Strona główna > Spis Treści > Rozdział IV

Wacław Mauberg

 

SAGA  ZWYKŁEJ  RODZINY

 

Wspomnienia

nie  zawsze  sielskie  i  apolityczne

 

 

Gopar grafika

 

Nagłówek 01

 

Rozdział IV

 

WYPRAWA  PO  ZŁOTE  RUNO

 

P

ierwsze spotkanie z Zachodem przeżyłem w pociągu wiozącym mnie do Paryża. Póź­nym wieczorem przyjechał do Berlina Wschodniego i zatrzymał się w olbrzymiej mrocznej i ponurej hali dworcowej. Peron zaroił się żołnierzami z automatami w rękach, którzy szczelnie z obu stron obstawili nasz pociąg. Zrobiło się dziwnie i straszno, rozmowy w prze­działach zamilkły i natychmiast wszyscy poczuli się podejrzani i winni nie popełnio­nej zbrodni. Podróżni, którzy tam wysiedli, przemykali jakby chyłkiem do wyjścia. Staliśmy długo, a formalności przeciągały się w nieskończoność. Arogancko szczekający gardłowo po niemiecku i terroryzujący podróżnych swą jawną wrogością różnej maści strażnicy powtarzali te same kontrole po kilka razy. Po bardzo długim postoju pociąg wreszcie ruszył powoli. Po kilku minutach zatrzymał się ponownie, ale jakby w innym świecie. Perony były jasno oświetlone i pełne kolorowych neonowych reklam, przestronne, lśniły czystością. Ani śladu jakiejkolwiek straży. Był to Berlin Zachodni. Pojawił się uprzejmy urzędnik, sprawdził bilety i paszporty. Na peron wtoczyła się rozbawiona grupa wesołych młodych ludzi, zachowujących się głośno i hałaśliwie. Kilkoro z nich odjeżdżało tym pociągiem, a reszta ich żegnała. Takiego szczerego, beztroskiego i nieskrępowanego śmiechu nigdy w życiu jeszcze dotąd nie słyszałem. Zafrapowało mnie to, bo uświadomiłem sobie nagle ze zdumieniem, że w moim kraju nikt już chyba nie potrafiłby roze­śmiać się tak niefrasobliwie.

Do Paryża przyjechałem 25-go lipca 1962 roku, dokładnie w dniu moich trzydziestych pierwszych urodzin. Moje zarozumiałe przeświadczenie o dobrej znajomości języka francuskie­go prysło jak bańka mydlana już natychmiast po przyjeździe na dworzec Gare du Nord. Nie potrafiłem nawet dopytać się, skąd odchodzi pociąg do Villiers-le-Bel. Zupełnie nie ro­zumiałem, co do mnie mówią i nikt mnie też nie rozumiał. Dobrnąłem tam tylko dzięki temu, że spotkany w pociągu Polak pokazał mi, gdzie kupuje się bilety i zaprowadził na peron, skąd odjeż­dżały pociągi w tamtym kierunku.

Po przyjeździe zamieszkałem w Villiers-le-Bel u Burków. Zostałem przyjęty serdecznie, a Burek który uwielbiał jazdę samochodem, woził mnie po okolicy lub zabierał ze sobą w spra­wach służbowych do Paryża. W Paryżu bardzo często jeździliśmy do 4 dzielnicy, do części o nazwie Saint-Paul, która na przekór swej czysto chrześcijańskiej nazwie była paryskim gettem żydowskim. Dzielnica ta wyróżniała się plątaniną wąskich uliczek, wyjątkowo gęstą zabudową i mnóstwem małych sklepików z artykułami żywnościowymi sprowadzanymi z Polski. Burek jeździł tam na życzenie Nety by zaopatrywać dom w polskie specjały. Przeważnie kupował w sklepie u pani Klapisz. Na szyldzie sklepu była wymalowana gwiazda Dawida i duży napis: S.Klapisch – Alimentation générale, a poniżej mniejszymi literami po polsku Polska żywność i wyroby koszerne. Za kasą królowała sama szefowa Sara Klapisz, potężnej budowy ruda Żydówka. Burek omawiał z nią po francusku bardzo dokładnie szczegóły swych zakupów – o jaką polską kaszę mu chodzi, że kiełbasa ma być sucha myśliwska, a wędzony boczek taki jak sprzedawa­ny kiedyś na targu na Kleparzu w Krakowie. Zwykle stałem koło Burka jak kołek, z fascynacją podziwiając niewidziane dotychczas tak olbrzymie nagromadzenie różnych rodzajów żywności i w milczeniu przysłuchiwałem się rozmowie. Któregoś jednak razu, chcąc wykazać się swą ro­snącą znajomością języka francuskiego, nie wytrzymałem i wtrąciłem się do dyskusji. Pani Kla­pisz spojrzała zdumiona wtedy na mnie z wyżyn swej kasy i powiedziała dobrotliwie: Niech sze nie wiszila na francuski, tu może spokojnie mówicz polski.

Poznałem również wielu mieszkających tu Polaków oraz różnych kuzynów i kuzynki Helenki. Wszyscy pochwalali moje plany zainstalowania się we Francji i sprowadzenia rodziny. Wuj Helenki Stefan Czetwertyński, którego znałem jeszcze z Polski, był w Gliwicach na na­szym ślubie a my na jego w Warszawie, dał mi na zagospodarowanie 400 franków. Powiedział z uśmiechem – jak znaj­dziesz pracę i będziesz już zarabiał, to mi oddasz. Nie zrażony nieznajomością języka, zacząłem natychmiast przeprowadzać rozeznanie co do możliwości znalezienia pracy. Wprawdzie wszyscy gorąco po­pierali moje plany, to jednak nikt z poznanych tu Polaków i Francuzów, z oczywistych wzglę­dów, nie mógł mi w niczym konkretnie pomóc. Była to pełnia okresu urlopowego i w tym czasie do pracy nie przyjmowano. Wiele przedsiębiorstw było nieczynnych – francuskim zwyczajem firma była bowiem zamykana po prostu na miesiąc i cała załoga szła na urlop. Ponadto okazało się, że koniunktura jakby nieco zmieniła się tu na gorsze. We Francji pojawiło się w tym czasie mnóstwo tak zwanych pieds-noirs, czyli Francuzów repatriantów z Algierii. Ludzie ci, wobec zagrożenia jakie stwarzały dla nich antyfrancuskie nastroje w Algierii oraz spodziewane uzyskanie niepodległości tego kraju, ma­sowo przenosili się do Francji metropolitalnej i szukali tu pracy. Spowodowało to gwałtowny wzrost bezrobocia. Nie było też dobrego klimatu do zatrudnienia Polaków. Tuż przed moim przyjazdem gazety doniosły o dwóch przypadkach polskich inżynierów przyłapanych na szpiegostwie gospodarczym na rzecz PRL-u. Niektórzy rozmówcy radzili mgliście, abym może na południu poszukał pracy na fermie lub w winnicy przy winobraniu i w tym czasie nauczył się lepiej języka. Okazało się bowiem, że moja aktualna znajomość francuskiego nie daje mi żadnych szans na znalezienie pracy umysłowej. Uważałem jednak, że byłaby to strata cennego czasu, a tego rodzaju sezonowa praca nie dałaby mi pozycji umożliwiającej wystąpienie o paszport konsularny i rozpoczynanie starań o przyjazd rodziny.

Po dwóch tygodniach pobytu dalsze nadużywanie gościnności Burków nie było już wskazane tym bardziej, że tuż przed mym przyjazdem urodziła im się córeczka Krysia. Na dalszy pobyt Burek odstawił mnie więc do Montrésor. Na pożegnanie poradził, bym szukał ofert pracy w prasie. Wskazał mi tygodnik francuskiego patronatu l’Usine Nouvelle, który zamieszczał w każdym numerze grubą wkładkę zawierającą liczne oferty pracy z całej Francji.

Zamek w Montrésor, jeden z licznych słynnych zamków doliny Loary, od kilku pokoleń będący własnością rodziny Branickich a obecnie Rey’ów, był nie tylko liczącą się i cenioną polską placówką muzealną, aktywnym członkiem Stałej Konferencji Muzeów, Archiwów i Bibliotek Polskich na Zachodzie. Od czasu, gdy w 1849 roku przeszedł w ręce rodziny Branickich, stał się także miejscem, gdzie uchodźcy wyrzuceni na tułaczkę kolejnymi emigracyjnymi falami polskiej historii byli przygarniani, znajdywali ostoję, serdeczną gościnę, słowa pociechy a nieraz i pomoc materialną. Jego właściciele od siedmiu już pokoleń pełnili tę służbę wobec kraju, a w czasie ostatniej wojny byli czynnie zaangażowani we wspomaganiu ruchu oporu, dając schronienie wielu Polakom i pomagając kurierom polskim przechodzącym przez pobliską granicę pomiędzy zoną okupowaną przez Niemców, a „wolną”, administrowaną przez kolaboryjący z Niemcami rząd w Vichy.

Montresor zamek

Zamek w Montrésor

W Montrésor, mimo że byłem tam pierwszy raz i nie znałem jeszcze nikogo, zostałem przyjęty bardzo przyjaźnie. Maryńcia wyściskała mnie serdecznie a jej mąż Stach, nieśmiały podobno wobec nieznajomych, początkowo dosyć nieufnie oglądał swego nieznanego szwagra z PRL-u, nie należącego przecież do BZ-towskiego klanu. Był dobrze wychowany, ukrywał to więc starannie. Dosyć szybko znaleźliśmy jednak wspólny język, strzelając zapamiętale do szczurów w zamkowym zsypie na śmieci z flobertu, podobnego do tego, jaki miałem swego czasu w Gliwicach. Zaprzyjaźniliśmy się na dobre, gdy zacząłem uzupełniać jego przebogaty zasób rubasznych fraszek à la Fredro o podobne zagłębiowskie, a znałem ich też co niemiara. Ania Potocka, Cesia Szerauc i Jadzia Morawska – trzy zamężne siostry Stacha Rey’a po kobiecemu okazywały mi dużą serdeczność, a nadzwyczaj przyjaźni okazali się być rodzice Stacha, ciocia Jadzia i Stanisław Rey zwany Misiem. Wyrażali duże zainteresowanie i zatro­skanie losem mojej rodziny.

