtelnym gestem.
Pozwoliłem sobie także na spory wydatek i zatelefonowałem do domu do Polski, by
złożyć życzenia Helence i móc chociaż w
słuchawce usłyszeć głosy jej i dziewczynek.
¬ ¬ ¬
W dniu 19-go stycznia 1963 roku mój szef zawiadomił mnie, że jestem
wezwany do dyrektora. Poszedłem do budynku dyrekcji jak na ścięcie, bo
ponieważ było to na dwanaście dni przed upływem terminu trzymiesięcznego okresu
próbnego nie miałem wątpliwości, że chodzi o zawiadomienie mnie o jego
nieprzedłużeniu i rezygnacji z moich usług. Dyrektor przywitał się ze mną
wyjątkowo mile, co mnie jeszcze bardziej utwierdziło w pesymistycznym nastroju,
poczęstował kawą i wręczył gruby dokument składający się z wielu kartek gęsto
zapisanych pismem maszynowym. Z drżeniem w sercu przeczytałem pierwszą stronę.
Jej tytuł brzmiał: CONTRAT de TRAVAIL. Był
to mój stały kontrakt pracy, w którym Towarzystwo Thomson-Houston zawierało ze
mną umowę o pracę w charakterze ingénieur
chimiste, specialité peintures et vernis na czas nieokreślony! Huśtawka
napięć, jakim zostałem poddany w ciągu ostatniej pół godziny była tak duża, że
z trudnością opanowałem drżenie ręki przy podpisywaniu tego dokumentu w trzech
egzemplarzach, a parafowana musiała być każda jego strona.
Od tego momentu stałem się więc pełnoprawnym pracownikiem Compagnie Française Thomson-Houston, o
ustalonych i nienajgorszych zarobkach, posiadającym prawo do premii,
trzynastej pensji, zakładowego domu jednorodzinnego na osiedlu urzędniczym i
wszystkich pozostałych korzyści socjalnych, łącznie z owymi legendarnymi francuskimi
allocations
familiales przysługującymi na moją trójkę dzieci. Od tej chwili
zaistniały dla naszej rodziny warunki normalnego spokojnego życia bez kłopotów
materialnych, bez stania w kolejkach. Takiego właśnie życia, o jakim snuliśmy
marzenia w Gliwicach! Wykonałem zadanie, jakie sobie postawiłem i z jakim przyjechałem do
Francji. Teraz brakowało już tylko jednego – aby moja żona i dzieci tu się
znalazły i też mogły z tego wszystkiego korzystać! Od tego też momentu
rozpoczęła się moja trzyletnia prawie, zażarta walka z władzami PRL o przyjazd
Helenki z dziećmi do
Francji.
Zwróciłem Stefanowi Czetwertyńskiemu otrzymane od
niego pieniądze i wysłałem Helence przez okazję
pierwsze zarobione w Chauny 100 dolarów, czyli
równowartość mych przeszło dwumiesięcznych zarobków w Instytucie. Cieszyłem się
bardzo, że odtąd będę mógł już regularnie przekazywać jej pieniądze i że oprócz
swej własnej pensji będzie dysponowała dodatkową znaczną ilością gotówki,
pozwalającą na spokojne życie bez konieczności zaciskania pasa. Musieliśmy
jednakże znaleźć sposób na regularny transfer pieniędzy, bo szukanie okazji za
każdym razem nie było na dłuższą metę możliwe, a wysyłanie pieniędzy przekazem
pocztowym nie wchodziło w rachubę. Przekazów nie wypłacano w Polsce we frankach,
lecz w złotówkach według oficjalnego, sztucznie zaniżonego przelicznika.
Znacząca kwota twardych franków którą bym jej stąd wysyłał, zamieniałaby się w
Polsce na śmiesznie małą ilość bezwartościowych złotówek. Należało więc szukać
innego sposobu na przekazywanie pieniędzy do Polski – takiego, który by nas
bronił przed zorganizowanym złodziejstwem ludowego państwa.
Szef Personelu, Berteaux, pokazał mi
któregoś dnia jednopiętrowy domek z garażem na osiedlu urzędniczym. Był to dom,
który czekał na przybycie Helenki i dzieci. Stał
pusty, okiennice były pozamykane, a ogródek nieuprawiany i zapuszczony. Na
razie, do czasu przyjazdu mojej rodziny, mieszkałem w mansardowym pokoiku na
drugim piętrze w pensjonacie u wdowy Dagonneau. Mieszkali tam różni przejezdni, stażyści oraz ludzie
mający dłuższe lub krótsze sprawy do załatwienia w Chauny. Stałych mieszkańców było kilku, w tym ja oraz Henri
Bousquet, nieco młodszy ode mnie pełen temperamentu kawaler
pochodzący z Perpignan na południu Francji. Mówił z charakterystycznym południowym akcentem,
twardo wymawiając spółgłoskę „r”. Przypadliśmy sobie do gustu i z czasem
staliśmy się przyjaciółmi. Henri, tak jak ja był inżynierem chemikiem, pracował
w Chauny w fabryce chemicznej PROCHIM, gdzie był kierownikiem jednego z
wydziałów. Był tu ze wszystkimi za pan brat, wszyscy go znali i lubili. Nie
było to zresztą takie trudne, bo Chauny było małą miejscowością, liczącą
wówczas trzynaście tysięcy mieszkańców. Henri Bousquet poczytywał
sobie za punkt honoru aby nauczyć mnie języka, wprowadzić w lokalny świat i
stać się moim cicerone. Z wielkim
poświęceniem, ale i humorem uczył mnie wymowy francuskiej, polecając powtarzać
szybko: les chemises d’archiduchesse
sont-elles sèches ou archisèches?
Dzięki niemu poznałem wielu ludzi, zacząłem być zapraszany do ich domów
i wchodzić w lokalne towarzystwo. Po jakimś czasie staliśmy się stałymi
partnerami w turniejach brydżowych, odbywających się co tydzień w sali na
pierwszym piętrze hotelu-restauracji i kawiarni o nazwie Café-Hôtel-Restaurant de Commerce na rynku. Bousquet zabierał mnie
też swym samochodem Renault Dauphine na mecze rugby, które odbywały się w
okolicznych miejscowościach. Był czynnym zawodnikiem drużyny rugby w Chauny. Zapraszał mnie także czasami na zebrania swej loży
Table Ronde. Pod koniec pobytu w Chauny wygłosiłem tam referat na temat
podobieństw między Polakami i Francuzami. Referat spodobał się i wywołał
dyskusję. W tym rejonie Francji, a szczególnie w departamencie Nord, mieszkało wiele polskich rodzin przybyłych tu wraz z
kolejnymi falami emigracji, głównie ekonomicznej z lat 1920-1930. Polacy nie
byli więc dla Francuzów z tych okolic narodem egzotycznym. Jak się okazało w
czasie dyskusji, w miejscowych szkołach powszechnych było przed wojną
1939-1945 wiele takich klas, w których liczniejszą grupę stanowiły dzieci
polskie niż francuskie. Jednym z takich Francuzów uczących się w zdominowanej
przez polski żywioł klasie, był pracujący w Towarzystwie Thomson-Houston
inżynier Levaire. Chcąc się pochwalić, zademonstrował mi kiedyś swą znajomość
polskich słów, których nauczył się za młodych lat w szkole od kolegów Polaków
– były one niestety wszystkie bez wyjątku wysoce niecenzuralne.
W pensjonacie miałem pełne utrzymanie – podobnie jak Henri, jadałem tam
wszystkie trzy posiłki. Wdowa Dagonneau bardzo
liberalnie traktowała swych stałych pensjonariuszy. Gdy było się głodnym lub
wróciło spragnionym późno w nocy po brydżu, zawsze można było pójść do kuchni i
z lodówki wyciągnąć sobie coś do jedzenia lub otworzyć puszkę piwa. Z
przywileju tego korzystaliśmy często.
Przerwa obiadowa dla pracowników umysłowych Towarzystwa Thomson-Houston
trwała od 12-tej do 15-tej. Wystarczała mi ona w zupełności aby w tym czasie dojść
spacerem do niezbyt odległego pensjonatu, zjeść obiad i ewentualnie nawet
zrobić godzinną drzemkę poobiednią. Zamiast drzemki Henri zwykle zabierał
mnie po obiedzie swoim samochodem na rynek do Café de Commerce na kawę i
partię quatre-cent-vingt-et-un. W grę tę grało się trzema kostkami na
specjalnej okrągłej tacy zwanej piste. Graliśmy przeważnie we czwórkę z
właścicielem restauracji nazywanym Jojo i jego żoną, z powodu drobnej
budowy zwanej Nainette. Kto przegrał, ten stawiał pozostałym kawę. Po
pewnym czasie nauczyłem moich znajomych polskiej gry hazardowej w kupki której sam nauczyłem się od Jurka
Wojciechowskiego, a którą przetłumaczyłem na francuski jako grę w les
petits tas. Grało się w nią jedną talią kart i miała ona tę właściwość, że
nie wymagała najmniejszego nawet wysiłku umysłowego. Wygrana lub przegrana
zależała wyłącznie od przypadku. Gra ta tak się tam spodobała, że zauważyłem
potem wielu innych stałych bywalców kawiarni w nią grających przy kawie lub
kuflu piwa.
Moi koledzy, inżynierowie z pracy w Towarzystwie Thomson-Houston,
stanowili klan bardziej zamknięty i mniej przystępny. Zaczęli mnie zapraszać do
swych domów na kolacje lub niedzielne obiady czy wycieczki samochodowe za
miasto dopiero na wiosnę – dopiero po tym, jak dostałem stały kontrakt pracy w
Towarzystwie. Wszyscy oni oraz ich rodziny okazali się zresztą być bardzo
serdeczni. Wykazywali ludzkie, życzliwe, bardzo żywe zainteresowanie losami
żony i dzieci, które pozostawiłem w Polsce. Podobnie jak ja, wyrażali niezachwiane przekonanie,
że wkrótce będą mieli możność osobistego ich poznania. Małe córeczki państwa
Chennevière bardzo były zaintrygowane perspektywą posiadania nowych
koleżanek oraz możliwością lulania malutkiego polskiego bebusia nazywającego
się André. Państwo Chennevière byli rodziną zachowującą tradycyjne
zwyczaje francuskie – pani Chennevière w obecności osób trzecich nie
zwracała się do męża inaczej jak tylko w trzeciej osobie – per Pan. Dziwiło mnie to i śmieszyło bardzo
na początku, gdy pani Chennevière mówiła do męża w czasie kolacji: Bernard, voulez-vous passer le plateau de
fromages à Monsieur Mauberg, s’il
vous plait.
Na samochodowych wycieczkach za miasto, na które zabierali mnie państwo
Vicard, wspólnie z ich małym synkiem Pierre uczyliśmy się liczyć, deklamując
odliczankę:
Un kilomètre à pied, ça use, ça use,
un kilomètre à pied, ça use les souliers.
Deux
kilometres à pied, . . . . . . . i tak dalej.
¬ ¬ ¬
Było zgniłe, mokre przedwiośnie, charakterystyczne dla północnych
departamentów Francji. Nie dorobiłem się jeszcze ciepłego płaszcza i chodząc zbyt cienko ubrany,
w końcu przeziębiłem się mocno. Chodziłem do pracy kaszlący, zakatarzony i z
gorączką, aż któregoś dnia Bernard Chennevière zapytał:
— Dlaczego przychodzi pan chory do pracy? Powinien pan
poleżeć w łóżku kilka dni i wyleczyć się.
— Nie mam zwolnienia lekarskiego – odpowiedziałem.
— O czym pan mówi? – zdziwił się szef. Mnie zaś
zdumiało niepomiernie, że ten inteligentny przecież człowiek nie rozumie tak
prostej sprawy. Usiłowałem mu więc wytłumaczyć, że przychodzę chory do pracy,
ponieważ nie mam zaświadczenia stwierdzającego, że jestem chory. Nie wiem też,
gdzie mam się po takie zaświadczenie udać. Chennevière zupełnie nie
był w stanie mnie pojąć.
— Przecież widać, że jest pan chory.
Po dłuższej dyskusji w końcu zrozumiałem, że tu we Francji nie ma
zaświadczeń lekarskich o chorobie. Pozycja pracownika umysłowego jest tak
wysoka, że nie są potrzebne żadne zaświadczenia. Wszystko polega na
rzetelności i zaufaniu. Gdy jest się chorym, zawiadamia się po prostu szefa o
tym fakcie oraz że kilka dni będzie się leżało w łóżku.
— A gdy ktoś tego nadużywa i często jest chory? – zapytałem.
— Wtedy po prostu szef przeprowadza z nim rozmowę i
radzi życzliwie, aby może zmienił lekarza, bo ten jego aktualny jest jakoś mało
skuteczny. Jeżeli to nie pomaga, to zbyt częste choroby kończą się zwykle rozwiązaniem umowy o pracę, gdyż szef
rezygnuje ze współpracy z takim chorowitym
pracownikiem, mając prawie nieograniczoną możliwość zatrudnienia innego,
cieszącego się dobrym zdrowiem – wyjaśnił mi dalej Chennevière.
Dla człowieka ukształtowanego w systemie socjalistycznym była to
zupełna rewelacja, a zarazem kolejny przykład normalnego, zdrowego stosunku
pomiędzy pracownikiem a pracodawcą. To w PRL relacje te były
chore – pracownicy oszukiwali jak mogli pracodawcę i wszelkimi sposobami
usiłowali wymigać się od pracy przy pomocy zwolnienia lekarskiego.