W Montrésor nie próżnowałem. Na merostwie złożyłem podanie o stałą kartę pobytową. W ciągu drugiej połowy sierpnia rozesłałem po całej Francji około 200 ofert na ogłoszenia o po­szukiwaniu pracowników, które znalazłem w l’Usine Nouvelle. Dostałem na nie chyba 30 od­powiedzi. Zawiadamiano mnie, że moje zgłoszenie zostało odłożone ad acta gdyż na razie, nie­stety, firma nie jest zainteresowana zatrudnieniem pracownika o moich kwalifikacjach, ale nie­wykluczone, że być może w przyszłości z mojej oferty skorzysta. Była to grzeczna forma dania do zrozumienia, że obcokrajowca bez referencji nie mają zamiaru zatrudniać, szczególnie takie­go zza żelaznej kurtyny, nieposiadającego ani doświadczenia w lokalnych stosunkach, ani ni­czyjego poręczenia. Reszta firm nawet nie zadała sobie trudu by odpowiedzieć. Zaczęło ujaw­niać się coraz wyraźniej, że w przeciwieństwie do tego, do czego byliśmy wszyscy przyzwycza­jeni w PRL-u, gdzie praca była zagwarantowanym konstytucyjnie zaszczytnym obowiązkiem każdego obywatela, tutaj była ona cennym przywilejem, do którego nie każdy mógł mieć dostęp i który zdobywało się posiadając albo wysokie kwalifikacje, albo poparcie lub rekomendacje.

W tamtych dniach wielce szokującym wydarzeniem, które zdominowało życie wszystkich Francuzów, był zamach, nieudany, do którego doszło w Petit-Clamart 22 sierpnia na prezydenta Charles’a de Gaulle’a.

Na początku września przyszły do Montrésor dwie odpowiedzi na moje oferty, w których zapraszano mnie, abym zjawił się na osobistą rozmowę: jedna do rafinerii ESSO w Rennes, a druga do fa­bryki farb Peintures CORONA w Valenciennes. Podniosły mnie one bardzo na duchu i spo­wodowały powrót nadziei. Cała moja nowo poznana montrésorska rodzina wpadła w szalony entuzjazm i gratulowała mi serdecznie. Wyjechałem więc z powrotem do Paryża, co było po­dyktowane faktem, że stamtąd było bliżej, zarówno do Rennes jak i Valenciennes.

Nieoceniony Burek Gromnicki znalazł dla mnie locum u swego znajomego Polaka, Siły-Nowickiego, który akurat wynajął nowe mieszkanie na osiedlu HLM w Sarcelles pod Paryżem. Siła-Nowicki, przez Francuzów nazywany monsieur Silanoviki, podobnie jak ja, tylko półtora roku wcześniej, przyjechał do Paryża. Po roku starań z trudem udało mu się znaleźć jakąś, raczej chyba lichą pracę. Burek pocieszał mnie że to dlatego, że Siła-Nowicki nie miał wyższego wy­kształcenia. Po dalszych sześciu miesiącach pracy stanął jednak na tyle na własnych nogach, że mógł już wynająć tanie mieszkanie. W ramach pomocy dla rodaka znajdującego się na początku tej samej drogi, którą on sam kiedyś rozpoczynał, zgodził się abym przez jakiś czas zamieszkał u niego w Sarcelles. Bardzo mnie to urządzało i byłem mu ogromnie wdzięczny. Jedynym man­kamentem było tylko to, że oprócz krzesła, składanego stolika, materaca i dwóch koców, które ktoś znajomy mu ofiarował, Siła-Nowicki w mieszkaniu niczego innego nie posiadał. Siła-Nowicki spał na materacu położonym na podłodze w jednym pokoju, mnie udostępnił drugi mały pokoik i wielkodusznie odstąpił jeden z dwóch swoich koców. Spałem na gołej podłodze owinięty w koc, a głowę opierałem o moją walizkę. Rano budziłem się zdrętwiały z zimna i z bólem w kościach, a mimo to byłem nadzwyczaj zadowolony.

Przeszkolony przez Burka i Siłę-Nowickiego jak mam się zachować i co mam mówić, natychmiast pojechałem do obu firm, które zaprosiły mnie do osobistego zaprezentowania się. Była to niestety kompletna klęska. Zarówno w ESSO, jak i w fabryce CORONA, po kilku zda­niach z trudem przeze mnie wydukanych oświadczono mi bardzo grzecznie, że z przykrością muszą zrezygnować z mojej oferty. Poszukują bowiem człowieka, który mógłby być samodziel­nym pracownikiem w laboratorium badawczym. Znajomość języka francuskiego, jaką im zade­monstrowałem, nie umożliwiałaby mi wykonywania zadań, jakie chcieliby powie­rzyć przyjętemu pracownikowi. Wróciłem z Rennes i z Valenciennes do Paryża jak niepyszny. Sila-Nowicki czynił mgliste nadzieje, że być może znajdę pracę w którejś z tych firm, w ja­kich on sam kiedyś starał się o pracę, a nie dostał jej z powodu braku dyplomu.

Kilka dni po zainstalowaniu się u Siły-Nowickiego, poczciwy i oddany Burek, bez któ­rego optymizmu, pomocy i duchowego wsparcia nigdy bym nie dał sobie rady, przywiózł butel­kę wina i wiadomość, że urodził mi się syn, tak jak to Helenka przewidywała. Jak się później dowiedziałem, Tadzik Pfützner w ramach obietnicy odwiedzania mej rodziny którą zostawiłem samą w Gliwicach, zjawił się akurat w momencie, kiedy Helenka poczuła bóle – przerażony wię­cej chyba od niej, zawiózł ją czym prędzej do szpitala. Kilka godzin później Andrzej był już na tym świecie. Wypiliśmy butelkę we trzech za zdrowie Helenki i małego Andrzejka, a mnie zrobiło się markotno, że w tym tak ważnym dla rodziny okresie nie byliśmy razem. Równocześnie ogar­nęła mnie bezsilna złość, bo to żelazna kurtyna i podział świata dokonany przez bezdusznych polityków nie liczących się z losami milionów ludzi spowodowały, że tysiące takich jak ja czy Siła-Nowicki zostało zmuszonych do karkołomnych, szalonych i ryzykownych przedsięwzięć, a ich rodziny skazane na rozłąkę. To na spotkaniu w Jałcie w lutym 1945 roku ci politycy, za przyzwoleniem Roosevelta ulegającego we wszystkim Stalinowi, dokonali ustaleń w wyniku których Polska znalazła się w sowieckiej strefie wpływów, a Polacy stali się niewolnikami. Wzmogło to moją determinację bo pomyślałem so­bie, że wysiłki jakie robię i tułaczka na jaką się narażam posłużą może temu, aby przynajmniej moje dzieci mogły w przyszłości żyć spokojnie w wolnym świecie i nie były narażone na tego rodzaju rozdarcia i stresy.

Pieniądze kończyły mi się w zastraszającym tempie. Jako ostatni ratunek odebrałem z re­dakcji Peintures, Pigments et Vernis w Paryżu 60 franków za artykuł, jaki wraz z profesorem Jedlińskim napisaliśmy dla tego czasopisma. Przed wyjazdem do Francji profesor upoważnił mnie do odbio­ru tej należności.

Dobiegał koniec września. W tym okresie pieniądze skończyły mi się już prawie zupełnie i zacząłem poznawać jak to jest, gdy się jest stale głodnym. Siła-Nowicki, sam na dorobku i nie mający wiele, dzielił się ze mną wielkodusznie skromnymi śniadaniami i kolacjami. Po śniada­niu wychodziliśmy – on do pracy, a ja by zrobić rundę po firmach szukających pracowników, według adresów wynotowanych z prasy codziennej. Po zrobieniu rundy, dzień w dzień nieodmiennie bezowocnej, wałęsałem się po Paryżu. Z podziwem i zazdrością oglądałem niewyobrażalny dla mnie dotąd dobrobyt i luksus widoczny w tym mieście na każdym kroku. Patrzyłem na tłumy przewalające się po ulicach. Ci ludzie byli roześmiani, gdzieś się spieszyli, mieli jakieś zajęcie, byli u siebie i najwyraźniej byli zadowoleni ze swego losu. Na ulicach wi­działem potoki samochodów, a w nich rozpartych, pewnych siebie ludzi, spokojnych o swe jutro. Jakże im wszystkim zazdrościłem! Na ich widok ogarniała mnie jakaś bezsilna, irracjonal­na złość. Posiadali to wszystko, czego ja byłem pozbawiony. A może powinienem wrócić do Polski, do zgrzebnego ale bezpiecznego życia?

Gdy byłem już bardzo głodny i jeszcze miałem jakieś pieniądze, kupowałem sobie za jednego franka dwa kilo przejrzałych bananów. Po południu można je było kupić na bazarze już za pół ceny. Później, gdy już skończyły mi się pieniądze, w ciągu dnia pościłem. Późnym popo­łudniem wracałem do Sarcelles pod budynek, gdzie było mieszkanie Siły-Nowickiego. Siedzia­łem tam do wieczora na schodach pod drzwiami czekając na jego powrót, bo drugiego kompletu kluczy od mieszkania mój gospodarz, mimo życzliwości jaką mi okazywał, udostępnić nie chciał. Najcenniejszym skarbem pozwalającym utrzymać mi jaką-taką równowagę psychiczną był dla mnie w tym czasie mój opłacony bilet powrotny do Polski. Błogosławiłem w duszy mą­drość ludowej Ojczyzny, która w swej dalekowzrocznej trosce o obywateli ustaliła przepisy zmuszające ich do wykupywania biletów aller-retour. Dzięki temu ciągle jeszcze miałem otwartą możliwość, aby w najgorszym wypadku wsiąść w pociąg i pokornie wrócić do domu. Byłby to jednak powrót nie z tarczą a na tarczy, moja tak kompletna klęska, że ewentualność tę trak­towałem jako absolutną ostateczność.

Któregoś dnia Siła-Nowicki wrócił wieczorem do domu wyraźnie zadowolony i z dumą wręczył mi adres hotelu, który poszukiwał pomocnika nocnego portiera. Adres ten zdobył dla mnie rozpuściwszy wici wśród znajomych. Zaraz następnego dnia pojechałem do Paryża i w za­ułku Cité Bergère koło Faubourg Montmartre, po krótkiej rozmowie z kierownikiem, zdobyłem posadę nocnego boy’a w jednym ze znajdujących się tam małych tanich hotelików. Nazywał się szumnie Hôtel Royal, ale królewskim był w rzeczywistości jedynie z nazwy. Ponieważ nie miałem karty pracy, zostałem zatrudniony na czarno i to tylko dzięki poręczeniu owego znajomego Siły-Nowickiego. Potwierdziła się zasada, że praca jest tu dobrem nie dla każdego dostępnym, a dobro to zdobywa się przeważnie z polecenia.

Pracować miałem od godziny 8-mej wieczór do 8-mej rano. Moje obowiązki polegać miały na otwieraniu gościom hotelowym drzwi po godzinie 22-giej i ewentualnym noszeniu im walizek. Poza tym miałem utrzymywać w czystości hol hotelowy, a na początku i końcu mojej zmiany zmyć go gruntownie na mokro. Dostawać za to miałem niebagatelną dla mnie kwotę 5 franków (czyli prawie jednego dolara) dziennie i śniadanie! Do tego dochodzić miały napiwki! By­łem w siódmym niebie, bo dzięki temu miałem zapewniony skromny byt i noclegi. Moim szefem był nocny portier, Marokańczyk którego nazywano Toubib, co po arabsku znaczy doktor. W Maroku był podobno lekarzem. Swe obowiązki w hotelu podjąłem więc ochoczo jeszcze wieczo­rem tego samego dnia. Od tej pory dnie spędzałem na dalszym szukaniu lepszej pracy, a zjeść mogłem już na siedząco w Self-Service danie aż za 3 franki. Mogłem więc nawet coś zaoszczę­dzić, a napiwki stanowiły już czysty zysk! Na samym początku wstydziłem się jednak okropnie, jak mi je dawano i nawet dwa razy, w poczuciu dumy a ku ogromnemu zdziwieniu gościa hote­lowego któremu niosłem walizki, odmówiłem przyjęcia napiwku. Głód jest bezlitosnym nauczy­cielem. Szybko sprowadził mnie na twardą ziemię. Potem wyciągałem już rękę bez oporów.

¬ ¬ ¬

Znalezienie pracy w hotelu spowodowało jakby zatrzymanie się złej passy moich niepo­wodzeń. Przepracowałem w nim prawie cały październik. W drugiej połowie miesiąca dobrnęło do mnie, zaadresowane na Montrésor pismo, stanowiące odpowiedź na moją ofertę pracy wysła­ną stamtąd jeszcze w sierpniu. Pismo pochodziło z potężnego jak się okazało, francusko-amerykańskiego koncernu o nazwie Compagnie Française Thomson-Houston. Wzywało mnie na rozmowę z Szefem Personelu do fabryki w miejscowości Chauny w departamencie l’Aisne leżącym w północno-wschodniej części Francji. Umiałem już całe szczęście na tyle po francu­sku, że mogłem zatelefonować pod wskazany numer i jako tako dukając, ledwo co rozumiejąc z emocji, uzgodnić datę i godzinę przyjazdu. Abym nie potrzebował błądzić w nieznanej miejsco­wości, mój rozmówca poinformował mnie, że na umówiony pociąg z Paryża wyśle po mnie sa­mochód firmowy. Mam tylko po wyjściu z dworca rozglądać się za autem z napisem Thomson-Houston. Był to dla mnie, znajdującego się w tym czasie na dnie drabiny społecznej zwykłego boy’a hotelowego, jakiś podnoszący na duchu powiew z innego, zupełnie niedostępnego dla mnie świata. Bogaty w doświadczenia z poprzednich rozmów, nie robiłem sobie jednak więk­szych złudzeń, abym mógł zostać zatrudniony w tak poważnej firmie z tak kiepską znajomością języka.

Nie miałem już wówczas prawie żadnych pieniędzy poza kilkunastoma frankami zaosz­czędzonymi z hotelowej tygodniówki i napiwków. Nie starczyłoby ich na kupno biletu do Chau­ny i powrót. Musiałem więc postawić wszystko na jedną kartę i podjąć ryzykowną decyzję: na Gare du Nord sprzedałem mój bilet powrotny do Polski. Dostałem za niego jedną czwartą jego ceny. W ten sposób zdobyłem wprawdzie środki na jazdę do Chauny, lecz w razie niepowodze­nia nie miałbym już za co powrócić do Polski.

Na dworcu w Chauny wszystko odbyło się, jak było umówione. Wsiadłem do samo­chodu z firmową nalepką i zostałem zawieziony do dyrekcji. Przyjął mnie Robert Berteaux, przystępny starszy pan, Szef Personelu. Wyjaśnił, że fabryka zajmuje się walcowaniem miedzi i produkcją izolowanych drutów nawojowych, a poszukują inżyniera chemika o specjalności la­kierniczej do pracy w laboratorium fabrycznym. Po wysłuchaniu wyjaśnień o tym w jaki sposób znalazłem się we Francji i o moim dotychczasowym stażu pracy nie odprawił mnie z powrotem, jak to już dwa razy mi się przytrafiło. Przeciwnie, ponieważ zrobiło się już południe – święta we Francji pora posiłku, zaprosił na obiad do fabrycznej stołówki. Po obiedzie wróciliśmy do biura na rozmowę z dyrektorem fabryki.

Dyrektor Henri Desprairies przyjął mnie ze zdawkową uprzejmością, ale nie był specjalnie zachwycony. Ani moim dyplomem magistra inżyniera, który pokazywałem mu z dumą, ani moją znajomością języka francuskiego. Oświadczył bez ogródek choć bardzo grzecz­nie, że mają kilka innych zgłoszeń. Także mój dyplom nie robi na nim specjalnego wrażenia, bo on nie zna języka polskiego. Dokument, który mu pokazuję może równie dobrze być na przykład polskim prawem jazdy. To, czy jestem inżynierem udowodnię mu, jeżeli ewentualnie zostanę zatrudniony, po wynikach mej pracy, a nie przy pomocy jakiegoś papierka. Omówiony został zakres mych obo­wiązków i wysokość moich ewentualnych zarobków. Nie mając zielonego pojęcia jakie są we Francji płace inżynierów, zaproponowaną kwotę 1600 franków, czyli 320 dolarów miesięcznie ochoczo zaakceptowałem. W kraju zarabiałem wówczas około 50 dolarów. Przy rozstaniu dy­rektor oświadczył, że traktuje naszą rozmowę jako wstępną i żebym się jeszcze dobrze namyślił, czy odpowiada mi rodzaj pracy i zaproponowane warunki finansowe. Po powrocie do domu mam się jeszcze zastanowić i w ciągu tygodnia odpisać, czy rzeczywiście decyduję się na pracę w firmie Thomson. Ze swej strony nie ukrywał, że ponieważ jestem obcokrajowcem i nie posia­dam stałej francuskiej wizy pobytowej ani pozwolenia na pracę, spodziewał się dużych proble­mów przy załatwianiu formalności w urzędach.

Pan Berteaux odwiózł mnie na dworzec. Usiłując nieco złagodzić przykre wrażenie, jakie wywarło na mnie oschłe zachowanie dyrektora opowiadał po drodze, że fabryka dysponuje domkami jednorodzinnymi dla swych cadres, pracowników umysłowych. Kiedy więc spro­wadzę moją rodzinę do Francji, dostanę do dyspozycji domek z ogródkiem na kolonii urzędni­czej. Na razie, do czasu przyjazdu rodziny, fabryka może wynająć mi pokój na mieście w za­przyjaźnionym pensjonacie.

Wróciłem do Paryża zupełnie oszołomiony, nie wierząc swemu szczęściu i miotany sprzecznymi uczuciami – od optymizmu do skrajnego pesymizmu. Natychmiast opowiedziałem wszystko Burkowi i Sile-Nowickiemu którzy zgodnie stwierdzili, że złapałem wielki los na lote­rii. Podyktowali mi po francusku, co mam odpisać. Zaraz następnego dnia napisałem więc dy­rektorowi, obnażając niezbyt dyplomatycznie moją rozpaczliwą potrzebę natychmiastowego podjęcia pracy, że nie odczekując tygodnia już podjąłem decyzję i że będę szczęśliwy mogąc pracować w Towarzystwie Thomson-Houston. Jacyś opiekunowie naszej rodziny z zaświatów musieli zadziałać, bo od tego momentu sprawy potoczyły się błyskawicznie. Po dwóch dniach przyszedł na adres Hotelu Royal telegram wzywający mnie do stawienia się w dniu 29 paździer­nika w Dziale Personalnym w celu załatwienia formalności związanych z rozpoczęciem pracy w Towarzystwie już od dnia 2-go listopada 1962 roku. Najwidoczniej Towarzystwo Thomson-Houston potrzebowało mnie równie gwałtownie, jak ja jego.

Zlikwidowałem w lot swe sprawy w hotelu Royal, zabrałem walizkę od Siły-Nowickiego i za resztę pieniędzy jak na skrzydłach popędziłem do Chauny. Nie dowierzałem swemu szczę­ściu i jedynym uczuciem jakie mną miotało w czasie jazdy pociągiem była obawa, czy aby dy­rektor w międzyczasie nie rozmyślił się. Szef Personelu załatwił na miejscu potrzebne formalności związane z przyjęciem na 3-miesięczny okres próbny i zgodnie z obietnicą wynajął mi pokój w pensjonacie o nazwie Pension Dagonneau.

W taki to sposób, dotrzymując zawartej z Helenką umowy, w ciągu trzech miesięcy do­konałem nieprawdopodobnego i bezprecedensowego wyczynu: zdobyłem we Francji po­sadę pracownika umysłowego – inżyniera w mojej specjalności! Udało mi się tego dokonać przy nadzwyczaj słabej znajomości języka, bez znajomości kraju i jego specyfiki, bez niczyjej protek­cji, nie mając referencji, nie posiadając ani karty pracy ani karty pobytowej, a w dodatku legity­mując się dyplomem i paszportem kraju zza żelaznej kurtyny. Graniczyło to z cudem i było nim rzeczywiście, bo w istocie spowodowane było tak wyjątkowym splotem sprzyjających okolicz­ności, że mogły one być jedynie skutkiem pomocy pochodzącej z zaświatów. Ale na razie zupeł­nie nie zdawałem sobie z tego sprawy i zarozumiale wydawało mi się, że jest to wyłącznie za­sługa moich zalet. O prawdziwych przyczynach i kulisach mego zatrudnienia w Towarzystwie dowiedziałem się dużo później i wtedy dopiero zdałem sobie sprawę, że w normalnym trybie ani ja, ani żaden inny podobny do mnie przybysz z za żelaznej kurtyny nie miałby cienia szansy na zdobycie we Francji tak dobrej pracy w tak krótkim czasie i to bez poręczenia lub rekomendacji kogoś miejscowego, mającego poważną pozycję.