Objawiła mi się wtedy, jakby w ostrym snopie światła niespodziana
prawda, że powszechny brak wszystkiego w PRL, a także i pozostałych krajach obozu
socjalistycznego, raczej w marginalnym stopniu spowodowany jest słabą
gospodarką i zniszczeniami wojennymi. Główna przyczyna leży, jak zwykle, w
filozofii. Socjalistyczna filozofia obowiązująca w tych krajach apoteozowała
pracę. Miała ona być dobrem zagwarantowanym przez konstytucję, sformułowanym
jako zaszczytny obowiązek pracownika,
w przeciwieństwie do ustrojów opartych na filozofii wolnego rynku, gdzie praca
była jedynie towarem. Takie ustawienie priorytetów powodowało, że w ekonomiach
krajów socjalistycznych główny akcent położony był na zapewnieniu pracownikom
płacy za samą obecność w pracy, a nie za jej ilość czy jakość. Dało to w skutku
brak motywacji do zwiększania wydajności pracy i lekceważący do niej stosunek,
wyrażający się w cynicznym powiedzeniu czy
się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy. Przyczyną rosnącego stale
dystansu pomiędzy obozem socjalistycznym a krajami wolnego rynku nie był brak
kapitału czy surowców, lecz brak filozofii która by motywowała ludzi do dobrej
pracy.
Był to więc klasyczny przykład różnic wynikających z innej filozofii
ustrojowej: w PRL praca, będąc zaszczytnym obowiązkiem, stała się w
gruncie rzeczy jedynie sztucznym sposobem na likwidację bezrobocia, w
rzeczywistości przymusem pańszczyzny na państwowej, słabo płatnej posadzie. Od
tego zaszczytu trzeba się było raczej
uchylać i szukać zatrudnienia w mikroskopijnym sektorze prywatnym, gdzie praca
nie była zaszczytem, ale płace były wyższe. Tutaj we Francji praca zaś była
dobrze płatnym, cennym przywilejem, o który należało zabiegać i którego
należało strzec jak oka w głowie by go lekkomyślnie nie stracić.
¬ ¬ ¬
Z konsulatu polskiego ciągle żadna odpowiedź na moje podanie o paszport
konsularny nie nadchodziła, w marcu pojechałem więc do Paryża by się czegoś
dowiedzieć osobiście. Na miejscu okazało się, że odpowiedź z MSW w Warszawie przyszła już
jakiś czas temu, tylko konsulat jakoś „zapomniał” mnie o tym zawiadomić.
Odpowiedź była odmowna – polskie MSW nie zgadzało się na wydanie mi paszportu
konsularnego. Byłem załamany. Zupełnie nie rozumiałem, dlaczego władze kraju
którego jestem obywatelem, nie chcą mego dobra i zamiast z ochotą umożliwić
podniesienie stopy życiowej jednej z polskich rodzin, sprzeciwiają się temu.
Zaraz na miejscu, za poradą urzędnika konsulatu, napisałem na trzech stronach
odwołanie od tej krzywdzącej decyzji. Odwołanie umotywowałem tak oczywistymi i
wszechstronnymi korzyściami, jakie moja rodzina odniosłaby z posiadania
paszportów konsularnych i możliwości mieszkania we Francji na stałe, że (w
moim ówczesnym przekonaniu) argumenty te powinny by były wzruszyć najbardziej
nawet nieczule i zatwardziałe urzędnicze serce.
Pobyt w Paryżu wykorzystałem
też dla zorganizowania systematycznych wysyłek Helence do Polski paczek z
damskimi kostiumami, tak zwanymi garsonkami, które ona następnie miała
sprzedawać w komisie po bardzo korzystnej cenie. Garsonki były w Polsce
ostatnim krzykiem ówczesnej damskiej mody. W Paryżu powstało wiele
wyspecjalizowanych domów handlowych, zajmujących się wyłącznie wysyłką do demoludów damskich ubiorów,
odpowiadających ściśle kryteriom mody obowiązującym aktualnie w danym kraju. Mieli
doskonałe w tej materii rozeznanie – wystarczyło podać kraj i region, a oni
dobierali krój i kolor, które tam szły najlepiej i sprzedawały się
najkorzystniej. W dziewiątej dzielnicy Paryża odnalazłem dom wysyłkowy,
którego adres podała mi Neta. Zleciłem im dokonywanie co kwartał wysyłek paczek z
garsonkami na adres Helenki do Polski.
Pracownicy mówili tam chyba wszystkimi językami świata, w tym oczywiście i
polskim. Od tej pory Helenka dysponowała już regularnymi dochodami.
Po powrocie do Chauny opowiedziałem
znajomym w pracy i w pensjonacie o odmowie władz polskich wydania mi paszportu
konsularnego. Rychły termin przyjazdu Helenki i dzieci, tak
oczywisty tu dla wszystkich, zaczął odsuwać się w czasie. Wywołało to u moich
rozmówców ogromne zdziwienie i falę współczucia. Ponieważ Chauny było małą
miejscowością, wiadomość rozeszła się szybko. Różni nieznajomi ludzie, którzy
musieli o mnie wiedzieć, zaczepiali mnie na ulicy wyrażając współczucie z
powodu rozłąki z rodziną, słowa otuchy i nadzieję na szybkie załatwienie
formalności. Wyrażali chęć zaproszenia do siebie do domu w celu poznania
Helenki i dzieci, jak tylko tu w końcu przyjadą. Byłem doprawdy głęboko
wzruszony tymi oznakami ciepłej ludzkiej życzliwości. Ja za nimi tęskniłem
bardzo – minęło już przecież osiem miesięcy, jak nie widziałem Helenki i dziewczynek,
a małego Andrzejka nie znałem w
ogóle. Miałem tylko jego fotografię, przysłaną w liście przez Helenkę. Chwilami
było mi bardzo ciężko. Mówiłem sobie wtedy, że robię to dla moich dzieci – nie
mogę narzekać, bo przecież mam to, czego sam chciałem.
¬ ¬ ¬
W pracy szło mi coraz lepiej. Dostawałem coraz trudniejsze zadania i
rozwiązywałem je. Wyćwiczyłem się też na tyle w pisaniu po francusku, że
Chennevière nie znajdował
już zbyt wielu błędów w mych sprawozdaniach do Biuletynu. Jeden z pracowników
naszego działu, spostrzegłszy kiedyś na moim biurku przygotowany rękopis
sprawozdania do BPI wyraził mi swój podziw, że tak szybko opanowałem sztukę
pisania w alfabecie łacińskim. Był przekonany, że w Polsce pisze się cyrylicą!
Zauważyłem ze zdziwieniem i swego rodzaju satysfakcją, że od inżynierów
francuskich nie odbiegam poziomem wykształcenia, a niektórzy są w stosunku do
mnie wręcz niedouczeni, jeśli chodzi o pewne działy wiedzy teoretycznej. Byli
natomiast lepsi ode mnie w sprawach praktycznego wykorzystania posiadanej
wiedzy.
W ramach zleconego mi zadania poprawy wydajności fabrycznych urządzeń,
opracowałem metodę pozwalającą na przeszło dwukrotne zwiększenie szybkości
cynowania miedzianych drutów przeznaczonych do kabli telefonicznych. Wymagało
to pewnych zmian konstrukcyjnych w maszynach. Wprowadziłem te zmiany i wynik
okazał się nad wyraz pomyślny. Dyrektor Desprairies był tak
zadowolony, że pofatygował się osobiście na wydział produkcyjny by zapoznać się
z moim rozwiązaniem i złożyć mi gratulacje. W jakiś czas potem wezwał mnie do
siebie i zawiadomił, że dostałem za to specjalną nagrodę. Nie był już teraz
taki oficjalny jak dotąd, rozkrochmalił się i zrobił całkiem miły. Gawędził ze mną
przyjaźnie, a na końcu powiedział: si
tous vos ingénieurs sont comme vous, je ne comprends pas pourquoi
W czasie jednego z podwieczorków u pani Desprairies w rozmowie z
szefem walcowni Paulem Duhamel zgadało się, że
na jego wydziale pracuje robotnik, Monsieur Culas, który chyba jest polskiego
pochodzenia. Wyraziłem chęć poznania rodaka i umówiliśmy się z Duhamelem, że
zajdę któregoś dnia do niego, aby mógł mnie poznać z tym pracownikiem. Jean
Culas okazał się być starszym już człowiekiem, przed emeryturą. Był istotnie
Polakiem, góralem z Nowego Targu. Jego rodzice wyemigrowali do Francji w 1925 roku,
gdy miał 20 lat. Ucieszył się z poznania rodaka i zaprosił do siebie do domu na
podwieczorek w najbliższą niedzielę.
Pan Culas mieszkał z żoną w małym domku z ogródkiem w robotniczej
dzielnicy na peryferiach Chauny. Żona Culasa też była Polką i też córką emigrantów.
Znali się jeszcze w Polsce, ale pobrali już tu, we Francji. Mieli dwóch synów, już dorosłych i samodzielnych. Z
państwem Culas rozmowa była trudna. W momencie przyjazdu do Francji byli w
wieku, w którym obowiązek szkolny już ich nie obejmował, nie chodzili więc do
szkół francuskich. Przebywając głównie w polskim środowisku, tak w domu jak i w
pracy, nie mieli okazji, a może także zdolności i ochoty aby nauczyć się
języka francuskiego. Z kolei, w miarę upływu lat, ich znajomość języka
ojczystego malała nieustannie. W czasie gdy ich poznałem, ich słownik składał
się z mieszaniny chyba najwyżej stu słów – polskich zniekształconych po
francusku i francuskich, zniekształconych po polsku. Widocznie tyle wystarcza
do codziennego życia. Ich synowie chodzili do szkół francuskich i już prawie
po polsku nie umieli, choć prenumerowali Narodowca – pismo polskiej emigracji
we Francji. Pan Jean Culas powiedział mi, że w Polsce nazywał się po prostu i
zwyczajnie Jasiek Kulas, ale francuscy urzędnicy emigracyjni (widocznie dla
potrzeb fonetyki francuskiej, bo chyba nie dla brzydkiego skojarzenia z pewną
częścią ciała) w ten sposób go zapisali, więc tak już pozostało. W prawidłowej
bowiem transkrypcji jego polskiego nazwiska, po francusku powinien by był
nazywać się Monsieur Coulasse.
Jak się później dowiedziałem, w okolicy było wielu takich Kulasów którzy po czterdziestu prawie
latach mieszkania w tym kraju zapomnieli już języka polskiego, ale jeszcze nie
nauczyli się francuskiego.
Na wsi w pobliżu Montrésor też mieszkał i
gospodarzył taki Kulas. Nazywał się
Jasiek Wrona i był ożeniony z Francuzką, córką lokalnego farmera. Jeździło się
do niego w lecie po ser lub świeże mleko prosto od krowy dla dzieci. Gdy pogoda
była burzowa i mleko kwasiło się niewłaściwie, gospodarz tłumaczył brak sera
mówiąc murzyńsko-francuskim językiem: fe
szalor, le bui-bui, fromaż merd co miało oznaczać że jest upał, mleko się zwarzyło i z sera g-no wyszło.
¬ ¬ ¬
Jean Vicard, jeden z inżynierów pracujących w fabryce, absolwent tzw. Grande École i mający ścisły logiczny
kartezjański umysł poradził mi, abym napisał prośbę w mej sprawie do Prezydenta
państwa polskiego. Twierdził on bowiem, że odmowa wydania paszportów dla mej
rodziny jest na pewno wynikiem urzędniczego nieporozumienia lub nadgorliwości
i zgodnie z praworządnym rozumowaniem normalnego mieszkańca Zachodu uważał, że
jeżeli dowie się o tym głowa państwa, to spowoduje cofnięcie tej krzywdzącej
decyzji. Wielu innych moich rozmówców rozumowało podobnie.
Napisałem więc płomienny list na trzy gęsto zapisane kartki do I-go
Sekretarza KC PZPR, towarzysza Władysława Gomułki z wyjaśnieniem
sytuacji naszej młodej rodziny na dorobku i z prośbą o poparcie mego podania o
paszport konsularny. Nadałem go na tutejszej poczcie jako polecony, czym
wywołałem lekką sensację. Po jakimś czasie pomyślałem sobie, że nie zawadziłoby
napisać także i do innych czołowych osobistości w Polsce. Napisałem więc kolejne żarliwe prośby o pomoc do
panów: premiera Józefa Cyrankiewicza, Przewodniczącego Rady Państwa Aleksandra
Zawadzkiego i Marszałka
Sejmu Czesława Wycecha. Ponieważ straciłem zaufanie do konsulatu w Paryżu jako rzecznika
mych interesów, napisałem też bezpośrednio do pana Ministra Spraw Wewnętrznych
PRL. Wszystkie listy nadawałem jako polecone, wywołując wśród urzędników małej
poczty w Chauny coraz większą
sensację.
Mój szef Bernard Chennevière był świętym
człowiekiem, zasiadał w radzie parafialnej kościoła w Chauny i miał różne
episkopalne znajomości. Wpadł on na pomysł, aby spróbować udać się z prośbą o
pomoc i interwencję do lokalnego biskupa w Saint-Quentin. Wraz z miejscowym proboszczem zwrócili się do
biskupa. Niestety monseigneur wymówił
się brakiem kompetencji. Trudno mu się dziwić, że nie miał zamiaru wplątywać
się w delikatne sprawy międzynarodowe.
Jak łatwo się domyślić, od panów Gomułki, Cyrankiewicza, Zawadzkiego ani Wycecha żadnej
odpowiedzi nigdy nie dostałem. Zareagował natomiast minister Spraw Wewnętrznych,
ale w sposób którego nigdy bym się nie spodziewał, choć sposób ten był
niewątpliwie całkowicie zgodny z ówczesnymi metodami działania tego resortu.
W maju 1963 roku moja Mama napisała mi z
Zakopanego, że ostatnio wynajął u niej na kilka dni pokój jakiś miły
i rozmowny turysta. Turysta przedstawił się niezbyt oryginalnym nazwiskiem
jako pan Kowalski, mało chodził po górach, a za to dużo przebywał na
miejscu, opalał się na leżaku przed domem i chętnie z Mamą gawędził. Pod koniec
pobytu tak się z Mamą zaprzyjaźnił, że nawet zrobił sobie z nią wspólną
fotografię. W czasie rozmów zupełnie przypadkowo zgadało się, że syn gospodyni
u której ów turysta mieszka, czyli ja, jest we Francji. Dobrze mu się powodzi i w związku z tym robi
starania o sprowadzenie tam swej żony i dzieci. Miły turysta napomknął Mamie,
że przypadkowo wybiera się w najbliższym czasie do Paryża. Mógłby więc, gdyby Mama chciała, przekazać synowi od
niej jakąś osobistą wiadomość, której nie chce wysyłać pocztą, lub coś mu nawet
zawieźć. Intuicja, z której moja Mama była znana, podpowiedziała jej dosyć
szybko, że pan Kowalski nie jest takim
zwykłym przypadkowym turystą, za jakiego chce uchodzić. Coś tu jest podejrzane,
gdyż zbyt dużo jest tych różnych przypadków.
Zaprzestała więc dalszych zwierzeń i nie skorzystała z miłej propozycji. Po
kilku dniach uczynny turysta wyjechał. Mama czym prędzej
opisała mi w liście jego pobyt ze wszystkimi szczegółami uprzedzając, że być
może będę miał w Chauny wizytę.
Chyba w trzy tygodnie po otrzymaniu listu od Mamy, zatelefonował do mnie z Paryża jakiś
człowiek. Powiedział że nazywa się Kowalski, akurat przyjechał z Polski, a będąc ostatnio w Zakopanem przypadkowo
mieszkał u mojej Mamy, którą jest oczarowany. Ma dla mnie od niej pozdrowienia
i wiadomości. Przypadkowo nie ma żadnego zajęcia na najbliższy weekend i chce w
związku z tym przyjechać do Chauny, by mi przekazać, jako stęsknionemu synowi, najnowsze
nowiny o jego Matce. Prosi o zarezerwowanie mu pokoju w pensjonacie. Panu Kowalskiemu widocznie bardzo podobał się
przysłówek przypadkowo, bo używał go
nader często. Zrobiło mi się gorąco i trochę dziwnie, ale mimo szczerej chęci
nie mogłem przecież odmówić mu spotkania i oświadczyć, że nie chcę wysłuchać
wiadomości od mojej matki. Pocieszała mnie nieco świadomość, że mam nad nim tę
przewagę, że ja wiem o tym, kto to jest pan Kowalski,
a pan Kowalski nie wie o tym,
że ja o tym wiem.
Kowalski zjawił się w
pensjonacie w sobotę na obiad. Był to lekko łysiejący pan w wieku około 45 lat.
Był istotnie rozmowny. Opowiadał z entuzjazmem jak bardzo lubi Zakopane i górskie
włóczęgi. Jak przypadkowo odkrył dom mojej Mamy i możliwość
wynajęcia pokoju. Pokazał mi fotografię, na której widać go było stojącego z
uśmiechniętą twarzą obok mojej Mamy, poważnej i jakby dziwnie spiętej, na tle
jej domu w Zakopanem. Interesował się także bardzo moją pracą, Towarzystwem
Thomson-Houston, życzliwie dopytywał co robię, na jakim wydziale pracuję,
jakie są moje obowiązki, jak mi się powodzi i jakie mam plany na przyszłość.
Opowiedziałem Kowalskiemu o mojej
pracy i perspektywach, jakie ona mi daje. Opowiedziałem, że robię starania o
sprowadzenie rodziny do Francji, że dostałem odmowę paszportu konsularnego i że napisałem
listy z prośbą o pomoc do wszystkich najważniejszych ludzi w Polsce. Kowalski pochwalał
gorąco moje plany sprowadzenia tu żony i dzieci, aczkolwiek wyrażał pewną
wątpliwość czy sposób, w jaki się do tego zabrałem, okaże się być skuteczny. O
sobie nie mówił wiele, powiedział jedynie, że pracuje w Centrali Handlu
Zagranicznego w Warszawie, często jeździ do Francji i z tego powodu ma szerokie
znajomości w polskim konsulacie w Paryżu.
Na drugi dzień, w niedzielę, Kowalski wymówił się od
pójścia do kościoła. Mimo obycia, jakie powinien był mieć jako podróżujący po
świecie pracownik Handlu Zagranicznego, cały czas był jakby spłoszony.
Wyczuwałem w nim jakieś napięcie i trudny do zdefiniowania brak naturalności. W
stosunku do mnie był jednakże przyjazno-protekcyjny. Po obiedzie, gdy
odprowadzałem go na dworzec, życzliwość swą posunął do tego stopnia, że zaoferował
mi swoje pośrednictwo, jeżeli bym sobie tego oczywiście życzył, w
skontaktowaniu mnie z jego znajomymi w konsulacie w Paryżu. Znał bowiem, jak twierdził, takie przypadki, że
znajomi owi załatwili w ciągu niespełna miesiąca wydanie paszportów konsularnych
dla rodzin podobnych jak ja młodych ambitnych ludzi, którzy zdecydowali się
szukać chleba na obczyźnie. Gdy wyraziłem zdziwienie, jak to jest możliwe wobec
odmów, jakie mnie spotkały ze strony tegoż konsulatu, Kowalski przyznał, że jego znajomi nie czynią tego tak zupełnie
bezinteresownie. Żądają za to jedynie jakichś drobnych, śmiesznych w gruncie
rzeczy usług w przyszłości. Domyślając się o jak bardzo śmieszne usługi może chodzić, wymówiłem się grzecznie mówiąc, że
dopóki moja rodzina nie znajdzie się we Francji, sprawa ta nie wchodzi w
rachubę. Podziękowałem Kowalskiemu za wielkoduszną ofertę pomocy twierdząc, że
wierzę głęboko, iż moje listy z którymi zwróciłem się o pomoc do najwyższych
władz w Polsce, nie mogą nie przynieść pozytywnego skutku. Kowalski był sceptyczny.
Zostawiając mi furtkę na wszelki wypadek powiedział już przy pożegnaniu, że
pozostaje jeszcze w Paryżu przez dwa dni. Gdybym więc zmienił zdanie, to mogę
go o tym zawiadomić. W jaki sposób? Wystarczy, jak przez woźnego konsulatu
przekażę odpowiednią wiadomość. Dla kogo? Dla pana Kierskiego. Potem pracownik Handlu Zagranicznego wsiadł do paryskiego pociągu i wszelki ślad po
nim zaginął.
Pobyt Kowalskiego w Chauny i moja odmowa
wejścia w kontakt z jego uczynnymi znajomymi
w paryskim konsulacie zdeterminowały, jak przyszłość pokazała, bieg naszych
dalszych losów. Zadecydowały o niepowodzeniu starań o paszporty konsularne dla
naszej rodziny, zarówno tych, które ja czyniłem we Francji, jak i tych bardzo licznych i różnorakich, jakie
Helenka robiła w Polsce. Raport, jaki Kowalski
złożył po powrocie do Polski swemu przełożonemu stwierdzał zapewne, że ich
resort nie będzie miał ze mnie pożytku i że w związku z tym paszportów wydawać
nam nie należy. Nie zdawałem sobie jeszcze wówczas z tego sprawy, licząc
naiwnie, że listy me poruszą w kraju czyjeś serca. Jakże głęboko znowu się
myliłem! Zapomniałem o regule Murphy’ego: Jeżeli
może stać się coś złego, to na pewno się stanie. Największe
prawdopodobieństwo realizacji mają scenariusze najmniej korzystne. W gruncie
rzeczy Kowalski miał zupełną
rację – wyłącznie ta droga, którą wówczas mi proponował gwarantowała pozytywny
dla nas skutek w postaci natychmiastowego wydania nam paszportów konsularnych
i umożliwiała połączenie naszej rodziny we Francji. Cena była jednak za wysoka. Odbyłoby się to bowiem
takim kosztem, na jaki nie mogłem się zgodzić.
Czy mam żałować, że z tego powodu iż nie skorzystałem z propozycji Kowalskiego moja rodzina
nie znalazła się we Francji? Że los nie dał nam szansy powtórzenia Wojkowic i zamieszkania
wśród szczęśliwych ludzi w małym uroczym miasteczku, w normalnym kraju, w
wolnym świecie? Dalsze koleje naszego życia, ciągle trudnego i raczej nie
stereotypowego, doprowadziły przecież do pojawienia się na świecie moich
siedemnaściorga wnuków. Gdybym skorzystał wówczas z propozycji Kowalskiego, nasze życie potoczyłoby się zupełnie inaczej: Ania nie spotkałaby
Michel’a, Kasia – Piotra, a Andrzej – Marty. Ich dzieci a moje wnuki, te małe urocze istotki, w
ogóle by się na świecie nie pojawiły. Już sam ten fakt nakazuje, aby
Przeznaczeniu być wdzięcznym. Losami naszej rodziny ciągle kierowała pewnie ta
sama ręka z góry.
Chyba w dziesięć dni po wyjeździe Kowalskiego przyjechali do
mnie z Lille jego francuscy
odpowiednicy – panowie Gontrand i Lamère. W przeciwieństwie do Kowalskiego, nie czynili większej tajemnicy z miejsca swego
zatrudnienia – przedstawili się jako pracownicy Sûreté, czyli francuskich
służb specjalnych. Przeprowadzili ze mną rutynową rozmowę. Pytali co tu robię
i dlaczego tu jestem, jaka jest moja sytuacja rodzinna, jakie mam zamiary na
przyszłość. Byli w gruncie rzeczy znudzeni swymi obowiązkami, ale mimo to czuć
było w nich raczej życzliwość i przychylność do losów człowieka, z którym
rozmawiali niż niechęć i podejrzliwość wobec obcokrajowca. Musieli już mieć o
mnie jakieś podstawowe dane, bo przywieźli ze sobą plan Gliwic i zażądali
żebym pokazał na nim ulicę, przy której mieszkam. Sprawiłem im zawód, bo plan
był stary i nie było na nim naszego osiedla nowych bloków na którym
mieszkaliśmy, ani ulicy Mielęckiego.
Na odjezdnym panowie ci oświadczyli mi, że gdybym kiedykolwiek był
nagabywany przez polskie służby specjalne lub dostał od nich propozycję
jakiejkolwiek współpracy, co jak twierdzili często zdarza się z takimi jak ja,
to mogę się zgodzić, ale mam ich o tym zawiadomić. Wręczyli mi w tym celu swe
służbowe bilety wizytowe. Nie powiedziałem im, że się spóźnili i że to już
miało miejsce. Po pierwsze dlatego, że Kowalski nie zostawił
namiarów na siebie, a kontakt przez woźnego konsulatu wydał mi się zupełnie
niepoważny. Niepomny na podjęte swego czasu postanowienie o zimnej analizie
byłem jeszcze wówczas ciągle tak niedoświadczony i naiwny, że absolutnie nie
byłem świadomy tego, o czym wiedzieli chyba wszyscy Polacy mieszkający
zagranicą – że UB-ecką wtyczką w konsulacie każdego socjalistycznego kraju na
świecie jest właśnie towarzysz woźny.
Po drugie, zadziałało może jakieś odruchowe, zupełnie irracjonalne w tym
przypadku poczucie patriotycznej solidarności z rodakiem, mimo że UB-ekiem. Ale
przede wszystkim nie chciałem mieć jakiejkolwiek styczności z tymi służbami.
Ani PRL-owskimi, chcącymi załatwić swe brudne interesy
cynicznie wykorzystując w tym celu moją rozłąkę z rodziną, ani francuskimi,
mimo że kraj ten był dla mnie gościnny i życzliwy. Zupełnie nie czułem się
zdolny psychicznie do pełnienia roli agenta, ani pojedynczego ani tym bardziej
podwójnego.
¬ ¬ ¬
W miarę jak wrastałem w społeczność Chauny i poznawałem
coraz więcej ludzi, coraz silniej zaczynałem odnosić dziwne wrażenie, że odnajduję
tu jakby coś, co już kiedyś znałem. Atmosfera miasteczka, sielskie stosunki,
życzliwy klimat między ludźmi, fabryka i jej inżynierowie, przerwa obiadowa,
podwieczorki u dyrektora i kolacje u kolegów z pracy – to wszystko było mi w
jakiś dziwny sposób bardzo bliskie i znajome. Coraz silniej zaczynałem odnosić
wrażenie, że przecież ja już to wszystko gdzieś kiedyś widziałem. Może na
jakimś filmie? Takie odczucie Francuzi nazywają un sentiment de déjà vu – wrażenie, że już się to kiedyś
widziało. Męczyło mnie to coraz bardziej, bo przypominało wysiłki jakie się
robi po przebudzeniu, aby przypomnieć sobie fascynujący sen, jaki się akurat
miało. Doskonale się wie że sen był ciekawy, kolorowy i niezwykły, ale nie
można już sobie przypomnieć o co w nim chodziło, ani żadnych konkretnych szczegółów.
Dopiero po długim czasie, którejś niedzieli zauważyłem, że w tutejszym kościele
na ścianie nad amboną wisi elektryczny zegar. Prawie taki sam jak ten,
ufundowany przez moich rodziców dla kościoła w Wojkowicach. Doznałem wtedy nagłego olśnienia – przecież to
wszystko co jest tutaj w Chauny, widziałem już i przeżywałem w dzieciństwie
dwadzieścia pięć lat temu w Wojkowicach! Chauny było powtórzeniem Wojkowic,
jakby ich projekcją w przyszłość. Na większą skalę i we współczesnych czasach,
nowoczesnych warunkach, ale z powtórzeniem tych samych zachowań, stosunków
międzyludzkich, ciepłej życzliwości jednych ludzi do drugich i przyjaznej
atmosfery panującej w miasteczku. Podobieństwo było tak wielkie, że nawet
osiedle urzędnicze w Chauny położone było na podobnej górce co nasza kolonia w
Wojkowicach. Także i przerwa obiadowa dla pracowników umysłowych w Towarzystwie
Thomson-Houston była chyba w tych samych godzinach co na Jowiszu w Towarzystwie
SATURN.
Odkrycie to wzmocniło moją determinację do uczynienia wszystkiego co w
mojej mocy, żeby rodzinę osiedlić we Francji. Tak bardzo chciałem, aby również Helenka i dzieci mogły
zanurzyć się w tej sielskiej atmosferze z mego dzieciństwa, która tak bardzo
była mi droga i do której tak bardzo, nawet o tym nie wiedząc, tęskniłem i
podświadomie dążyłem.
Z
Bernardem Chennevière przy naszych
biurkach
¬ ¬ ¬
Każdy z moich znajomych we Francji miał samochód.