Poczciwy Szef Personelu pan Berteaux miał ze mną ciężki orzech do zgryzienia. Zała­twienie we francuskich urzędach formalności związanych z zatrudnieniem obcokrajowca przy­pominało kwadraturę koła: abym mógł być zatrudniony, powinienem mieć kartę pracy. Aby do­stać kartę pracy, musiałbym mieć stałą wizę pobytową we Francji. Warunkiem otrzymania takiej wizy było jednak posiadanie zatrudnienia. Było to więc błędne koło. Nie wiem jakich sposobów użył pan Berteaux, ale dostałem na razie tymczasową kartę pracy, a francuską wizę pobytową przedłużano mi sukcesywnie. Pod koniec mego pobytu we Francji, dzięki interwencji Dyrekcji Towarzystwa, oba te dokumenty uzyskałem już w postaci stałej.

Natychmiast po rozpoczęciu pracy w Towarzystwie Thomson-Houston wysłałem do pol­skiego konsulatu w Paryżu, który mieścił się wówczas przy ulicy Jean-Goujon, podanie o wydanie paszportu konsularnego, co stworzyłoby mojej pozostałej w kraju żonie i trojgu dzieciom pod­stawę prawną do wystąpienia o paszport na wyjazd do Francji. Podanie uzasadniłem znalezie­niem pracy z mieszkaniem we Francji, bardzo dobrze płatnej w stosunku do skromnych zarob­ków jakie miałem w Polsce w Instytucie Farb i Lakierów. Załączyłem zaświadczenie z Towarzy­stwa o zatrudnieniu i wysokości zarobków. Napisałem też, że w czasie pobytu we Francji chciał­bym zrobić doktorat na Sorbonie, a w tym długim okresie czasu ze względów oczywistych nie chciałbym być rozłączony z rodziną. Nie zdawałem sobie wówczas zupełnie sprawy z tego, że takie argumenty wywołać mogą jedynie skutek zupełnie odwrotny od spodziewanego, chociażby tylko ze względu na zwykłą ludzką zawiść polskich urzędników, od których to zależało. W swej prostocie ducha zwracałem się do konsulatu jako do polskiego urzędu opiekuńczego, który z sa­mej swej natury rzeczy jest mi życzliwy, gdyż jego zadaniem jest troska o dobro polskiego oby­watela zagranicą i jego rodziny w kraju. Jaką niebotyczną naiwność wówczas wykazałem! Znów zapomniałem o lekcji udzielonej mi swego czasu przez Jurka Wojciechowskiego, o mym posta­nowieniu zimnej analizy, notorycznego sceptycyzmu i poszukiwaniu cynicznych partykularnych in­teresów, jakie ludźmi kierują w ich postępowaniu wobec bliźnich.

¬ ¬ ¬

Dział, w którym miałem pracować w fabryce Thomson-Houston nazywał się REP, czyli Recherches-Études-Perfectionnements – Dział Badań-Studiów-Udoskonaleń. W laborato­rium badawczym przydzielono mi biurko i szafę na dokumenty w oszklonym boksie, w którym siedział też Bernard Chennevière, kierownik całego Działu Badawczego, a mój bez­pośredni szef. Dział REP składał się z trzech laboratoriów: chemicznego, mechanicznego i elek­trycznego. Każdym laboratorium kierował inżynier danej specjalności. Ja miałem kierować labo­ratorium chemicznym. Przez szyby naszego boksu mogłem obserwować dwoje laborantów – pa­nią Guérin i młodego technika François krzątających się przy stołach laboratoryjnych, a oni ciekawie zerkali na swego nowego inżyniera. Mój szef zapoznał mnie z obowiązkami: miałem prowadzić prace badawcze i rozwojowe związane z uruchamianiem w fabryce nowych technolo­gii produkcji przewodów miedzianych i izolowanych drutów nawojowych. Chodziło o wdraża­nie najnowszych metod ich wytwarzania i izolowania, przy użyciu najnowszych surowców i technologii, otrzymywanych głównie ze Stanów Zjednoczonych. Praca miała więc mieć charakter badawczo-wdrożeniowy, połączenie tego co robiłem do tej pory w Polsce w Instytucie Farb i w VERITAS’ie. Miała być w dziedzinach na pograniczu chemii, elektrotechniki i mechaniki precyzyjnej, czyli właśnie takich, jakie najbardziej mi odpowiadały. Zapowiadała się pasjonująco!

Zarówno biurko mego szefa, jak i moje wyposażone były w telefon oraz stojak posiadają­cy trzy duże płaskie obrotowe koszyki z tajemniczymi dla mnie napisami: Arrivée, Attente i Départ. Były to, jak mi wytłumaczono, miejsca gdzie umieszczało się pocztę przychodzącą i wychodzącą. Dwa razy dziennie przychodził goniec i z koszyka Départ zabierał dokumenty przeczytane i załatwione, a do koszyka Arrivée wkładał pocztę przychodzącą, do załatwienia. Koszyk Attente służył do przechowywania poczty w trakcie załatwiania.

Koszyki na moim biurku przez kilka dni były puste, ale któregoś dnia przyszedłszy rano do pracy, w koszyku Arrivée zastałem grubą żółtą kopertę z nadrukiem BPI – Bulletin Périodique d’Information i przyłożoną ukośnie dużą czerwoną pieczątką CONFIDENTIEL. Zna­łem już na tyle język francuski, że wiedziałem co oznacza słowo confidentiel. Słowo to miało w PRL-u groźny wydźwięk, a wszystko co się za nim kryło, miało jakiś dalszy lub bliższy związek z niebezpieczeństwem, tajnymi służbami, ze szpiegostwem, wywiadem go­spodarczym, UB-ecją i procesami o zdradę kraju. Dlatego też zobaczywszy w moim koszyku kopertę z napisem confidentiel, jako ukształtowanemu w Polsce Ludowej jej wychowankowi, natychmiast zapaliło mi się w głowie czerwone ostrzegawcze światło. Nie miałem najmniej­szych wątpliwości, że jest to próba jakiej poddają mnie francuskie służby specjalne, posługując się do tego celu pracownikami fabryki. O sprawności tych służb krążyły wśród francuskiej polonii przeróżne legendy – opowiadał mi o tym zarówno Burek Gromnicki, jak Siła-Nowicki i Stach Rey w Montrésor. Pomyślałem sobie: jestem teraz obserwowany, zapewne przez któregoś z la­borantów, a obserwator spodziewa się, że rzucę się łapczywie na kopertę, by jak najszybciej po­znać tajemnice, które ona zawiera. Sprawozdanie o moim zachowaniu znajdzie się jutro na biur­ku szefa policji w Chauny. Postanowiłem więc być od nich sprytniejszy i nie dać się złapać na haczyk. Koperty z pieczątką CONFIDENTIEL nawet nie dotknąłem. Po dwóch dniach Chennevière zapytał:

       — Czy zapoznał się pan już z ostatnim numerem Biuletynu? Widzę, że koperta leży cią­gle u pana w koszyku Arrivée. Nie możemy przetrzymywać go zbyt długo. Trzeba go przekazać dalej, aby pracownicy innych wydziałów też mogli go przeczytać.

Okazało się, że BPI był po prostu wewnętrznym Biuletynem Informacyjnym Towarzy­stwa, w którym publikowane były wyniki i omówienia prac badawczych prowadzonych we wszystkich zakładach Thomsona we Francji i Stanach Zjednoczonych. Pracownicy Działów Badawczych mieli obowiązek zapoznawania się z tym materiałem. Ponieważ przeznaczony był do użytku wewnętrznego i tylko do wiadomości pracowników Towarzystwa, dlatego nosił pieczątkę CONFIDENTIEL. W ten sposób otrzymałem moją pierwszą lekcję normalności spośród wielu innych, jakie przy­szło mi jeszcze odebrać w Chauny. Zrobiło mi się głęboko wstyd za moje niskie posądzenia wo­bec Bogu ducha winnej pani Guérin i poczciwego François.

Bernard Chennevière wziął mnie ostro do galopu. Przez kilka dni oprowadzał po fabryce i jej wydziałach. Tłumaczył co się tam robi i dokonywał mojej prezentacji wszystkim kierownikom, inżynierom i majstrom tam pracującym. Fabryka była olbrzymia i miała wiele wydziałów. Pod koniec miałem zupełny mętlik w głowie. Po tygodniu dał mi pierwsze samodzielne, nieskompli­kowane zadanie badawcze. Nie było specjalnie trudne, chociaż musiałem zapoznać się z niezna­ną mi dotąd zupełnie aparaturą pomiarową i douczyć trochę teorii. Po dwóch tygodniach przyniosłem mojemu szefowi rozwiązanie problemu. Siedliśmy wtedy obaj przy biurku i Chennevière napisał krótkie sprawozdanie z mej pracy do Biuletynu BPI. Powiedział wtedy:

       — To pierwsze sprawozdanie napisałem za pana. Następne sprawozdania będzie pan już musiał napisać sam. Proszę więc popracować nad językiem francuskim, a w szczególności podszko­lić się w pisaniu w tym języku.

Obłożyłem się przywiezionymi z Polski słownikami oraz gramatyką francuską i kupiłem na chybił-trafił książkę z serii Le livre de poche wydawanych przez Editions Gallimard. Były to Les liaisons dangereuses Laclos’a. Niestety trafiłem jak kulą w płot. Styl w jakim to dzieło zostało napisane był nadzwyczaj ciężki, język archaiczny a akcja nie działa się współcześnie. Było to koszmarne. Czytałem na siłę niewiele rozumiejąc i rozgryzając każde zdanie ze słowni­kiem i gramatyką w ręku. Niczego to jednak nie dawało. Któryś z towarzyszy przy stole w pen­sjonacie, gdy zwierzyłem się z mych kłopotów, poradził mi czytanie mniej ambitnej literatury, ale za to pisanej językiem współczesnym. Zacząłem więc kupować powieści sensacyjne wydawane w Série Noire. Teraz rzeczywiście nauka poszła mi o wiele lepiej, bo akcja tych powieści działa się współcześnie, dzięki czemu treść była bardziej dla mnie zrozumiała. Bardzo pomagały mi codzienne rozmowy przy stole podczas posiłków. Przechodziłem wówczas przyspieszony i bardzo intensywny kurs języka francuskiego. Byłem całkowicie zanurzony w żywiole francuskim i nie mając do kogo przemówić po polsku, znalazłem się w warunkach, które zmuszały do forsow­nej nauki języka.

Drugie sprawozdanie z wielkim trudem napisałem już sam. Było pełne błędów i oczywi­ście zupełnie nie nadawało się do publikacji. Poprawił je Bernard Chennevière. Ale z biegiem czasu, przy każdym następnym sprawozdaniu szło mi coraz lepiej, a mój szef znajdywał w nich coraz mniej błędów. Twarde warunki w jakich się znalazłem i brak możliwości mówienia po polsku, zmuszające do mobilizacji wszystkich sił intelektualnych, okazały się być najbardziej skuteczną metodą nauczenia się obcego języka w mowie, a pisanie sprawozdań do Biuletynu – w piśmie.