Był to tutaj właściwie rodzaj sprzętu domowego bardziej powszechnie posiadany
niż w Polsce rower. Wiele
rodzin miało po dwa samochody – jeden dla użytku męża, drugi dla żony na
zakupy. Wszyscy moi koledzy – inżynierowie z Towarzystwa mieli auto, nawet
nasz laborant François, który podwoził mnie czasem swoim Citroenem 2CV po pracy
do pensjonatu. U Jana Culas też widziałem w garażu jakąś starą Simkę Aronde.
Posiadanie samochodu stało się dla mnie synonimem pozycji w tym społeczeństwie.
Nie chciałem być gorszy od otoczenia. Chciałem też mieć samochód. Przedtem
jednak musiałem w lokalnej Auto-École uzyskać francuskie prawo jazdy, bo moje
polskie nie było ważne we Francji. Egzamin, którego przeprowadzanie jest tu
zastrzeżone wyłącznie dla emerytowanych inżynierów, absolwentów Ponts et Chaussées, czyli wydziału Drogi
i Mosty wyższych uczelni, zdałem od pierwszego podejścia. Znajomi gratulowali
mi, bo zdarzało się to podobno bardzo rzadko gdyż panowie ci, pobierając od
każdego egzaminu słoną opłatę, lubili mnożyć w ten sposób swe skromne emeryckie
dochody.
W sierpniu fabrykę zamykano i cała załoga poszła na urlop. Ponieważ
zostałem zaproszony do Montrésor i chciałem
pokazać tam jak dobrze mi się powodzi, na wiosnę 1963 roku odkupiłem od Henri
Bousquet’a za ćwierć ceny jego używaną, trzyletnią Daufine
Renault. Mój znajomy dobrze wiedział, dlaczego pozbywał się tego samochodu.
Model ten nie był zbyt udaną konstrukcją firmy Renault. Posiadał bagażnik z
przodu, a silnik z tyłu. Z tego powodu był nadsterowny i lubił zarzucać na
zakrętach. Nie można nim było zbyt ostro hamować na wirażach. Henri Bousquet uprzedził mnie
zresztą o tym lojalnie. Nie zwróciłem wówczas na to większej uwagi. Był to mój
pierwszy w życiu samochód, zdobyty własną pracą i to było dla mnie najważniejsze,
a nie jakieś nadsterowności. Cieszyłem się z niego ogromnie. Przyjechałem nim
dumny do Montrésor. Zastałem tam jak zwykle ciepłą atmosferę, gratulacje z
sukcesu znalezienia dobrej pracy i słowa otuchy, że Helenka wkrótce też tu
przyjedzie.
Mój samochód wykorzystywałem głównie do wożenia w upalne dni
montrésorskie dzieci na kąpiele w leśnym jeziorku znajdującym się w miejscu
zwanym Pas-aux-Anes. Poczciwą Daufinką nie pojeździłem jednak długo. Pod
koniec urlopu rozbiłem ją doszczętnie na szosie do Loches. Zrobiłem instynktowny, zbyt gwałtowny jak na ten
samochód skręt kierownicą i nacisnąłem mocno na hamulec, gdy z lasu wyskoczył
mi prosto pod koła piękny myśliwski pies. Były to akurat te manewry, jakich
Daufinka nie tolerowała. Pies zachował życie – znikł w lesie po drugiej stronie
szosy nawet się nie obejrzawszy, a ja wylądowałem w rowie. Gdy otworzyłem
pogniecioną pokrywę silnika, w miejscu gdzie powinien on był się znajdować,
ziała ociekająca olejem czeluść. Nawet dla niefachowca było jasne, że samochodu
uratować się już nie da.
We Francji w takich przypadkach procedura
jest niezwykle prosta: zabrałem z samochodu moje osobiste drobiazgi,
zawiadomiłem telefonicznie moje Towarzystwo Ubezpieczeniowe w Chauny o tym co się
stało i podałem miejsce, gdzie samochód się znajduje. Więcej już Daufinki na
oczy nie zobaczyłem. Towarzystwo Ubezpieczeniowe zajęło się wszystkim:
zawiadomiło telefonicznie swego lokalnego przedstawiciela, a ten zajął się
usunięciem wraku i sprzedażą części, które posiadały jeszcze jakąś wartość. W
jakiś czas potem dostałem od ubezpieczyciela czek na kilkadziesiąt franków
które mi się należały jako różnica pomiędzy poniesionymi przez nich kosztami a
wartością części odzyskanych i kwotą, jaką za wrak samochodu zapłaciła firma
złomująca.
Wróciłem z urlopu pociągiem przez Paryż. Poszedłem do konsulatu polskiego by dowiedzieć się o
losach mego marcowego odwołania na odmowę wydania paszportu konsularnego. Znowu
dostałem po głowie – odpowiedź była odmowna. Napisałem na miejscu następne
odwołanie i kompletnie załamany wróciłem do Chauny. Nie pojmowałem uporu, z jakim władze mojej ludowej
ojczyzny odmawiają mi możliwości skorzystania z szansy, jaką udało mi się
zdobyć z tak wielkim przecież trudem. Z szansy poprawienia poziomu życia jednej
z polskich rodzin. Nikt ze znajomych w Chauny też tego nie rozumiał.
¬ ¬ ¬
Akurat podczas kolacji w Pension Dagonneau usłyszałem 22
listopada 1963 r. z radia wiadomość o zamachu na życie prezydenta USA, Johna F. Kennedy’ego. Młody prezydent cieszył się wielką popularnością
także i we Francji. Wszyscy obecni pensjonariusze byli wstrząśnięci, a ja wiadomość tę
odebrałem jako cios sił uosabiających zacofanie w siły postępu, jako tragiczne
wydarzenie, które na pewno nie wpłynie pozytywnie na moje starania.
W grudniu 1963 roku, po licznych moich staraniach i wielu unikach ze
strony ambasady, uzyskałem w końcu audiencję u pana ambasadora PRL w Paryżu przy
ulicy Talleyrand. Wcześniej jednak pojechałem do Centre
National de la Recherche Scientifique w Bellevue pod Paryżem do
dyrektora Jean Petit, do którego miałem list polecający od profesora
Jedlińskiego. Uzyskałem tam od niego zaświadczenie, że może mnie
przyjąć w swym laboratorium w celu zrobienia doktoratu. Z zaświadczeniem tym
udałem się na audiencję do ambasadora licząc, że może to stanowić mocny
argument na poparcie mej prośby o paszporty konsularne dla naszej rodziny.
Pan ambasador Jan Druto, po wysłuchaniu mej prośby o pomoc w uzyskaniu
paszportów konsularnych obiecał że rozezna sprawę, zobaczy co się da zrobić i
da mi odpowiedź. Zaświadczenie dyrektora Petit zainteresowało
go i zatrzymał je do akt. Na podstawie historii Nety i Burka wiedziałem
doskonale, że sprawa jest dla niego możliwa do załatwienia. Nigdy żadnej odpowiedzi
od pana ambasadora nie otrzymałem. Jan Druto był ambasadorem od maja 1961 do
maja 1969 roku, czyli osiem lat. Jak na ten rodzaj stanowiska, wyjątkowo długo . Aby osiągnąć ten doskonały wynik – taki
długi okres pobytu na tak atrakcyjnej placówce, pan ambasador Druto, w
przeciwieństwie do swego poprzednika Gajewskiego, nie mógł najwidoczniej angażować się w jakieś
przyziemne ludzkie sprawy zwykłych szarych obywateli swego kraju. Nie
kontynuował także zapewne zwyczajów poprzednika – w przeciwieństwie do niego
musiał bywać częstym gościem w zaprzyjaźnionej ambasadzie sowieckiej, skąd
odbierał wytyczne oraz czerpał wzorce swego stosunku do człowieka.
Dwa miesiące wcześniej, w październiku, w czasie jednego z pobytów w
paryskim konsulacie, gdy urzędnik po raz kolejny poinformował mnie, że na moje
odwołanie ciągle nie ma odpowiedzi z Warszawy, zażądałem widzenia się z konsulem. Bardzo niechętnie
i z wielkimi oporami zostałem w końcu zaprowadzony przed jego oblicze. Pan
konsul Stanisław Bańbuła, zapoznawszy się z problemem, z jakim do niego
przyszedłem oświadczył mi wprost, że wcale nie dziwią go odmowne odpowiedzi,
jakie dostaję z Warszawy. Mam przecież ukończone wyższe studia, wykształcenie
zdobyłem na koszt ludowego państwa, powinienem więc być wdzięczny za okazane mi
dobrodziejstwo i odpracować w Polsce to, co Ojczyzna
na mnie wyłożyła, a nie wysługiwać się tutaj francuskim kapitalistom . Ogarnęła mnie wtedy szewska Maubergowska
pasja. Zrozumiałem, że towarzysz Bańbuła nic mi nie pomoże, a co mógł
zaszkodzić, to już pewnie zrobił. Poszedłem więc na całego, zrobiłem wielkie
oczy i odpowiedziałem panu konsulowi, że zapewnienie wykształcenia swym
obywatelom jest podstawowym, „psim” obowiązkiem rządu każdego cywilizowanego
kraju. Żadne państwo nie może z tego powodu uzurpować sobie tytułu własności
wobec osób posiadających wykształcenie, bo byłoby to równoznaczne z
traktowaniem ich jak swojej własności, czyli jak niewolników. Te moje poglądy
musiały być dla Bańbuły tak obrazoburcze, że z kolei on zrobił wielkie oczy.
Przerzucaliśmy się argumentami przez jakiś czas i rozstaliśmy się dosyć
nieprzyjaźnie. Uzmysłowiłem sobie wtedy, że polski konsulat nie jest
rzecznikiem interesów polskich obywateli zagranicą, a wręcz przeciwnie –
konsulat PRL jest placówką służącą do zabezpieczania interesów wyłącznie PRL-u.
¬ ¬ ¬
Jean Vicard był człowiekiem
kulturalnym, dobrze wychowanym i nieco lubiącym szokować swe otoczenie.
Zwracając się z jakąś prośbą do innych, zamiast zwyczajowego s’il vous plait, bardzo często używał
dowcipnego, trochę ironicznego i nieco zgryźliwego zwrotu, który stosował, gdy
tylko okazja ku temu się nadarzała: si
cela ne vous dérange pas. Zwrotu tego używał szczególnie chętnie w
przypadkach, gdy prosił o coś, co i tak należało do obowiązku osoby proszonej.
Vicard był wielkim zwolennikiem telekonferencji i codziennie rozmawiał przez
telefon w sprawach służbowych z pracownikami Dyrekcji w Paryżu. Zamawiając rozmowę do Paryża u telefonistki w
fabrycznej centrali, mówił do niej: mademoiselle,
passez moi ELY 76 42 à Paris, si
cela ne vous dérange pas, bien sur .
Dawał w ten sposób jakby do zrozumienia, że przeprasza ją za przeszkadzanie w
nieróbstwie, prosząc o wykonanie obowiązku. Telefonistka, mimo że w jej fachu
trzeba było być raczej wygadanym i mieć szybką ripostę, za każdym razem bywała
zaskakiwana i nie wiedziała jak się dowcipnie odciąć. Relacjonował nam to
ucieszony pan Vicard. Kupując na poczcie znaczki u kasjerki zajętej akurat
wymianą plotek z koleżanką lub zamawiając w bistrot kawę u zagapionego boy’a,
Vicard zwracał się do nich przy pomocy tego zwrotu, sprowadzając ich grzecznie
w ten sposób z obłoków na ziemię i dając delikatnie do zrozumienia, że zajęciem
za jakie pobierają wynagrodzenie, jest obsługa klientów. Jean Vicard był legalistą i
uważał, że każdy ma obowiązek robić to, za co jest płacony.
Nieoceniony Vicard, który bardzo
wziął sobie do serca losy mojej rodziny, przyszedł do mnie któregoś dnia z
następnym pomysłem: w Genewie, przy Organizacji Narodów Zjednoczonych, których
członkiem jest przecież także i Polska, znajduje się siedziba Ligi Obrony Praw Człowieka i
Obywatela. Wystarczy do nich napisać z prośbą o interwencję u rządu polskiego w
sprawie mej rodziny, a problem zostanie z pewnością natychmiast pomyślnie
rozwiązany. Znaleźliśmy w książce adresowej BOTTIN odpowiedni adres i zaraz
tam napisałem po francusku, z wydatną pomocą panów Chennevière i Vicard’a.
Po miesiącu dostałem odpowiedź z Genewy. Liga Obrony Praw Człowieka podała mi adres swego
paryskiego Biura z radą, abym tam się udał i osobiście przedstawił moją sprawę.
Zwolniłem się z pracy u szefa i z pełną jego aprobatą w końcu listopada 1963
roku pojechałem do Paryża. W paryskim Biurze Ligi przy ulicy Rochechouart
zostałem przyjęty z pełnym zrozumieniem. Oświadczono mi tam, że niestety nie
jestem pierwszym obywatelem kraju zza żelaznej kurtyny, który do nich z takim
problemem przychodzi, i zapewne nie ostatnim. Owszem, rzeczywiście zgadza się –
Polska Ludowa podpisała Kartę
Narodów Zjednoczonych i zobowiązała się do przestrzegania praw człowieka – ale
po prostu do tego się nie stosuje. Istotnie, prawdą jest że 13-ty artykuł Powszechnej
Deklaracji Praw Człowieka mówi o tym, że państwa – jej sygnatariusze nie
będą utrudniały swym obywatelom swobodnego przemieszczania się i dowolnego
wyboru miejsca zamieszkania. Ale w praktyce nie robi tego żaden z krajów
demokracji ludowych, ze Związkiem Sowieckim na czele.
Pracownik, który ze mną rozmawiał oświadczył współczująco że mnie rozumie, ale
ja powinienem ze swej strony zrozumieć, że Organizacja Narodów Zjednoczonych
nie ma możliwości wypowiedzenia wojny blokowi socjalistycznemu z tego powodu.
ONZ może jedynie składać pisemne interwencje u przedstawicieli odpowiednich
krajów, ale ich skuteczność jest absolutnie żadna. Rządy krajów komunistycznych
najzwyczajniej w świecie nic sobie z interwencji ONZ nie robią.
Wypełniłem mimo tych pesymistycznych prognoz odpowiedni kwestionariusz
i uzyskałem zapewnienie, że demarche
w sprawie mojej rodziny zostanie do Polski przekazane. Zostałem
oblany kubłem zimnej wody i wróciłem do Chauny w minorowym
nastroju. Po pewnym czasie zostałem oficjalnie poinformowany przez Ligę, że
interwencja w sprawie mej rodziny została do Polski przekazana.
¬ ¬ ¬
Dużym problemem, z jakim borykała się fabryka w Chauny, była korozja miedzianych przewodów w kablach
telefonicznych, ujawniająca się dopiero po pewnym okresie eksploatacji. Klienci
Thomsona, a w szczególności Francuskie Towarzystwo Telefoniczne, skarżyli się
na to i zgłaszali częste reklamacje. Towarzystwo ponosiło z tego powodu dosyć
duże straty. Inżynierowie fabryki już od dłuższego czasu próbowali temu
zaradzić, ale jak dotąd bezskutecznie. Dyrektor Desprairies wezwał mnie do
siebie i polecił zająć się tym problemem. Uprzedził uczciwie, że nie bardzo
wierzy abym mógł coś tu pomóc, bo nie udało się to dotąd innym. Jeżeli mi się
nie uda, nie będzie miał do mnie z tego powodu pretensji. Rozwiązanie tego
zadania istotnie nie było łatwe. Musiałem wykonać wiele badań i prób.
Współpracowali przy tym solidarnie inni inżynierowie Działu REP oraz pracownicy
wydziałów produkcyjnych. Wymagało to opracowania innej technologii cynowania
oraz wprowadzenia dodatkowych elementów w konstrukcji mechanicznej urządzeń.
Dzięki temu, że umiałem połączyć wiadomości z elektrochemii jeszcze z
Politechniki, o zabezpieczeniach antykorozyjnych z Instytutu Farb w Gliwicach oraz o
inhibicyjnych właściwościach związków aminowych z okresu pracy w VERITAS’ie, po
kilku miesiącach udało mi się wpaść na właściwy sposób rozwiązania tego
skomplikowanego i ciekawego problemu inżynierskiego.
Z tego powodu przy najbliższym pobycie w Chauny dyrektora Grupy
Miedzi z Paryża, Jeana Carton, zostałem mu przedstawiony w charakterze młodego
obiecującego nabytku firmy. Przy tej okazji dyrektor wysłuchał opowieści o
problemach związanych z uzyskaniem dla mnie różnych zezwoleń od bardzo
rozbudowanych organów francuskiej administracji i zadeklarował pomoc w wypadku,
gdyby Szef Personelu nie mógł sobie sam z nimi poradzić. Z pomocy tej pan
Berteaux istotnie musiał
później skorzystać, gdyż miał kłopoty z departamentalnym Biurem Pracy w
Saint-Quentin. Biuro to wydało mi tymczasową kartę pracy, a nie
miało zamiaru wydać stałej. Po interwencji dyrektora Carton, Berteaux zawiadomił mnie z tryumfem, że stała karta
pracy została mi przyznana przez Centralny Urząd Pracy w Paryżu.
Przy ulicy Simon Bolivar w 19-tej, przemysłowej dzielnicy Paryża, mieściła się należąca do Towarzystwa Thomson-Houston
fabryka kabli. Robiono tam kable z drutów pochodzących z różnych źródeł, w tym
i z naszej fabryki w Chauny. Zauważono tam po pewnym czasie, że na drutach
pochodzących z Chauny pracuje się
lepiej, dają one lepsze kable, a przy produkcji powstaje mniej odpadów. Na
podstawie sprawozdania zamieszczonego w BPI, skojarzono to dość szybko z moim
usprawnieniem antykorozyjnym. W wyniku uzgodnienia miedzy dyrekcjami obu fabryk
zostałem więc na jakiś czas oddelegowany do paryskiej fabryki, aby tam na
miejscu zastosować tę samą antykorozyjną obróbkę do drutów pochodzących z
innych źródeł niż Chauny. W pierwszym, zapoznawczym wyjeździe pilotował mnie
Bernard Chennevière.
Umówiliśmy się poprzedniego dnia, że spotkamy się rano przed dworcem w
Chauny i wspólnie
pójdziemy kupić w kasie bilety. Zrozumiałem to jako wyraźny sygnał do tego, co
robili dla dodatkowego zarobku wszyscy delegacjusze w całym PRL-u, od zwykłego pracownika do dyrektora: kupowało się
bilet drugiej klasy, a rozliczało koszty za bilet klasy pierwszej. Różnicę
brało się do kieszeni. Dla upewnienia, na wszelki wypadek zapytałem mego szefa:
— Która klasa nam przysługuje?
— Oczywiście pierwsza – odpowiedział
Chennevière, zdziwiony.
— To znaczy, że kupujemy bilety drugiej klasy?
Bernard Chennevière wybałuszył na
mnie oczy zupełnie nie rozumiejąc, o co może mi chodzić. Dlaczegoż u licha,
mogąc jechać wygodnie pierwszą klasą, jak przystało poważnym pracownikom
poważnej firmy, mielibyśmy jechać mniej wygodnie w drugiej jak biedota, lub co
gorsza, jak pracownicy jakiejś nędznej firmy, której nie stać na opłacenie
swym cadres przejazdu klasą pierwszą?
Wycofałem się prędko z tej rozmowy zwaliwszy winę na nieporozumienie wynikłe z
niezrozumienia zawiłości językowych. Była to moja kolejna lekcja normalności, jaką otrzymałem w Chauny. Był to zarazem kolejny przykład poniżających
praktyk, do jakich zmuszani byli obywatele PRL-u z powodu niskich państwowych płac i powszechnego
zubożenia.
Żeby zainstalować w fabryce przy ulicy Simon Bolivar potrzebne
urządzenia i wykonać próby, musiałem do Paryża jeździć
wielokrotnie, pozostając tam za każdym razem po kilka dni. Wieczorami włóczyłem
się po mieście, już nie jako szukający pracy bezdomny uchodźca, lecz jako
spokojny o swój los pracownik poważnej firmy, mogący pozwolić sobie na luksus
zachowywania się jak turysta. Któregoś wieczoru wstąpiłem na piwo do bistrot
na rogu. Zagadał do mnie właściciel –
patron i zaczęliśmy rozmawiać. W
pewnym momencie patron powiedział do
mnie: pan to chyba musi być Belgiem, bo pan tak dziwnie mówi po francusku.
Człowiek ten nawet nie zdawał sobie sprawy jak wielką przyjemność mi sprawił
stwierdzając, że mówię po francusku tak jak Belg. Było to przecież dopiero po roku
pobytu we Francji, a ja już mówiłem tak jak Belg! Po następnym roku pobytu i
forsownej, bo przymusowej z braku możliwości mówienia po polsku nauce języka
moje postępy były już takie, że Francuzi nie brali mnie za Belga, lecz za
Francuza, tyle że z innego regionu. Na północy Francji mówili mi, że
jestem pewnie z południa, zapewne z powodu twardego wymawiania litery „r”, a na
południu uważali, że jestem z któregoś z północnych departamentów. Pierwsze
oznaki opanowywania języka stwierdziłem u siebie już wtedy, gdy zauważyłem, że
zaczynam myśleć po francusku a potem, gdy obudziwszy się pewnego rana
stwierdziłem, że także śniło mi się po francusku. Znaczyło to, że również i
moja podświadomość zaczyna przestawiać się z języka polskiego na francuski.
Przy okazji tego spostrzeżenia zwróciłem uwagę na ciekawe zagadnienie:
czy nasz mózg, śniąc jakąś historię, ma już przygotowany jej scenariusz i z
góry wie jak się ona zakończy, czy też akcja snu żyje własnym życiem i rozwija
się niezależnie, w miarę rozwoju sytuacji? Do dziś nie mogę znaleźć wyjaśnienia
tego problemu.
¬ ¬ ¬
Korzystając z pobytu w Paryżu zrobiłem
przegląd ogłoszeń używanych samochodów. U przedstawiciela Forda na Porte de la
Villette kupiłem
niedrogiego pięcioletniego Forda Taunusa 17M. Był to produkowany w Niemczech Ford wzorowany
na amerykańskich krążownikach szos. Samochód ten podziwialiśmy któregoś dnia z
Tadzikiem Pfütznerem, gdy stał przed
budynkiem Miejskiej Rady w Gliwicach, na niemieckich numerach rejestracyjnych. Uznaliśmy
go wtedy za absolutną wspaniałość. Był to duży, wygodny i pakowny samochód.
Jedyną wadą tego modelu był zbyt słaby silnik do tak dużej karoserii i spore
zużycie benzyny. Dlatego pewnie kosztował tak tanio.
Podczas delegacji w Paryżu mieszkałem w
małym tanim hoteliku, który znalazłem niedaleko fabryki, podobnym do tego, w
którym sam pracowałem przed rokiem w zaułku Cité Bergère, a jadałem w różnych barach typu Self-Service. Po
powrocie do Chauny rozliczałem
każdorazowo koszty delegacji. W towarzystwie Thomson-Houston nie trzeba było
załączać do rozliczenia biletów kolejowych ani rachunków hotelowych.
Księgowość doskonale wiedziała, ile kosztuje bilet kolejowy do Paryża oraz ile
kosztuje pokój w przeciętnym hotelu. Należało jedynie udokumentować wydatki na
utrzymanie.
Nauczony wpadką, jaką miałem przy zakupie biletów w czasie pierwszej
jazdy z Bernardem Chennevière, jeździłem pierwszą klasą, rozliczałem skrupulatnie
koszty przejazdu pociągiem do Paryża i metrem z
dworca do fabryki oraz koszty hotelowe. Ponieważ w Self-Service rachunków nie
wystawiali, do rozliczenia załączałem paski, jakie kasa fiskalna drukowała
automatycznie po zapłaceniu.
Po rozliczeniu trzeciej chyba z kolei delegacji do Paryża odwiedził mnie
w naszym szklanym boksie sam Chef
Comptable, czyli Główny Księgowy fabryki. Znaliśmy się dotąd przelotnie,
zastanawiałem się więc, co go tu sprowadza. Opowiadał długo i zawile o swej
odpowiedzialnej pracy, o rozliczeniach, o wyjazdach na delegacje, o kosztach
pobytu i o tym, że prawidłowe rozliczenie kosztów delegacji, wbrew pozorom,
nie jest takie łatwe jak się to może wydawać. Niewiele z tego wszystkiego
rozumiałem, bo to o czym on opowiadał, nie miało przecież żadnego związku ani z
moją pracą, ani z urządzeniami, które instalowałem w paryskiej fabryce.
Początkowo wziąłem go za nudziarza, który znalazł we mnie nowego słuchacza,
nieznającego jeszcze jego opowieści. Potem wystraszyłem się, że być może w
moich rozliczeniach są jakieś błędy na niekorzyść fabryki, które on wynalazł.
Po długim kołowaniu, wyraźnie speszony księgowy z wielkim zażenowaniem
i przeprosinami wreszcie wyjaśnił o co mu chodzi: moje delegacyjne rozliczenia
deprecjonują pozycję pracownika umysłowego, pozycję cadre w Towarzystwie Thomson. W dalszym ciągu nic nie rozumiałem.
Okazało się, że koszty hotelu i wyżywienia, które podawałem w swych
rozliczeniach tak rażąco odbiegały w dół od kosztów, jakie wykazywali inni
inżynierowie, że zaczęło to być groźne dla prestiżu ogółu pracowników
umysłowych, gdyż powodowało deprecjację ich pozycji. Stawało się także
niebezpiecznym precedensem, pokazującym, że na delegacji można urządzić się
taniej. Inni cadres zwrócili na to
uwagę i zobowiązali nieszczęsnego księgowego do delikatnej misji pouczenia
mnie, jak należy prawidłowo rozliczać koszty.
Zacząłem się gęsto tłumaczyć, że po prostu nie znam w Paryżu innych,
lepszych hoteli ani restauracji. Że w okresie, gdy szukałem pracy hotele takie
stanowiły dla mnie nieosiągalny szczyt luksusu, a w restauracji nigdy nie
byłem, gdyż chodziłem najwyżej do Self’ów. Na delegacjach kontynuowałem więc
ten tryb życia, który był mi już znany. Musiałem solennie obiecać, że na
delegacji już więcej noga moja nie postanie w hotelu o kategorii poniżej trzech
gwiazdek, że już nigdy nie przedstawię kwitka z Self-Service i że poruszał się
będę po Paryżu wyłącznie
taksówką a nie metrem.
W ten sposób odebrałem kolejną lekcję normalności.
¬ ¬ ¬
W miarę jak poznawałem coraz więcej ludzi z Towarzystwa Thomson-Houston
i ludzie ci nabierali do mnie zaufania, zaczynałem powoli dowiadywać się
różnych szczegółów z najnowszej historii fabryki w Chauny. Fabryka była stosunkowo stara jak na tę branżę przemysłu,
bo wybudowana w latach 30-tych XX wieku. Równie stare i tradycyjne panowały tam
zwyczaje. Kierowanie utartymi już od lat, rutynowymi procesami
technologicznymi i produkcyjnymi spoczywało praktycznie wyłącznie w rękach
mistrzów zmianowych, czyli średniego nadzoru technicznego. Kadra inżynierska,
być może zwyczajem ogólnofrancuskim, stanowiła klan nad wyraz hermetyczny,
ceniący się bardzo wysoko i dumnie obnoszący swą pozycję. Ludzie ci
przychodzili do pracy właściwie tylko
po to, aby właściciele fabryki mieli uspokajającą świadomość, że na kierowniczych
stanowiskach zatrudniają ludzi po wyższych studiach. Wszyscy inżynierowie mieli
swe biura w budynku dyrekcyjnym. Rzadko z niego wychodzili, zajmując się
głównie konwersacjami towarzyskimi oraz wzajemnymi odwiedzinami w swych
pokojach. Pojawienie się inżyniera na kierowanym przez niego wydziale
produkcyjnym było raczej ewenementem.