Bardzo pomocnymi w tej nauce były mi dwie reguły. Odkryłem bowiem po pewnym czasie, że w przeciwieństwie do polskiego, język francuski jest wyraźnie sfeminizowany – większość rze­czowników jest w nim rodzaju żeńskiego. Stwierdziłem także, że istnieje dosyć znacząca ilość przypadków występowania odwrotnego rodzaju rzeczownika: to co w polskim jest rodzaju mę­skiego – we francuskim jest rodzaju żeńskiego i na odwrót. Stosowanie z wyczuciem tych dwóch zasad umożliwiało mi popełnianie małej stosunkowo ilości błędów w rozmowie i w pisaniu.

W owym czasie, na początku tego trzymiesięcznego okresu próbnego, codziennie podli­czałem moją sytuację finansową:

- po stronie wydatków miałem około 500 franków potrzebnych na bilet powrotny do Pol­ski, 300 franków opłaty za miesiąc pobytu w pensjonacie oraz 400 franków, które musiałem od­dać Stefanowi Czetweryńskiemu. Razem potrzebowałem więc około 1200 franków aby móc wrócić do domu.

- po stronie wpływów przybywało mi co dzień około 53 franki z mej miesięcznej pensji.

Proste obliczenie wykazywało że potrzebowałem tu przebyć 23 dni, abym mógł popłacić długi i wrócić do Polski. Po trzech tygodniach i dwóch dniach w czasie których Towarzystwo nie zwolniło mnie jeszcze z pracy z powodu mej nieprzydatności, odetchnąłem z ulgą. Wiedzia­łem już teraz, że każdy następny dzień który uda mi się tu przepracować zanim mnie zwolnią, bę­dzie już dniem przynoszącym dochód. Będę więc mógł nie tylko wrócić do domu bez długów, ale będę mógł już nawet kupić rodzinie jakieś skromne prezenty. Kiedy po miesiącu pracy nie dostałem wymówienia lecz wypłatę, spłynął na mnie wewnętrzny spokój i przestałem chodzić spięty. Zacząłem nawet mieć nieśmiałą nadzieję, że może uda mi się przepracować jesz­cze jeden miesiąc. O tym, aby udało mi się przepracować cały trzymiesięczny okres próbny nie śmiałem nawet marzyć.

Napisałem do Helenki, do mojej Mamy, do Burków i do Montrésor listy z wiadomością, że mam doskonałą pracę w mej specjalności i że jak na razie wszystko zaczyna dobrze się to­czyć. Burkowie i Montrésor odpowiedzieli najszybciej, gratulując mi sukcesu. Byli świadomi te­go, że mój sukces był przecież w dużej mierze także ich sukcesem – zawdzięczałem im bardzo dużo, tak w sferze materialnej, jak i wsparcia duchowego. Listy z Polski szły bardzo długo. Połą­czenie telefoniczne było natomiast tak drogie, że praktycznie możliwe tylko w jakimś nadzwyczajnym nagłym wypadku. Bezpośrednich połączeń wówczas nie było. Rozmowy międzymia­stowe, a tym bardziej międzynarodowe należało zamawiać w centrali telefonicznej. Jeśli chodzi o połączenie z Polską, to nie było żadnej pewności, czy w ogóle zostanie zrealizowane w tym samym dniu. Ze względu na to, że każda międzynarodowa rozmowa telefoniczna była w Polsce podsłuchiwana, i tak nie można było powiedzieć niczego istotnego. Helenka również czasem te­lefonowała do mnie do pensjonatu. Ze względu na koszty, rozmowy nasze w których opowiada­liśmy sobie naszą wzajemną tęsknotę, żal rozstania i nadzieję na zobaczenie się tu w niedalekiej przyszłości, nie mogły być tak długie, jak byśmy chcieli. Telefonistki polskie z górniczej centrali Zjednoczenia Węglowego w Gliwicach, do której nasz telefon był wówczas podłączony, podsłu­chujące z przyzwyczajenia rozmowę, słysząc jak Helenka mówi do mnie muszę kończyć, bo rozmowa będzie kosztować strasznie drogo, włączały się czasem mówiąc wzruszone –niech pani jeszcze rozmawia, nie zaliczymy już pani tych dodatkowych minut.

Nadeszły święta Bożego Narodzenia. Pewnego dnia gońcy przynieśli i postawili każdemu z nas na biurku, panu Chennevière i mnie, duże tekturowe pudło. Był to karton z 12-ma butel­kami wina, prezent na Boże Narodzenie i Nowy Rok od dyrekcji fabryki dla swych cadres. Na święta Bożego Narodzenia zostałem zaproszony do Burków do Villiers-le-Bel – miałem więc w ten sposób doskonały dla nich prezent. Dostałem także od fabryki prezenty świąteczne dla nie­obecnych tu mych dzieci – lalki, wózeczki do nich i przeróżne zabawki. Byłem zaskoczony i wzruszony tym subtelnym gestem. Pozwoliłem sobie także na spory wydatek i zatelefonowałem do domu do Polski, by złożyć życzenia Helence i móc chociaż w słuchawce usłyszeć głosy jej i dziewczynek.

¬ ¬ ¬

W dniu 19-go stycznia 1963 roku mój szef zawiadomił mnie, że jestem wezwany do dy­rektora. Poszedłem do budynku dyrekcji jak na ścięcie, bo ponieważ było to na dwanaście dni przed upływem terminu trzymiesięcznego okresu próbnego nie miałem wątpliwości, że chodzi o zawiadomienie mnie o jego nieprzedłużeniu i rezygnacji z moich usług. Dyrektor przywitał się ze mną wyjątkowo mile, co mnie jeszcze bardziej utwierdziło w pesymistycznym nastroju, poczęstował kawą i wręczył gruby dokument składający się z wielu kartek gęsto zapisanych pismem maszynowym. Z drże­niem w sercu przeczytałem pierwszą stronę. Jej tytuł brzmiał:  CONTRAT de TRAVAIL. Był to mój stały kontrakt pracy, w którym Towarzystwo Thomson-Houston zawierało ze mną umowę o pra­cę w charakterze ingénieur chimiste, specialité peintures et vernis na czas nieokreślony! Huś­tawka napięć, jakim zostałem poddany w ciągu ostatniej pół godziny była tak duża, że z trudno­ścią opanowałem drżenie ręki przy podpisywaniu tego dokumentu w trzech egzemplarzach, a pa­rafowana musiała być każda jego strona.

Od tego momentu stałem się więc pełnoprawnym pracownikiem Compagnie Française Thomson-Houston, o ustalo­nych i nienajgorszych zarobkach, posiadającym prawo do premii, trzynastej pensji, zakłado­wego domu jednorodzinnego na osiedlu urzędniczym i wszystkich pozostałych korzyści socjal­nych, łącznie z owymi legendarnymi francuskimi allocations familiales przysługującymi na moją trójkę dzieci. Od tej chwili zaistniały dla naszej rodziny warunki normalnego spokojnego życia bez kłopotów materialnych, bez stania w kolejkach. Takiego właśnie życia, o jakim snuliśmy marze­nia w Gliwicach! Wykonałem zadanie, jakie sobie postawiłem i z jakim przyjechałem do Francji. Teraz brakowało już tylko jednego – aby moja żona i dzieci tu się znalazły i też mogły z tego wszystkiego korzystać! Od tego też momentu rozpoczęła się moja trzyletnia prawie, zażarta wal­ka z władzami PRL o przyjazd Helenki z dziećmi do Francji.

Zwróciłem Stefanowi Czetwertyńskiemu otrzymane od niego pieniądze i wysłałem Helence przez okazję pierwsze zarobione w Chauny 100 dolarów, czyli równowartość mych przeszło dwumiesięcznych zarobków w Instytucie. Cieszyłem się bardzo, że odtąd będę mógł już regularnie przekazywać jej pieniądze i że oprócz swej własnej pensji będzie dysponowała dodatkową znaczną ilością gotówki, pozwalającą na spokojne życie bez konieczności zaciskania pasa. Musieliśmy jednakże znaleźć sposób na re­gularny transfer pieniędzy, bo szukanie okazji za każdym razem nie było na dłuższą metę moż­liwe, a wysyłanie pieniędzy przekazem pocztowym nie wchodziło w rachubę. Przekazów nie wypłacano w Polsce we frankach, lecz w złotówkach według oficjalnego, sztucznie zaniżonego przelicznika. Znacząca kwota twardych franków którą bym jej stąd wysyłał, zamieniałaby się w Polsce na śmiesznie małą ilość bezwartościowych złotówek. Należało więc szukać innego spo­sobu na przekazywanie pieniędzy do Polski – takiego, który by nas bronił przed zorganizowanym złodziejstwem ludowego państwa.

Szef Personelu, Berteaux, pokazał mi któregoś dnia jednopiętrowy domek z garażem na osiedlu urzędniczym. Był to dom, który czekał na przybycie Helenki i dzieci. Stał pusty, okiennice były pozamykane, a ogródek nieuprawiany i zapuszczony. Na razie, do czasu przyjazdu mojej rodziny, mieszkałem w mansardowym pokoiku na drugim piętrze w pensjonacie u wdowy Dagonneau. Mieszkali tam różni przejezdni, stażyści oraz ludzie mający dłuższe lub krótsze sprawy do załatwienia w Chauny. Stałych mieszkańców było kilku, w tym ja oraz Henri Bousquet, nieco młodszy ode mnie pełen temperamentu kawaler pochodzący z Perpignan na południu Francji. Mówił z charakterystycznym południowym akcentem, twardo wymawiając spółgłoskę „r”. Przypadliśmy sobie do gustu i z czasem staliśmy się przyjaciółmi. Henri, tak jak ja był inżynierem chemikiem, pracował w Chauny w fabryce chemicznej PROCHIM, gdzie był kierownikiem jednego z wydziałów. Był tu ze wszystkimi za pan brat, wszyscy go znali i lubili. Nie było to zresztą takie trudne, bo Chau­ny było małą miejscowością, liczącą wówczas trzynaście tysięcy mieszkańców. Henri Bo­usquet poczytywał sobie za punkt honoru aby nauczyć mnie języka, wprowadzić w lokalny świat i stać się moim cicerone. Z wielkim poświęceniem, ale i humorem uczył mnie wymowy fran­cuskiej, polecając powtarzać szybko: les chemises d’archiduchesse sont-elles sèches ou archisèches?

Dzięki niemu poznałem wielu ludzi, zacząłem być zapraszany do ich domów i wchodzić w lo­kalne towarzystwo. Po jakimś czasie staliśmy się stałymi partnerami w turniejach brydżowych, odbywających się co tydzień w sali na pierwszym piętrze hotelu-restauracji i kawiarni o nazwie Café-Hôtel-Restaurant de Commerce na rynku. Bousquet zabierał mnie też swym samocho­dem Renault Dauphine na mecze rugby, które odbywały się w okolicznych miejscowościach. Był czynnym zawodnikiem drużyny rugby w Chauny. Zapraszał mnie także czasami na zebrania swej loży Table Ronde. Pod koniec pobytu w Chauny wygłosiłem tam referat na temat podobieństw między Polakami i Francuzami. Referat spodobał się i wywołał dyskusję. W tym rejonie Francji, a szczególnie w departamencie Nord, mieszkało wiele polskich rodzin przybyłych tu wraz z kolejnymi falami emigracji, głównie ekonomicznej z lat 1920-1930. Polacy nie byli więc dla Francuzów z tych okolic narodem egzotycznym. Jak się okazało w cza­sie dyskusji, w miejscowych szkołach powszechnych było przed wojną 1939-1945 wiele takich klas, w których liczniejszą grupę stanowiły dzieci polskie niż francuskie. Jednym z ta­kich Francuzów uczących się w zdominowanej przez polski żywioł klasie, był pracujący w To­warzystwie Thomson-Houston inżynier Levaire. Chcąc się pochwalić, zademonstrował mi kie­dyś swą znajomość polskich słów, których nauczył się za młodych lat w szkole od kolegów Pola­ków – były one niestety wszystkie bez wyjątku wysoce niecenzuralne.

W pensjonacie miałem pełne utrzymanie – podobnie jak Henri, jadałem tam wszystkie trzy posiłki. Wdowa Dagonneau bardzo liberalnie traktowała swych stałych pensjonariuszy. Gdy było się głodnym lub wróciło spragnionym późno w nocy po brydżu, zawsze można było pójść do kuchni i z lodówki wyciągnąć sobie coś do jedzenia lub otworzyć puszkę piwa. Z przywileju tego korzystaliśmy często.

Przerwa obiadowa dla pracowników umysłowych Towarzystwa Thomson-Houston trwała od 12-tej do 15-tej. Wystarczała mi ona w zupełności aby w tym czasie dojść spacerem do niezbyt odległego pensjonatu, zjeść obiad i ewentualnie nawet zrobić godzinną drzemkę po­obiednią. Zamiast drzemki Henri zwykle zabierał mnie po obiedzie swoim samochodem na ry­nek do Café de Commerce na kawę i partię quatre-cent-vingt-et-un. W grę tę grało się trzema kostkami na specjalnej okrągłej tacy zwanej piste. Graliśmy przeważnie we czwórkę z właści­cielem restauracji nazywanym Jojo i jego żoną, z powodu drobnej budowy zwanej Nainette. Kto przegrał, ten stawiał pozostałym kawę. Po pewnym czasie nauczyłem moich znajo­mych polskiej gry hazardowej w kupki której sam nauczyłem się od Jurka Wojciechowskiego, a którą przetłumaczyłem na francuski jako grę w les petits tas. Grało się w nią jedną talią kart i miała ona tę właściwość, że nie wymagała najmniejszego nawet wysiłku umysłowego. Wygrana lub przegrana zależała wyłącznie od przypadku. Gra ta tak się tam spodobała, że zauważyłem potem wielu innych stałych bywalców kawiarni w nią grających przy kawie lub kuflu piwa.

Moi koledzy, inżynierowie z pracy w Towarzystwie Thomson-Houston, stanowili klan bardziej zamknięty i mniej przystępny. Zaczęli mnie zapraszać do swych domów na kolacje lub niedzielne obiady czy wycieczki samochodowe za miasto dopiero na wiosnę – dopiero po tym, jak dostałem stały kontrakt pracy w Towarzystwie. Wszyscy oni oraz ich rodziny okazali się zresztą być bardzo serdeczni. Wykazywali ludzkie, życzliwe, bardzo żywe zainteresowanie lo­sami żony i dzieci, które pozostawiłem w Polsce. Podobnie jak ja, wyrażali niezachwiane przeko­nanie, że wkrótce będą mieli możność osobistego ich poznania. Małe córeczki państwa Chen­nevière bardzo były zaintrygowane perspektywą posiadania nowych koleżanek oraz możliwością lulania malutkiego polskiego bebusia nazywającego się André. Państwo Chennevière byli rodzi­ną zachowującą tradycyjne zwyczaje francuskie – pani Chennevière w obecności osób trzecich nie zwracała się do męża inaczej jak tylko w trzeciej osobie – per Pan. Dziwiło mnie to i śmie­szyło bardzo na początku, gdy pani Chennevière mówiła do męża w czasie kolacji: Bernard, voulez-vous passer le plateau de fromages à Monsieur Mauberg, s’il vous plait.

Na samochodowych wycieczkach za miasto, na które zabierali mnie państwo Vicard, wspólnie z ich małym synkiem Pierre uczyliśmy się liczyć, deklamując odliczankę:

Un kilomètre à pied, ça use, ça use,

un kilomètre à pied, ça use les souliers.

Deux kilometres à pied, . . . . . . .       i tak dalej.

¬ ¬ ¬

Było zgniłe, mokre przedwiośnie, charakterystyczne dla północnych departamentów Francji. Nie dorobiłem się jeszcze ciepłego płaszcza i chodząc zbyt cienko ubrany, w końcu przeziębiłem się mocno. Chodziłem do pracy kaszlący, zakatarzony i z gorączką, aż któregoś dnia Bernard Chennevière zapytał:

— Dlaczego przychodzi pan chory do pracy? Powinien pan poleżeć w łóżku kilka dni i wyleczyć się.

— Nie mam zwolnienia lekarskiego – odpowiedziałem.

— O czym pan mówi? – zdziwił się szef. Mnie zaś zdumiało niepomiernie, że ten inteligentny przecież człowiek nie rozumie tak prostej sprawy. Usiłowałem mu więc wytłumaczyć, że przychodzę chory do pracy, ponieważ nie mam zaświadczenia stwierdzającego, że jestem chory. Nie wiem też, gdzie mam się po takie zaświadczenie udać. Chennevière zupełnie nie był w stanie mnie pojąć.

— Przecież widać, że jest pan chory.

Po dłuższej dyskusji w końcu zrozumiałem, że tu we Francji nie ma zaświadczeń lekarskich o chorobie. Pozycja pracownika umysłowego jest tak wysoka, że nie są potrzebne żadne zaświadczenia. Wszystko po­lega na rzetelności i zaufaniu. Gdy jest się chorym, zawiadamia się po prostu szefa o tym fakcie oraz że kilka dni będzie się leżało w łóżku.

— A gdy ktoś tego nadużywa i często jest chory? – zapytałem.

— Wtedy po prostu szef przeprowadza z nim rozmowę i radzi życzliwie, aby może zmienił lekarza, bo ten jego aktualny jest jakoś mało skuteczny. Jeżeli to nie pomaga, to zbyt częste choroby kończą się zwykle rozwiązaniem umowy o pracę, gdyż szef rezygnuje ze współpracy z takim chorowitym pracownikiem, mając prawie nieograniczoną możli­wość zatrudnienia innego, cieszącego się dobrym zdrowiem – wyjaśnił mi dalej Chennevière.

Dla człowieka ukształtowanego w systemie socjalistycznym była to zupełna rewe­lacja, a zarazem kolejny przykład normalnego, zdrowego stosunku pomiędzy pracownikiem a pracodawcą. To w PRL relacje te były chore – pracownicy oszukiwali jak mogli pracodawcę i wszelkimi sposobami usiłowali wymigać się od pracy przy pomocy zwolnienia lekarskiego.

Objawiła mi się wtedy, jakby w ostrym snopie światła niespodziana prawda, że po­wszechny brak wszystkiego w PRL, a także i pozostałych krajach obozu socjalistycznego, raczej w marginalnym stopniu spowodowany jest słabą gospodarką i zniszczeniami wojennymi. Głów­na przyczyna leży, jak zwykle, w filozofii. Socjalistyczna filozofia obowiązująca w tych krajach apoteozowała pracę. Miała ona być dobrem zagwarantowanym przez konstytucję, sformułowa­nym jako zaszczytny obowiązek pracownika, w przeciwieństwie do ustrojów opartych na filo­zofii wolnego rynku, gdzie praca była jedynie towarem. Takie ustawienie priorytetów powodo­wało, że w ekonomiach krajów socjalistycznych główny akcent położony był na zapewnieniu pracownikom płacy za samą obecność w pracy, a nie za jej ilość czy jakość. Dało to w skutku brak moty­wacji do zwiększania wydajności pracy i lekceważący do niej stosunek, wyrażający się w cy­nicznym powiedzeniu czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy. Przyczyną rosnącego stale dystansu pomiędzy obozem socjalistycznym a krajami wolnego rynku nie był brak kapitału czy surowców, lecz brak filozofii która by motywowała ludzi do dobrej pracy.

Był to więc klasyczny przykład różnic wynikających z innej filozofii ustrojowej: w PRL praca, będąc zaszczytnym obowiązkiem, stała się w gruncie rzeczy jedynie sztucznym sposo­bem na likwidację bezrobocia, w rzeczywistości przymusem pańszczyzny na pań­stwowej, słabo płatnej posadzie. Od tego zaszczytu trzeba się było raczej uchylać i szukać zatrudnienia w mikroskopijnym sektorze prywatnym, gdzie praca nie była zaszczytem, ale płace były wyższe. Tutaj we Francji praca zaś była dobrze płatnym, cennym przywilejem, o który należało zabiegać i którego należało strzec jak oka w głowie by go lekkomyślnie nie stracić.

¬ ¬ ¬

Z konsulatu polskiego ciągle żadna odpowiedź na moje podanie o paszport konsularny nie nadchodziła, w marcu pojechałem więc do Paryża by się czegoś dowiedzieć osobiście. Na miejscu okazało się, że odpowiedź z MSW w Warszawie przyszła już jakiś czas temu, tylko konsulat jakoś „zapomniał” mnie o tym zawiadomić. Odpowiedź była odmowna – polskie MSW nie zgadzało się na wydanie mi paszportu konsularnego. Byłem załamany. Zupełnie nie rozu­miałem, dlaczego władze kraju którego jestem obywatelem, nie chcą mego dobra i zamiast z ochotą umożliwić podniesienie stopy życiowej jednej z polskich rodzin, sprzeciwiają się temu. Zaraz na miejscu, za poradą urzędnika konsulatu, napisałem na trzech stronach odwołanie od tej krzywdzącej decyzji. Odwołanie umotywowałem tak oczywistymi i wszechstronnymi korzyściami, jakie moja rodzina odniosłaby z posiadania paszportów konsularnych i możliwości mieszkania we Francji na stałe, że (w moim ówczesnym przekonaniu) argumenty te powinny by były wzruszyć najbardziej nawet nieczule i zatwardziałe urzędnicze serce.