Jak mi opowiadano, mój poprzednik przychodził do pracy najwcześniej na
dziewiątą. Wypijał kawę, odbywał kilka wizyt u kolegów i około dziesiątej
opuszczał fabrykę by udać się na korty tenisowe. Był zapalonym tenisistą i
bardzo dbał podobno o kondycję. W południe prosto z kortów wracał do domu na
obiad, robił sjestę i około czwartej po południu pojawiał się z powrotem na kortach.
Jeżeli nie było pogody, to szedł do biura i odwalał niezbędną robotę papierkową.
W laboratorium pojawiał się rzadko i raczej tam przeszkadzał. Laboranci robili
nieliczne, proste i rutynowe analizy chemiczne, na których znali się
przypuszczalnie lepiej niż on. Podobnie zachowywała się cała pozostała kadra
inżynierska, z wariantami zależnymi od charakteru danego osobnika i jego
indywidualnych upodobań do rozrywki. Większych prac badawczych ani rozwojowych
fabryka nie prowadziła. Było to dolce far
niente, które musiało doprowadzić do katastrofy, gdyż inni producenci
drutów nie zasypiali w tym czasie gruszek w popiele. Wyroby konkurencyjnej
firmy Tréfimétaux były coraz lepsze i
tańsze, podczas gdy produkcja wytwarzana przez fabrykę w Chauny była coraz
droższa i przez to trudniej zbywalna. Na wiosnę 1962 roku fabryka stała się
deficytowa.
Dyrekcja Towarzystwa wysłała do Chauny ekspertów dla
zbadania przyczyn tego stanu rzeczy. Eksperci nie musieli długo szukać, by
odkryć powody braku rentowności: zbyt liczna i nie wypełniająca swych
obowiązków kadra inżynierska, przestarzałe metody produkcyjne oraz brak
prowadzenia prac rozwojowych i poszukiwania obniżki kosztów produkcji.
Dyrekcja Generalna w Paryżu zadziałała
energicznie i stanowczo. Dyrektor fabryki został odwołany, a na jego miejsce
przyszedł energiczny i dość obcesowy w stosunkach z podwładnymi Henri
Desprairies. Cała pozostała kadra inżynierska dostała wymówienia
z pracy. Części z nich, tym którzy rokowali nadzieje na resocjalizację, zaproponowano ponowne przyjęcie do pracy, ale już
na innych warunkach: mniejsza płaca, powiązana z wynikami finansowymi fabryki.
Koniec, drodzy panowie inżynierowie, z urzędowaniem w biurowcu. Wybudujemy wam
oszklone boksy na waszych wydziałach i stamtąd będziecie bezpośrednio
nadzorowali produkcję. Cały wasz czas i wysiłek umysłowy macie przeznaczać na
rozwiązywanie problemu zmniejszania kosztów produkcji. Wzmacniamy dział
badawczy fabryki. Ma on odtąd intensywnie zająć się poszukiwaniem nowych,
tańszych metod produkcji i ich wdrażaniem.
Większa część tych cadres,
którym zaproponowano ponowne przyjęcie do pracy na obniżonych warunkach płacy i
zmienionych warunkach pracy, ugięła się i warunki te choć niechętnie, ale
przyjęła. Kilku z nich, a wśród nich mój poprzednik, uniosło się honorem i
odeszło. Fabryka znalazła się więc w konieczności uzupełnienia niektórych
braków kadrowych na produkcji oraz w szczególnie pilnej potrzebie wzmocnienia
swego pionu badawczego. Umieszczono odpowiednie ogłoszenia z ofertami pracy w l’Usine Nouvelle i fabryka przyjmowała
bez żadnych ceregieli każdego, kto się zgłosił byle miał wymagane kwalifikacje
wychodząc z założenia, że lepszy będzie każdy nowy pracownik niż dotychczasowy
zdemoralizowany. Tak się złożyło, że na ofertę pracy dla inżyniera chemika ze
znajomością problematyki tworzyw sztucznych i lakierów, tylko moje zgłoszenie
odpowiadało stawianym wymaganiom.
W ten oto sposób, prawdziwie osobliwym i niecodziennym zrządzeniem
losu, udało mi się dostać pracę w Towarzystwie Thomson-Houston. Należy uchylić
czoła przed odwagą dyrektora Desprairies który zdecydował
się zatrudnić młodego inżyniera zza żelaznej kurtyny nieposiadającego
referencji, stałej wizy pobytowej i pozwolenia na pracę. Bez tego wyjątkowego
splotu okoliczności, jaki zaistniał w fabryce w Chauny, nie byłoby mowy o tym, aby nieznający języka
obcokrajowiec, nieposiadający żadnych referencji ani niemający niczyjego
poparcia, mógł we Francji marzyć o
posadzie na stanowisku inżynierskim. Jestem głęboko przekonany, że udało mi się
to tylko dzięki interwencji przyjaznej ręki z góry, która kierowała mymi losami.
Dostałem w 1962 roku od tej ręki
Otrzymanej z takim trudem szansy nie zmarnowałem. Zdobyłem świetną
posadę, pozycję w nowym społeczeństwie i przyjaźń otoczenia. Jednakże
komunistyczne władze mojego własnego kraju uniemożliwiły mi wykorzystanie tych
zdobyczy i podzielenie się nimi z rodziną. Trudno ode mnie wymagać, abym mógł
za to mieć do tych władz stosunek życzliwy. Trudno się też dziwić że w
przyszłości, gdy nadszedł właściwy czas aby wyrównać swoje rachunki z
komunistycznym reżimem, przyłączyłem się do innych niezadowolonych i zrobiłem
wszystko, co leżało w moich skromnych możliwościach, by dopomóc w dziele
usuwania tego reżimu z Polski.
¬ ¬ ¬
Bernard Chennevière przywiózł z
Paryża następne
zlecenie badawcze. Należało opracować metodę seryjnej produkcji specjalnej
cewki elektrycznej. Cewka miała mieć ściśle określone wymiary oraz takież parametry
mechaniczne i elektryczne. Miała służyć jako jeden z elementów elektronicznego
czujnika zbliżeniowego. Chennevière przebąkiwał, że jest to zamówienie
wojskowe, a całe urządzenie ma służyć do wyposażenia czołgów lub samolotów.
Chodziło jakoby o wykrywanie i identyfikację obcych jednostek.
Jak to przeważnie bywa w wojsku, wszystko w tej cewce było postawione
zupełnie na głowie – wymagane parametry właściwie wykluczały się nawzajem.
Cewka musiała mieć wysoką samoindukcję i niską oporność, co było elektrycznie
sprzeczne. Musiała mieć ściśle określone wymiary i kształt. Musiała mieć formę
cienkiej tarczy w kształcie stożka, coś w rodzaju chińskiego kapelusza. Było
to pod względem mechanicznym właściwie niemożliwe do wykonania – bo jak nawinąć
drutem cienką tarczę w kształcie stożka? Poza tym, i to już zakrawało na żart,
cewka musiała mieć ciężar właściwy większy od miedzi, czyli miedzianego drutu,
z którego miała być nawinięta.
Zabrałem się do roboty, do łamania sobie głowy i prób. Zadanie miałem o
tyle ułatwione, że oprócz laboratorium chemicznego, fabryka dysponowała
doskonale wyposażonym warsztatem elektrycznym i mechanicznym. Każdy zwariowany
pomysł, który mi przychodził do głowy, mógł być natychmiast zrealizowany przez
techników w tych warsztatach i sprawdzony praktycznie. Powoli, krok po kroku,
pokonywałem sprzeczne parametry i wykluczające się warunki. Wymyśliłem fikuśne
urządzenie umożliwiające nawijanie cienkich płaskich cewek o stożkowym
kształcie. Opracowałem i wdrożyłem do produkcji sposób wytwarzania drutu
nawojowego posiadającego specjalną, chropowatą powierzchnię izolacji
powodującą, że zwoje cewki nie ześlizgiwały się jedne z drugich i stożek
trzymał się w całości.
Najcięższy orzech do zgryzienia stanowił warunek, że cewka miała być
zwartym twardym przedmiotem, posiadającym ciężar właściwy większy od miedzi, z
której była wykonana. Po wielu nieudanych próbach rozwiązałem i ten problem.
Zaprojektowałem urządzenie umożliwiające w specjalnej formie wypełnienie
przestrzeni między zwojami cewki płynnym stopem składników cięższych od miedzi.
W ten sposób oszukałem Matkę Naturę, bo całość, w której przestrzeń
międzyzwojowa wypełniona była ciężkim stopem zamiast powietrzem, po ostygnięciu
i wyjęciu z formy miała teraz ciężar właściwy większy od miedzi i była twardym,
wytrzymałym przedmiotem.
Zrobiłem kilka egzemplarzy tej cewki, opisałem dokładnie technologię
produkcji i zrobiłem rysunki wszystkich zaprojektowanych urządzeń
pomocniczych. Ponieważ było to zamówienie specjalne, skrótowe jedynie sprawozdanie
pojawiło się w BPI pod enigmatycznym tytułem Bobinage à densité
élevée – uzwojenie o podwyższonej gęstości. Jak się okazało, była to już
moja ostatnia praca badawcza w Chauny. Chennevière zawiózł
wszystkie dokumenty i materiały do Paryża. Po jakimś czasie przyszła wiadomość, że cewka zdała
egzamin, a w ślad za tym nagroda od Dyrekcji Generalnej i podwyżka mej pensji w
Chauny.
Od tego czasu moja pozycja w fabryce była już absolutnie ugruntowana.
Kilkanaście lat potem, w 1976 roku byłem znowu w Paryżu, tym razem wysłany przez Biuro Projektów BIPROKWAS w
Gliwicach jako specjalista w celu zakupu
urządzeń dla kombinatu
chemicznego w Policach pod Szczecinem. Na terenach wystawowych przy Porte
de Versailles była akurat ekspozycja
elektroniki. Poszedłem ją zwiedzić. W pawilonie pokazującym zastosowanie
elektroniki w lotnictwie stał egzemplarz najnowszej wersji francuskiego
myśliwca Mirage.
Interesowałem się dalej lotnictwem, więc oglądałem ten samolot z tym większą
ciekawością, że nie często ma się możliwość obejrzenia Mirage z bliska. Nagle
na dziobie samolotu zauważyłem jakiś jakby znajomy kształt. Przyjrzałem mu się
bliżej. Ze zdumieniem stwierdziłem, że była to moja stożkowa cewka z Chauny! Nie identyczna – przerobiona, inaczej wykończona i
zrobiona w sposób profesjonalny, umieszczona w plastikowej obudowie, ale główne
wymiary i jej kształt były takie same – nie pozostawiały żadnej wątpliwości co
do jej przeznaczenia.
Wyszedłem z wystawy bardzo dumny. Byłem zadowolony, że w ten właśnie
sposób, moją pracą i wysiłkiem umysłu, mogłem w jakiś sposób odwdzięczyć się
temu krajowi za tak wielką życzliwość, z jaką zostałem tu kiedyś przyjęty.
¬ ¬ ¬
Przed wyjazdem na urlop, na początku sierpnia 1964 roku znów udałem się
do konsulatu i złożyłem kolejne podanie o wydanie paszportów dla Helenki i dzieci. Gdy
wracając po miesiącu wstąpiłem tam po drodze, konsul zawiadomił mnie ze źle
ukrywaną satysfakcją, że i to podanie Warszawa też załatwiła
odmownie.
Równocześnie w tym okresie czasu Dyrekcja Generalna Towarzystwa
Thomson-Houston w Paryżu dała dowód swej
wyjątkowej życzliwości i zaangażowania w moje sprawy. Zawdzięczałem to
prawdopodobnie mocnej pozycji, jaką zdobyłem w Towarzystwie dzięki opracowaniu
tajemniczej cewki dla wojska francuskiego. Dzięki poleceniu dyrektora Grupy
Miedzi, Jeana Carton, zostałem przyjęty przez samego PDG, czyli Président Directeur Général, pana Dontot. Dontot był Dyrektorem Naczelnym w Compagnie
Française Thomson-Houston, podobnie jak Józef Przedpełski przed wojną w
Towarzystwie Górniczo-Przemysłowym SATURN na Śląsku. Dyrektor Naczelny wysłuchał opowieści o moich
problemach związanych z uzyskaniem od władz polskich paszportów dla rodziny w
Polsce oraz z
trudnościami w otrzymaniu od władz francuskich stałej karty pobytowej. W wyniku
interwencji dyrektora karta stałego pobytu została mi wkrótce potem wydana
przez Ministerstwo w Paryżu. Wpływy dyrektora Dontot musiały sięgać
daleko. Nie było w tym zresztą nic dziwnego, bo głównym właścicielem
Towarzystwa Thomson-Houston była potężna grupa kapitałowa Jeumont-Schneider,
do której należała chyba połowa całego francuskiego przemysłu ciężkiego. Druga
połowa, w tym konkurencyjna wobec Thomson-Houston firma Tréfimétaux, była
podobno w rękach Rotszyldów.
Na prośbę dyrektora Dontot, jego znajomy pracujący we francuskim MSZ, napisał w
mojej sprawie prywatny list do polskiego ambasadora w Paryżu, o czym zostałem przez dyrekcję powiadomiony kopią
korespondencji, jaką różne wydziały Dyrekcji Generalnej informowały dyrektora
o postępie załatwiania mych spraw. Niestety list ten nie wywołał żadnych
pozytywnych skutków dla naszej rodziny.
Na polecenie Dyrektora Dontot zostałem także
skontaktowany z przedstawicielem handlowym Towarzystwa na Polskę, panem Grandclément. Znał on w Polsce niejakiego pana X, bardzo podobno
wysoko postawionego w Warszawie człowieka, uprzednio
sekretarza ambasady PRL w Moskwie, który ma rzekomo możliwość załatwienia paszportów dla Helenki i dzieci. Pan X
twierdził jakoby, że za opłatą 250 dolarów od osoby sprawę paszportów dla mej
rodziny da się załatwić. Na stosunki
polskie była to kwota niebagatelna, na francuskie śmiesznie niska. Dyrekcja
Generalna deklarowała, że bez najmniejszego problemu zapłaci owe 1000 dolarów
stanowiące cenę wolności dla mojej rodziny. Napisałem do tego nieznanego mi
pana X list z prośbą o załatwienie sprawy paszportów dla Helenki i dzieci i z
zaręczeniem, że wymagana kwota zostanie zapłacona. List wręczyłem pracownikowi
Thomsona, Polakowi inżynierowi Andrzejewskiemu, który za kilka dni wyjeżdżał
służbowo do ELEKTRIM’u w Warszawie. Sprawa miała polegać na tym, że
Grandclément miał w
ELEKTRIM’ie w Warszawie dobrego znajomego, niejakiego Chomentowskiego. Z kolei
pan Chomentowski znał również pana X. Andrzejewski miał wręczyć w Warszawie list
Chomentowskiemu, a ten owemu panu X.