Pobyt w Paryżu wykorzystałem też dla zorganizowania systematycznych wysyłek Helen­ce do Polski paczek z damskimi kostiumami, tak zwanymi garsonkami, które ona następnie miała sprzedawać w komisie po bardzo korzystnej cenie. Garsonki były w Polsce ostatnim krzykiem ówczesnej damskiej mody. W Paryżu powstało wiele wyspecjalizowanych domów handlowych, zajmujących się wyłącznie wysyłką do demoludów damskich ubiorów, odpowiadających ściśle kryteriom mody obowiązującym aktualnie w danym kraju. Mieli doskonałe w tej materii rozeznanie – wystarczyło podać kraj i region, a oni dobierali krój i kolor, które tam szły najlepiej i sprzedawały się najkorzystniej. W dziewiątej dzielnicy Pa­ryża odnalazłem dom wysyłkowy, którego adres podała mi Neta. Zleciłem im dokonywanie co kwartał wysyłek paczek z garsonkami na adres Helenki do Polski. Pracowni­cy mówili tam chyba wszystkimi językami świata, w tym oczywiście i polskim. Od tej pory He­lenka dysponowała już regularnymi dochodami.

Po powrocie do Chauny opowiedziałem znajomym w pracy i w pensjonacie o odmowie władz polskich wydania mi paszportu konsularnego. Rychły termin przyjazdu Helenki i dzieci, tak oczywisty tu dla wszystkich, zaczął odsuwać się w czasie. Wywołało to u moich rozmówców ogromne zdziwienie i falę współczucia. Ponieważ Chauny było małą miejscowością, wiadomość rozeszła się szybko. Różni nieznajomi ludzie, którzy musieli o mnie wiedzieć, zaczepiali mnie na ulicy wyrażając współczucie z powodu rozłąki z rodziną, słowa otuchy i nadzieję na szybkie za­łatwienie formalności. Wyrażali chęć zaproszenia do siebie do domu w celu poznania Helenki i dzieci, jak tylko tu w końcu przyjadą. Byłem doprawdy głęboko wzruszony tymi oznakami cie­płej ludzkiej życzliwości. Ja za nimi tęskniłem bardzo – minęło już przecież osiem miesięcy, jak nie widziałem Helenki i dziewczynek, a małego Andrzejka nie znałem w ogóle. Miałem tylko jego fotografię, przysłaną w liście przez Helenkę. Chwilami było mi bardzo ciężko. Mówiłem so­bie wtedy, że robię to dla moich dzieci – nie mogę narzekać, bo przecież mam to, czego sam chciałem.

¬ ¬ ¬

W pracy szło mi coraz lepiej. Dostawałem coraz trudniejsze zadania i rozwiązywałem je. Wyćwiczyłem się też na tyle w pisaniu po francusku, że Chennevière nie znajdował już zbyt wielu błędów w mych sprawozdaniach do Biuletynu. Jeden z pracowników naszego działu, spostrzegłszy kiedyś na moim biurku przygotowany rękopis sprawozdania do BPI wyraził mi swój podziw, że tak szyb­ko opanowałem sztukę pisania w alfabecie łacińskim. Był przekonany, że w Polsce pisze się cy­rylicą! Zauważyłem ze zdziwieniem i swego rodzaju satysfakcją, że od inżynierów francuskich nie odbiegam poziomem wykształcenia, a niektórzy są w stosunku do mnie wręcz niedouczeni, jeśli chodzi o pewne działy wiedzy teoretycznej. Byli natomiast lepsi ode mnie w sprawach praktycznego wykorzystania posiadanej wiedzy.

W ramach zleconego mi zadania poprawy wydajności fabrycznych urządzeń, opracowa­łem metodę pozwalającą na przeszło dwukrotne zwiększenie szybkości cynowania miedzianych drutów przeznaczonych do kabli telefonicznych. Wy­magało to pewnych zmian konstrukcyjnych w maszynach. Wprowadziłem te zmiany i wynik okazał się nad wyraz pomyślny. Dyrektor Desprairies był tak zadowolony, że pofatygował się osobiście na wydział produkcyjny by zapoznać się z moim rozwiązaniem i złożyć mi gratulacje. W jakiś czas potem wezwał mnie do siebie i zawiadomił, że dostałem za to specjalną nagrodę. Nie był już teraz taki oficjalny jak dotąd, rozkrochmalił się i zrobił całkiem miły. Gawędził ze mną przyjaźnie, a na końcu powiedział: si tous vos ingénieurs sont comme vous, je ne comprends pas pourquoi la Pologne subit de telles difficultés économiques . Ciepło zrobiło mi się na duszy – była to pierwsza pochwała, jaka spotkała mnie na obczyźnie. Dyrektor Desprairies przekonał się do mnie i już odtąd, do samego końca mej pracy w Towarzystwie, był mi tak przychylny i szedł mi tak wyraźnie i dalece na rękę, że do tej pory mam za to dla niego głębokie uczucie wdzięczności. Widać było wyraźnie, że zależy mu na mnie i że chce mnie utrzymać u siebie w pracy. Od tego czasu byłem też już systematycznie zaprasza­ny na podwieczorki, jakie żona dyrektora urządzała co jakiś czas dla inżynierów Towarzystwa i ich rodzin, a także na coroczne wielkie przyjęcia noworoczne u państwa Desprairies dla wszyst­kich cadres.

W czasie jednego z podwieczorków u pani Desprairies w rozmowie z szefem walcowni Paulem Duhamel zgadało się, że na jego wydziale pracuje robotnik, Monsieur Culas, który chyba jest polskiego pochodzenia. Wyraziłem chęć poznania rodaka i umówiliśmy się z Duhamelem, że zajdę któregoś dnia do niego, aby mógł mnie poznać z tym pracownikiem. Jean Culas okazał się być starszym już człowiekiem, przed emeryturą. Był istotnie Polakiem, góralem z Nowego Targu. Jego rodzice wyemigrowali do Francji w 1925 roku, gdy miał 20 lat. Ucieszył się z poznania rodaka i zaprosił do siebie do domu na podwieczorek w najbliższą nie­dzielę.

Pan Culas mieszkał z żoną w małym domku z ogródkiem w robotniczej dzielnicy na pe­ryferiach Chauny. Żona Culasa też była Polką i też córką emigrantów. Znali się jeszcze w Polsce, ale pobrali już tu, we Francji. Mieli dwóch synów, już dorosłych i samodzielnych. Z pań­stwem Culas rozmowa była trudna. W momencie przyjazdu do Francji byli w wieku, w którym obowiązek szkolny już ich nie obejmował, nie chodzili więc do szkół francuskich. Przebywając głównie w polskim środowisku, tak w domu jak i w pracy, nie mieli okazji, a może także zdol­ności i ochoty aby nauczyć się języka francuskiego. Z kolei, w miarę upływu lat, ich znajomość języka ojczystego malała nieustannie. W czasie gdy ich poznałem, ich słownik składał się z mie­szaniny chyba najwyżej stu słów – polskich zniekształconych po francusku i francuskich, zniekształconych po polsku. Widocznie tyle wystarcza do codziennego życia. Ich synowie cho­dzili do szkół francuskich i już prawie po polsku nie umieli, choć prenumerowali Narodowca – pismo polskiej emigracji we Francji. Pan Jean Culas powiedział mi, że w Polsce nazywał się po prostu i zwyczajnie Jasiek Kulas, ale francuscy urzędnicy emigracyjni (widocznie dla potrzeb fonetyki fran­cuskiej, bo chyba nie dla brzydkiego skojarzenia z pewną częścią ciała) w ten sposób go zapisali, więc tak już pozostało. W prawidłowej bowiem transkrypcji jego pol­skiego nazwiska, po francusku powinien by był nazywać się Monsieur Coulasse.

Jak się później dowiedziałem, w okolicy było wielu takich Kulasów którzy po czter­dziestu prawie latach mieszkania w tym kraju zapomnieli już języka polskiego, ale jeszcze nie nauczyli się francuskiego.

Na wsi w pobliżu Montrésor też mieszkał i gospodarzył taki Kulas. Nazywał się Jasiek Wrona i był ożeniony z Francuzką, córką lokalnego farmera. Jeździło się do niego w lecie po ser lub świeże mleko prosto od krowy dla dzieci. Gdy pogoda była burzowa i mleko kwasiło się niewłaściwie, gospodarz tłumaczył brak sera mówiąc murzyńsko-francuskim językiem: fe szalor, le bui-bui, fromaż merd co miało oznaczać że jest upał, mleko się zwarzyło i z sera g-no wyszło.

¬ ¬ ¬

Jean Vicard, jeden z inżynierów pracujących w fabryce, absolwent tzw. Grande École i mający ścisły logiczny kartezjański umysł poradził mi, abym napisał prośbę w mej sprawie do Prezydenta państwa polskiego. Twierdził on bowiem, że odmowa wydania pasz­portów dla mej rodziny jest na pewno wynikiem urzędniczego nieporozumienia lub nadgorliwo­ści i zgodnie z praworządnym rozumowaniem normalnego mieszkańca Zachodu uważał, że je­żeli dowie się o tym głowa państwa, to spowoduje cofnięcie tej krzywdzącej decyzji. Wielu in­nych moich rozmówców rozumowało podobnie.

Napisałem więc płomienny list na trzy gęsto zapisane kartki do I-go Sekretarza KC PZPR, towarzysza Władysława Gomułki z wyjaśnieniem sytuacji naszej młodej rodziny na dorobku i z prośbą o poparcie mego podania o paszport konsularny. Nadałem go na tutejszej poczcie jako polecony, czym wywołałem lekką sensację. Po jakimś czasie pomyślałem sobie, że nie zawa­dziłoby napisać także i do innych czołowych osobistości w Polsce. Napisałem więc kolejne żar­liwe prośby o pomoc do panów: premiera Józefa Cyrankiewicza, Przewodniczącego Rady Pań­stwa Aleksandra Zawadzkiego i Marszałka Sejmu Czesława Wycecha. Ponieważ straciłem za­ufanie do konsulatu w Paryżu jako rzecznika mych interesów, napisałem też bezpośrednio do pana Ministra Spraw Wewnętrznych PRL. Wszystkie listy nadawałem jako polecone, wywołując wśród urzędników małej poczty w Chauny coraz większą sensację.