Dyrekcja fabryki w Chauny opisywała
Dyrekcji Generalnej w Paryżu w obszernych
sprawozdaniach stan postępu załatwiania sprawy sprowadzenia mej rodziny do
Francji. Dostawałem kopie tych pism, noszących nagłówek CONFIDENTIEL. Tak
dalece posunięte zaangażowanie i pomoc w sprawę sprowadzenia zza żelaznej
kurtyny rodziny zwykłego przecież pracownika, jakim byłem w Towarzystwie, była
zupełnie bez precedensu. Tak wielki międzynarodowy koncern, jakim był
Thomson-Houston mógł ryzykować poważnymi komplikacjami, a może i utratą
polskiego rynku zbytu, gdyby sprawa się wydała. Wszystkim tym życzliwym
pracownikom Towarzystwa, tworzącym bezinteresowny łańcuch ludzi dobrej woli,
jestem za to po dzień dzisiejszy głęboko wdzięczny.
¬ ¬ ¬
Urlop w sierpniu 1964 roku też spędzałem w Montrésor. Zastałem tam moją teściową, która niedawno przyjechała z Polski. Przywiozła najświeższe nowiny o Helence i dzieciach.
Nie wszystkie wiadomości były dobre – Ania i Helenka
przeszły ciężką żółtaczkę. Zaczynały pojawiać się też różne drobne oznaki
świadczące o tym, że Helenka coraz gorzej znosi przedłużające się rozstanie.
Traciła zapał w staraniach o paszporty i zaczynała jakby niezbyt entuzjastycznie
i bez przekonania odnosić się do przenosin do Francji. Starania o paszport wymagały od niej częstych
wyjazdów i zwalniania się z pracy. Ostatnia interwencja aż w Radzie Państwa
zmusiła ją do wyjazdu do Warszawy i dłuższego tam
pobytu. W tych staraniach wykazywała jednak nieprzeciętną zaradność –
umieszczała Andrzejka u mojej Mamy w Zakopanem, a dziewczynki u swej dawnej znajomej, pani
Kosseckiej, która obecnie mieszkała w Wesołej pod Warszawą. Andrzejkowi nie odpowiadała dieta w Zakopanem i
schudł do granic wycieńczenia – musiała więc go stamtąd zabrać. Chorą na
żółtaczkę Anią trzeba się było
zajmować z wyjątkową troską. Od Ani zaraziła się Helenka, a nie mogąc się
leczyć, chorobę przechodziła z uszczerbkiem na zdrowiu. Były to poważne
problemy, mogące zdarzyć się w każdej rodzinie. Jednakże w każdej zwykłej
rodzinie są oboje rodzice, którzy się wspierają i wspólnie je rozwiązują. Helenka musiała im stawić czoła zupełnie sama, bez oparcia w
mężu. Nie mogąc podołać wszystkim obowiązkom jakie na nią spadły, w styczniu
ostatecznie zwolniła się z pracy w Instytucie i przeprowadziła z dziećmi do
Rawskich, znajomych swych rodziców, którzy w Makowie
Podhalańskim prowadzili
rodzaj pensjonatu.
Życie w pensjonacie odpowiadało jej bardziej – prowadzony był tam dom
otwarty, a na weekendy przyjeżdżali różni ciekawi ludzie, podczas gdy w
Gliwicach prowadziła życie raczej
pustelnicze. Właściciele i stali pensjonariusze chętnie opiekowali się dziećmi
w czasie jej nieobecności, mogła więc spokojnie zajmować się staraniami o
paszporty. Ponieważ na opuszczone i niezamieszkałe mieszkanie miał już ochotę
kwaterunek, a na nieużywany numer telefoniczny – Poczta, musiała też Helenka znaleźć i
osadzić w naszym mieszkaniu na czas swej nieobecności kogoś zaufanego.
Szczęśliwym trafem czasowego mieszkania potrzebowała koleżanka z pracy w
Instytucie, młodsza z panien Skowronkówien z Grodźca – Maryna, ta sama, która w Wojkowicach demonstrowała
przede mną swe umiejętności wdrapywania się na drzewo.
W swych podaniach o paszport do Francji Helenka podawała czasem
jako uzasadnienie argument zdrowotny, w kraju socjalistycznym gdzie troska o człowieka była konstytucyjnym
obowiązkiem państwa – zdawałoby się istotny: jest chora na wątrobę, a mąż we
Francji opłaca jej kurację w sanatorium
w Vichy, które jest znanym uzdrowiskiem dla tych schorzeń.
Pracownik biura paszportowego odpowiadał jej wówczas za każdym razem: tak długo dopóki mąż nie wróci z Francji, to
na kuracje wątrobiane będzie pani mogła sobie jeździć tylko do Ciechocinka.
Nie znałem wówczas tych wszystkich szczegółów – dowiedziałem się o nich dopiero
po powrocie do Polski.
Przemknęła mi przez głowę przerażająca możliwość, że polskie władze w
swym tępym i złośliwym uporze mogą Helence i dzieciom
paszportów jednak nigdy nie wydać.
Montrésorska rodzina zastanawiała się również jakie znaleźć wyjście z
tej sytuacji. Uważali, że skoro udał mi się tak wyjątkowy wyczyn jak zdobycie
doskonałej posady w znanym międzynarodowym koncernie, uzyskanie pozycji
porównywalnej z tą, jaką miał Artur Potocki w koncernie
IBM-France czy Horacy Unrug zatrudniony w
dużym biurze projektów amerykańskiej firmy Foster Wheeler w Paryżu, to nie wolno mi z tego stanowiska lekkomyślnie
rezygnować. Artur i Horacy uważani byli w Montrésor za ludzi
sukcesu, za tych, którzy osiągnęli maksimum tego, co Polak może we Francji zdobyć. A
przecież im musiało to przyjść o wiele łatwiej, bo byli we Francji już od 1945
roku i chodzili do szkół francuskich. Ja również zaczynałem być dawany za
przykład człowieka sukcesu. Cała rodzina odradzała więc jakieś gwałtowne ruchy
i szybki powrót do kraju, bez wyczerpania wszystkich możliwości. Twierdzili, że
na to zawsze będzie czas. Liczyliśmy także wówczas na skuteczną interwencję ONZ
z Genewy oraz na
możliwości pana X w Warszawie.
Niektórzy twierdzili, że podobno po pięciu latach rozłąki polskie
władze muszą wydać rodzinie pozwolenie na wyjazd ze względów humanitarnych –
były podobno takie precedensy. Ale czy Helenka wytrzyma tak
długą rozłąkę? Inni radzili, żebym starał się o francuskie obywatelstwo –
wtedy moją rodzinę, jako rodzinę obywatela francuskiego, władze polskie będą musiały
wypuścić do męża do Francji. Też podobno były już takie precedensy. Ale z takiego
rozwiązania, związanego z wyparciem się ojczyzny w której się urodziłem i
wychowałem, z kolei ja nie chciałem korzystać. Nie można przecież frymarczyć
swą ojczyzną i zmieniać narodowość jak rękawiczki, w zależności od chwilowych
korzyści materialnych. Przypomniały mi się rozmowy moich rodziców w czasie
okupacji, gdy renegat Kurz chciał z mego
Taty zrobić Niemca.
Uważałem, a popierał mnie w tym Stach Rey, że
wprawdzie wolność jest wartością niezwykle cenną, to jednak nie na tyle, żeby
dla niej wyzbywać się ojczyzny. Trudno mi to było sprecyzować, ale wydawało mi
się, że w jakimś sensie nie byłoby to wobec Niej w porządku. Mimo że Jej
aktualne władze były wobec mnie całkowicie nie w porządku, traktując mnie i
moją rodzinę jak będących ich własnością niewolników. Byłby to natomiast
bezsprzeczny dowód zwycięstwa komunistów i przejaw mej klęski. Musiałbym bowiem
uznać, że złamali mnie psychicznie i zmusili do tak zasadniczego odstępstwa od
tego, co uznawałem za słuszne. Obaj ze Stachem uważaliśmy, że mężczyzna musi
mieć twardy kręgosłup moralny i przez całe życie pozostać wierny swym poglądom.
Ojczyzny zaprzeć się można by tylko wtedy, gdyby w grę wchodziło zagrożenie
życia. W moim przypadku nie miało to miejsca, chodziło wszak jedynie o
uzyskanie lepszych warunków bytowania. Stach Rey –
uciekinier z komunistycznego PRL-u, chociaż był właścicielem zamku w Montrésor i francuskim
obywatelem ziemskim, też nie zrzekł się nigdy swego polskiego obywatelstwa ani
nie przyjął obywatelstwa francuskiego, choć by mu to w wielu sprawach wielce
ułatwiło życie. Nie pozwolił także uczynić tego swej żonie Maryńci.
Na razie był okres urlopowy. Wszystko, co było do uruchomienia zostało
uruchomione i nic więcej w tej chwili nie było już do zrobienia. Moja teściowa wybierała się
na południe Francji, gdzie w pobliżu Cannes jej siostra Marjózia miała willę o
nazwie Caldana. Teściowa poprosiła mnie, żebym ją tam zawiózł moim samochodem
i spędził razem z nią jakiś czas na Lazurowym Wybrzeżu. Skorzystałem bardzo chętnie z tej propozycji.
Wybraliśmy się więc Taunusem w drogę na południe przez słoneczną Francję, a
niektóre widoki i krajobrazy napotykane po drodze były tak urzekające, że dech
zapierały nam w piersiach. Zabraliśmy ze sobą 15-to letnią wówczas Anię, córkę Jadzi Morawskiej, siostry Stacha Rey’a.
W Caldanie zastaliśmy wuja Remisia Grocholskiego i jego żonę
Basię, drugą siostrę mojej teściowej oraz kilkoro z ich
licznych dzieci, moich rówieśników. Znaliśmy się już wcześniej z Polski. Wuj Remiś ze swą niespożytą energią był inicjatorem
niezliczonych wycieczek. Zwiedziliśmy miasteczko Fréjus gdzie były
jeszcze widoczne zniszczenia po katastrofie sprzed kilku lat. Zawaliła się tam
zapora wodna i olbrzymie masy wody runęły na okolicę, niszcząc wiele domów i
powodując liczne śmiertelne ofiary. Zrobiliśmy wypad do Ventimiglia we Włoszech oglądając po
drodze pałac książęcy w Monaco, kasyna gry w Monte Carlo i zabytki
Mentony. Zwiedzaliśmy Antibes i Cannes, słynne z luksusu Saint Tropez, kąpaliśmy się na plaży w
Na bliskim horyzoncie rozciągającej się od Antibes aż do Nicei przepięknej La Baie des Anges – Zatoki
Aniołów stała na kotwicy olbrzymia, nieruchoma i groźna sylwetka lotniskowca Independent z amerykańskiej VI-tej
floty. Flota ta pilnowała Morza Śródziemnego i wybrzeża
francuskiego sojusznika przed ewentualnym sowieckim atakiem. Przez ustawione na
promenadzie lornety można było nawet oglądać sylwetki amerykańskich marynarzy
krzątających się na pokładzie. Znajdowaliśmy się wszak w okresie zimnej wojny
pomiędzy blokiem wschodnim i zachodnim. A mnie w tej sytuacji marzyło się
sprowadzenie tu żony i dzieci znajdujących się w kraju za żelazną kurtyną!
W Polsce trwał właśnie
okres, gdy Gomułka w zdecydowany sposób zaczął odchodzić od
oczekiwań, jakie społeczeństwo związało z nim w czasie październikowego
przesilenia w 1956 roku. Poziom życia był ciągle niski – powodowało to
pojawianie się kontestatorów, coraz śmielej formułujących potrzebę
zasadniczych zmian, tak w gospodarce, jak i w polityce kulturalnej państwa.
Władze zaostrzały kurs wobec malkontentów, co nakręcało tylko spiralę
niezadowolenia.
Po powrocie do pracy, po miesiącu urlopu w czasie którego żyłem
przepełniony nadzieją i radością ze zbliżającego się być może końca naszej
rozłąki, z Warszawy przyszedł
sygnał, że wysoko postawiony pan X niestety nie jest w stanie załatwić
obiecanej transakcji. Przypuszczalnie
w owym czasie szum wokół sprawy wydania paszportów dla pani Heleny Mauberg i jej dzieci
był już w polskich urzędach paszportowych tak wielki i zatoczył już tak
szerokie kręgi, że praktycznie nic już po cichu nie dało się załatwić.
Urzędnicy bali się tknąć tej sprawy.
Jest wielce prawdopodobne, że gdybym wokół przyjazdu mojej rodziny nie
zrobił takiego wielkiego hałasu, tak w kraju jak i na skalę międzynarodową w
Genewie, to po kilku latach cichego drążenia sprawa ta byłaby
możliwa do załatwienia. Gdyby nie było tego szumu, który między innymi
doprowadził także i do wizyty Kowalskiego w Chauny. Ale czyż było do pomyślenia, aby młody energiczny
mężczyzna, któremu w obcym kraju, wśród obcych i pozornie obojętnych ludzi
udało się uzyskać tak wiele – mógł pozostać bierny? Że będzie spokojnie
siedział z założonymi rękami nic nie robiąc i nie będzie walczył wszystkimi
dostępnymi środkami o swą rodzinę? Czy można było się po mnie tego spodziewać?
Taka postawa byłaby całkowicie sprzeczna z moją aktywną naturą. Z tym, co
wyniosłem z domu – że należy walczyć i wychodzić niebezpieczeństwu naprzeciw. A
sprawa robiła się pilna, bo z Polski zaczynały dochodzić
niepokojące sygnały że Helenka coraz gorzej
znosi samotność i rozłąkę. Żadne długotrwałe drążenia i powolne cierpliwe
załatwiania nie mogły więc wchodzić w rachubę.
W tej sytuacji nie miałem wyboru i we wrześniu 1964 roku złożyłem w Dyrekcji
Towarzystwa pismo z prośbą o rozwiązanie umowy o pracę z powodu braku
możliwości sprowadzenia rodziny do Francji i konieczności
podjęcia decyzji o powrocie do Polski. Obowiązywał mnie trzymiesięczny okres wymówienia,
liczyłem więc że święta Bożego Narodzenia spędzimy już wszyscy razem w
Gliwicach.
Wiadomość o mej rezygnacji z pracy rozniosła się szybko w fabryce.
Nadzwyczaj przyjaźnie nastawiony do mnie Jean Vicard był bardzo
poruszony. Rozpoczął, o czym dowiedziałem się dopiero później, szeroko
zakrojoną akcję mającą na celu znalezienie mimo wszystko sposobu na
sprowadzenie mej rodziny do Francji. Ja właściwie byłem już prawie całkowicie zrezygnowany.
Któregoś dnia przypomniałem sobie nagle o panach Gontrand i Lamère. Postanowiłem wówczas zrobić jeszcze ostatnią próbę: odszukałem
wizytówki, które mi zostawili i pojechałem do Lille. Wyłuszczyłem im mój problem. Poprosiłem ich ni mniej
ni więcej tylko o to, by zorganizowali potajemne wywiezienie z Polski Helenki i dzieci,
podobnie jak to miało miejsce w Warszawie z premierem Stanisławem
Mikołajczykiem w 1947 roku,
którego wywieziono w bagażniku samochodu dyplomatycznego! Moja naiwność była
jeszcze w owym czasie równie bezgraniczna, jak wiara w omnipotencję
francuskiej Sûreté. Panom Gontrand i Lamère, mimo że byli na pewno
profesjonalistami którzy już niejedno w swym życiu widzieli i słyszeli, szczęki
opadły ze zdumienia gdy usłyszeli, z czym do nich przyjechałem. Wysłuchali mnie
jednak cierpliwie, nie wyśmiali i nie potraktowali jak osobnika niespełna
rozumu, lecz jak człowieka, którym w istocie byłem – zrozpaczonego męża i ojca,
chwytającego się ostatniej deski ratunku. Z pełną życzliwością zaczęli
dobrotliwie tłumaczyć jak małemu dziecku powody, dla jakich akcja taka jest
nierealna. Tłumaczyli mi, że tego rodzaju działania należy w obecnych czasach
i aktualnej sytuacji międzynarodowej uznać za niemożliwe. Że jeżeli już, to
decyzja o ich podjęciu na pewno nie wchodziłaby, niestety, czego osobiście
bardzo żałują, w ich kompetencje. W takiej sprawie musiałbym się udać dużo,
bardzo dużo wyżej. I to nie tutaj w Lille, ale w Paryżu. Jeżeli mam takie dojścia, to powinienem je
natychmiast wykorzystać. Oni takich możliwości nie mają, ale ze swej strony
szczerze życzą mi powodzenia. Wróciłem z Lille odarty z
wszelkich złudzeń i zrezygnowany już zupełnie.
Pod koniec listopada Jean Vicard pojawił się w
moim oszklonym boksie z tryumfalną miną i wiadomością, że być może znalazł
sposób na rozwiązanie moich problemów. Mianowicie jego kolega ze studiów na
politechnice, niejaki François, jest (nie wiadomo czy długo jeszcze) w Algierze dyrektorem
technicznym firmy o nazwie LATRAF – Laminoir
et Tréfilerie d’Afrique. Jest to powiązana kapitałowo z Thomson-Houston
francusko-algierska spółka, która jest właścicielem fabryki drutów, podobnej do
fabryki w Chauny. Vicard rozmawiał o
mnie z dyrektorem François który obiecał,
że uruchomi starania o zatrudnienie w swej fabryce polskiego inżyniera.
Ponieważ Algieria jest obecnie
niepodległa i flirtuje z krajami obozu socjalistycznego, to być może polskie
władze komunistyczne zgodzą się na moje zatrudnienie w tym kraju i wydadzą
paszporty mej rodzinie na wyjazd do Algierii, skoro nie chcą ich wydać do
kapitalistycznej Francji.
Był w tym jakiś cień szansy i wszyscy znajomi zaangażowani w pomocy
przy sprowadzaniu Helenki i dzieci do
Francji uważali, że należy ją
wykorzystać. Poprosiłem więc dyrektora Desprairies o przedłużenie
o trzy miesiące okresu mego wymówienia.
Sprawy ciągnęły się długo, bo najprzód trzeba było uzyskać zgodę
algierskiego Urzędu Pracy. Niestety dyrektor François był skrępowany
– dyrektorem naczelnym LATRAF był Algierczyk i dyrektor techniczny musiał
uzgadniać z nim sprawy personalne. Mimo to, jak na stosunki w państwach
arabskich, sprawy posuwały się błyskawicznie. Już po dwóch miesiącach, co było
bezprecedensowo szybko, uzyskano zgodę Urzędu Pracy. W lutym 1965 roku LATRAF
mógł wystąpić do ambasady polskiej w Algierze z prośbą o
wskazanie formalności jakie należy przedsięwziąć aby sprowadzić do pracy w
Algierze obywatela polskiego. W odpowiedzi drugi sekretarz ambasady, T. Biegański,
wskazał POLSERVICE w Warszawie, jako instytucję realizującą polsko-algierską umowę
o współpracy technicznej.
Poprosiłem dyrektora Desprairies o dalszą
prolongatę o miesiąc okresu mego wymówienia i uzyskałem zgodę.
W pierwszych dniach marca LATRAF wystąpił do POLSERVICE w Warszawie pisząc, że nasz dyrektor w czasie jednej ze swych podróży
zagranicznych spotkał inżyniera polskiego, niejakiego pana Wacława Mauberga, który jest
zainteresowany zaoferowaną mu posadą w naszej fabryce w Algierze (było to
mocno naciągane na moją korzyść, bo w rzeczywistości François nigdy ani mnie
nie widział, ani ze mną nie rozmawiał). LATRAF prosi zatem o podanie
formalności, jakie ów inżynier winien poczynić aby podjąć pracę w ich fabryce i
przyjechać do Algierii wraz z rodziną.
Dopiero po przeszło miesiącu, bo w dniu 12 kwietnia dyrektor naczelny
POLSERVICE, towarzysz J. Thomas zawiadomił LATRAF z właściwą dla komunistycznych
urzędów wyzywającą bezczelnością, że nie może wysłać pana Wacława Mauberga do Algierii. Może natomiast wysłać, gdyby LATRAF sobie tego
życzył, jakiegoś innego specjalistę o tych samych kwalifikacjach (których
przecież nie mógł znać) co pan Mauberg. Jak się okazało UB-ecja miała długie
ręce, sięgające także i (a może przede wszystkim) do POLSERVICE.
Stało się jasne, że żadnych szans na wyjazd mej rodziny z kraju już nie
było. W końcu kwietnia odbyło się w fabrycznej stołówce uroczyste pożegnanie
odchodzącego inżyniera – rzecz podobno w fabryce bez precedensu. Obecni tam
pracownicy byli wzruszeni, a nasza laborantka pani Guérin popłakała się przy
pożegnaniu. Dostałem wiele składkowych prezentów od kolegów z pracy.
¬ ¬ ¬
Opuszczałem Francję ze ściśniętym
sercem. Zaznałem tu, od zupełnie obcych przecież ludzi, tak wiele przeróżnych
dowodów bezinteresownej życzliwości! Miałem też możność odczucia tu bezmiaru
bezinteresownej nieżyczliwości władz mojego własnego kraju! Wyjeżdżałem również
w pewnym sensie odmieniony – stałem się obywatelem świata, a nie tylko
socjalistycznego zaścianka, jak dotychczas. Mimo że byłem wychowany w
socjalizmie, sprawdziłem siebie w normalnym świecie i zdałem pozytywnie życiowy
egzamin. Wiedziałem już teraz, że w trudnych warunkach potrafię dać sobie radę.
Wyjeżdżałem wprawdzie pokonany, ale nie złamany!
Przed wyjazdem wymieniłem za dopłatą u przedstawiciela Forda mojego
przestarzałego „krążownika” na również używanego, ale nowszego kremowego
Taunusa 20M. Był to już samochód o nowoczesnej karoserii i dobrych parametrach
silnika. Pojechałem także do konsulatu w Paryżu i przedłożyłem
tam do ostemplowania listę mienia
przesiedleńczego. Według informacji urzędnika w konsulacie, listę miałem
przedłożyć celnikowi na granicy i na tej podstawie miałem uzyskać prawo do
bezcłowego przywozu do Polski całego
zdobytego zagranicą dobytku. Na wykazie skrupulatnie wszystko wyszczególniłem:
począwszy od mandarynek, pomarańczy i bananów w Polsce nieistniejących, poprzez
każdą zabawkę, ubrania i prezenty dla Helenki, Mamy i dzieci, a na
samochodzie skończywszy. Auto było wypełnione bagażami prawie po dach. Za radą
znawców przedmiotu ukryłem pod tapicerką samochodu wszystkie wywożone franki
francuskie, pozostawiając przy sobie tylko nieznaczną sumę potrzebną na
przejazd do kraju. Zostawiłem także na wszelki wypadek pewną sumę w depozycie u
Stacha Rey’a w Montrésor.
Odradzano mi jazdę przez Niemiecką Republikę Demokratyczną. Sam miałem zresztą niezbyt przyjemne wspomnienia z
postoju na dworcu w Berlinie Wschodnim, gdy przed trzema prawie laty byłem w drodze do
Francji. Wytyczyłem więc sobie trasę powrotu przez Republikę Federalną Niemiec, Austrię i
Czechosłowację. Gdy piątego maja 1965 roku ponownie przekraczałem
żelazną kurtynę, nie mogłem się powstrzymać i zdumionemu strażnikowi
austriackiemu powiedziałem po kontroli paszportowej Auf wiedersehen Freiheit! Czechosłowaccy celnicy zaraz na wstępie
zapytali o rakouske penidze i
odebrali mi wszystkie austriackie szylingi pod pretekstem, że nie wolno ich
wwozić do Czechosłowacji. Wydali mi pokwitowanie, na podstawie którego miano
mi zwrócić te pieniądze na granicy przy wyjeździe.
Jadąc przez Czechy słuchałem w
samochodzie radia Warszawa. Było niedzielne wczesne popołudnie i nadawany był,
jak zwykle o tej porze, radiowy serial W Jezioranach. Ciepło
mi się zrobiło na duszy gdy usłyszałen nareszcie w radiu język polski i znajomą
audycję. Byłem w dobrym nastroju, cieszyłem się na rychłe spotkanie z żoną i
dziećmi, z których najmłodszego Andrzejka nie znałem
przecież wcale. Robiłem już plany, jak spędzimy wakacje, gdzie pojedziemy i
kogo odwiedzimy. Wracałem przecież do domu dużym, wygodnym samochodem, w którym
bez kłopotu zmieścimy się wszyscy wraz z bagażami. Będziemy mogli pojechać na
długą wędrówkę po Polsce. Wszystkim nam należał się solidny odpoczynek i odreagowanie
po tak długiej rozłące i stresach nieudanych starań o paszporty. Helence należało się
szczególne zadośćuczynienie za odpowiedzialność samotnego zajmowania się
dziećmi przez tak długi okres czasu.
Na granicy w Czeskim Cieszynie celnicy, do
których zgłosiłem się z kwitkiem po odbiór austriackich szylingów wyśmiali mnie
i skierowali do banku. Ale w niedziele banki były zamknięte. Czesi radzili
życzliwie, żebym poszedł do hotelu i przenocował. Miałem przedsmak stosunków,
które czekały mnie w socjalizmie. Machnąłem ręką na szylingi i pojechałem
dalej. Chciałem jak najprędzej zobaczyć Helenkę i dziewczynki –
nie widziałem ich prawie od trzech lat, ale przede wszystkim chciałem poznać
syna, którego nie widziałem przecież jeszcze wcale.
Po drugiej stronie mostu Przyjaźni
w Cieszynie polscy celnicy odmówili
honorowania sporządzonego w konsulacie wykazu mienia przesiedleńczego i zażądali
zapłaty cła. Twierdzili, że nie obchodzą ich przepisy placówek dyplomatycznych,
bo mają swoje własne przepisy z Głównego Urzędu Ceł w Warszawie. A te jakoby nie uprawniają mnie do bezcłowego
przywozu do Polski moich rzeczy.
Nie miałem jeszcze wówczas żadnego doświadczenia z urzędnikami, a w
szczególności z PRL-owskimi celnikami. Najprawdopodobniej chodziło o łapówkę.
Ponieważ jej nie zaproponowałem, zawartość mojego samochodu została ponownie
spisana drobiazgowo, co trwało do wieczora. Zrobiłem awanturę, w wyniku której
w drodze wyjątku zwolniono w końcu z opłaty celnej owoce, niektóre zabawki i
bieliznę dla dzieci. Reszta została oclona, łącznie z samochodem. Gdy
oświadczyłem, że nie mam przy sobie pieniędzy na zapłacenie cła, zażądano abym
zostawił samochód w depozycie na granicy i wrócił z gotówką. Po kolejnej
awanturze uzyskałem zgodę na odprawę warunkową. Wszystkie oclone bagaże
celnicy umieścili mi w bagażniku samochodu i zaplombowali. We wnętrzu samochodu
pozostały tylko moje rzeczy osobiste i to, co udało mi się wywalczyć bez
opłaty. Miałem w ciągu trzech dni zgłosić się w Rejonowym Urzędzie Celnym w
Katowicach i tam zapłacić
cło za samochód i za rzeczy znajdujące się w zaplombowanym bagażniku.
Polska Rzeczpospolita Ludowa przywitała
swego powracającego z Zachodu obywatela we właściwym jej socjalistycznym stylu
– z wdziękiem, subtelnie, życzliwie i przyjaźnie.