Mój szef Bernard Chennevière był świętym człowiekiem, zasiadał w radzie parafialnej ko­ścioła w Chauny i miał różne episkopalne znajomości. Wpadł on na pomysł, aby spróbować udać się z prośbą o pomoc i interwencję do lokalnego biskupa w Saint-Quentin. Wraz z miej­scowym proboszczem zwrócili się do biskupa. Niestety monseigneur wymówił się brakiem kompetencji. Trudno mu się dziwić, że nie miał zamiaru wplątywać się w delikatne sprawy mię­dzynarodowe.

Jak łatwo się domyślić, od panów Gomułki, Cyrankiewicza, Zawadzkiego ani Wycecha żadnej odpowiedzi nigdy nie dostałem. Zareagował natomiast minister Spraw Wewnętrz­nych, ale w sposób którego nigdy bym się nie spodziewał, choć sposób ten był niewątpliwie cał­kowicie zgodny z ówczesnymi metodami działania tego resortu.

W maju 1963 roku moja Mama napisała mi z Zakopanego, że ostatnio wynajął u niej na kilka dni pokój jakiś miły i rozmowny turysta. Turysta przedstawił się niezbyt oryginalnym na­zwiskiem jako pan Kowalski, mało chodził po górach, a za to dużo przebywał na miejscu, opalał się na leżaku przed domem i chętnie z Mamą gawędził. Pod koniec pobytu tak się z Mamą za­przyjaźnił, że nawet zrobił sobie z nią wspólną fotografię. W czasie rozmów zupełnie przypad­kowo zgadało się, że syn gospodyni u której ów turysta mieszka, czyli ja, jest we Francji. Dobrze mu się powodzi i w związku z tym robi starania o sprowadzenie tam swej żony i dzieci. Miły tu­rysta napomknął Mamie, że przypadkowo wybiera się w najbliższym czasie do Paryża. Mógłby więc, gdyby Mama chciała, przekazać synowi od niej jakąś osobistą wiadomość, której nie chce wysyłać pocztą, lub coś mu nawet zawieźć. Intuicja, z której moja Mama była znana, podpowie­działa jej dosyć szybko, że pan Kowalski nie jest takim zwykłym przypadkowym turystą, za jakiego chce uchodzić. Coś tu jest podejrzane, gdyż zbyt dużo jest tych różnych przypadków. Zaprze­stała więc dalszych zwierzeń i nie skorzystała z miłej propozycji. Po kilku dniach uczynny tury­sta wyjechał. Mama czym prędzej opisała mi w liście jego pobyt ze wszystkimi szczegółami uprzedzając, że być może będę miał w Chauny wizytę.

Chyba w trzy tygodnie po otrzymaniu listu od Mamy, zatelefonował do mnie z Paryża ja­kiś człowiek. Powiedział że nazywa się Kowalski, akurat przyjechał z Polski, a będąc ostatnio w Zakopanem przypadkowo mieszkał u mojej Mamy, którą jest oczarowany. Ma dla mnie od niej pozdrowienia i wiadomości. Przypadkowo nie ma żadnego zajęcia na najbliższy weekend i chce w związku z tym przyjechać do Chauny, by mi przekazać, jako stęsknionemu synowi, najnowsze nowiny o jego Matce. Prosi o zarezerwowanie mu pokoju w pensjonacie. Panu Kowalskiemu widocznie bardzo podobał się przysłówek przypadkowo, bo używał go nader często. Zrobiło mi się gorąco i trochę dziwnie, ale mimo szczerej chęci nie mogłem przecież odmówić mu spo­tkania i oświadczyć, że nie chcę wysłuchać wiadomości od mojej matki. Pocieszała mnie nieco świadomość, że mam nad nim tę przewagę, że ja wiem o tym, kto to jest pan Kowalski, a pan Kowalski nie wie o tym, że ja o tym wiem.

Kowalski zjawił się w pensjonacie w sobotę na obiad. Był to lekko łysiejący pan w wieku około 45 lat. Był istotnie rozmowny. Opowiadał z entuzjazmem jak bardzo lubi Zakopane i górskie włóczęgi. Jak przypadkowo odkrył dom mojej Mamy i możliwość wynajęcia pokoju. Pokazał mi fotografię, na której widać go było stojącego z uśmiechniętą twarzą obok mojej Ma­my, poważnej i jakby dziwnie spiętej, na tle jej domu w Zakopanem. Interesował się także bar­dzo moją pracą, Towarzystwem Thomson-Houston, życzliwie dopytywał co robię, na jakim wy­dziale pracuję, jakie są moje obowiązki, jak mi się powodzi i jakie mam plany na przyszłość. Opowiedziałem Kowalskiemu o mojej pracy i perspektywach, jakie ona mi daje. Opowie­działem, że robię starania o sprowadzenie rodziny do Francji, że dostałem odmowę paszportu konsularnego i że napisałem listy z prośbą o pomoc do wszystkich najważniejszych ludzi w Pol­sce. Kowalski pochwalał gorąco moje plany sprowadzenia tu żony i dzieci, aczkolwiek wy­rażał pewną wątpliwość czy sposób, w jaki się do tego zabrałem, okaże się być skuteczny. O so­bie nie mówił wiele, powiedział jedynie, że pracuje w Centrali Handlu Zagranicznego w War­szawie, często jeździ do Francji i z tego powodu ma szerokie znajomości w polskim konsulacie w Paryżu.

Na drugi dzień, w niedzielę, Kowalski wymówił się od pójścia do kościoła. Mimo obycia, jakie powinien był mieć jako podróżujący po świecie pracownik Handlu Zagranicznego, cały czas był jakby spłoszony. Wyczuwałem w nim jakieś napięcie i trudny do zdefiniowania brak naturalności. W stosunku do mnie był jednakże przyjazno-protekcyjny. Po obiedzie, gdy odprowadzałem go na dworzec, życzliwość swą posunął do tego stopnia, że zaoferował mi swoje pośrednictwo, jeżeli bym sobie tego oczywiście życzył, w skontaktowaniu mnie z jego znajomymi w konsulacie w Paryżu. Znał bowiem, jak twierdził, ta­kie przypadki, że znajomi owi załatwili w ciągu niespełna miesiąca wydanie paszportów konsu­larnych dla rodzin podobnych jak ja młodych ambitnych ludzi, którzy zdecydowali się szukać chleba na obczyźnie. Gdy wyraziłem zdziwienie, jak to jest możliwe wobec odmów, jakie mnie spotkały ze strony tegoż konsulatu, Kowalski przyznał, że jego znajomi nie czynią tego tak zupełnie bezinteresownie. Żądają za to jedynie jakichś drobnych, śmiesznych w gruncie rzeczy usług w przyszłości. Domyślając się o jak bardzo śmieszne usługi może chodzić, wymówiłem się grzecznie mówiąc, że dopóki moja rodzina nie znajdzie się we Francji, sprawa ta nie wchodzi w rachubę. Podziękowałem Kowalskiemu za wielkoduszną ofertę pomocy twierdząc, że wierzę głęboko, iż moje listy z którymi zwróciłem się o pomoc do najwyższych władz w Polsce, nie mogą nie przynieść pozytywnego skutku. Kowalski był sceptyczny. Zostawiając mi furtkę na wszelki wypadek powiedział już przy pożegnaniu, że pozostaje jeszcze w Paryżu przez dwa dni. Gdy­bym więc zmienił zdanie, to mogę go o tym zawiadomić. W jaki sposób? Wystarczy, jak przez woźnego kon­sulatu przekażę odpowiednią wiadomość. Dla kogo? Dla pana Kierskiego. Potem pracownik Handlu Zagranicznego wsiadł do paryskiego pociągu i wszelki ślad po nim zaginął.

Pobyt Kowalskiego w Chauny i moja odmowa wejścia w kontakt z jego uczynnymi znajomymi w paryskim konsulacie zdeterminowały, jak przyszłość pokazała, bieg naszych dalszych losów. Zadecydowały o niepowodzeniu starań o paszporty konsularne dla naszej rodzi­ny, zarówno tych, które ja czyniłem we Francji, jak i tych bardzo licznych i różnorakich, jakie Helenka robiła w Polsce. Raport, jaki Kowalski złożył po powrocie do Polski swemu przełożo­nemu stwierdzał zapewne, że ich resort nie będzie miał ze mnie pożytku i że w związku z tym paszportów wydawać nam nie należy. Nie zdawałem sobie jeszcze wówczas z tego sprawy, li­cząc naiwnie, że listy me poruszą w kraju czyjeś serca. Jakże głęboko znowu się myliłem! Zapomniałem o regule Murphy’ego: Jeżeli może stać się coś złego, to na pewno się stanie. Największe prawdopodobieństwo realizacji mają scena­riusze najmniej korzystne. W gruncie rzeczy Kowalski miał zupełną rację – wyłącznie ta droga, którą wówczas mi proponował gwarantowała pozytywny dla nas skutek w postaci natychmia­stowego wydania nam paszportów konsularnych i umożliwiała połączenie naszej rodziny we Francji. Cena była jednak za wysoka. Odbyłoby się to bowiem takim kosztem, na jaki nie mo­głem się zgodzić.

Czy mam żałować, że z tego powodu iż nie skorzystałem z propozycji Kowalskiego moja rodzina nie znalazła się we Francji? Że los nie dał nam szansy powtórzenia Wojkowic i zamiesz­kania wśród szczęśliwych ludzi w małym uroczym miasteczku, w normalnym kraju, w wolnym świecie? Dalsze koleje naszego życia, ciągle trudnego i raczej nie stereotypowego, doprowadziły przecież do pojawienia się na świecie moich siedemnaściorga wnuków. Gdybym sko­rzystał wówczas z propozycji Kowalskiego, nasze życie potoczyłoby się zupełnie inaczej: Ania nie spotkałaby Michel’a, Kasia – Piotra, a Andrzej – Marty. Ich dzieci a moje wnuki, te małe urocze istotki, w ogóle by się na świecie nie pojawiły. Już sam ten fakt nakazuje, aby Przeznaczeniu być wdzięcz­nym. Losami naszej rodziny ciągle kierowała pewnie ta sama ręka z góry.

Chyba w dziesięć dni po wyjeździe Kowalskiego przyjechali do mnie z Lille jego francu­scy odpowiednicy – panowie Gontrand i Lamère. W przeciwieństwie do Kowalskiego, nie czy­nili większej tajemnicy z miejsca swego zatrudnienia – przedstawili się jako pracownicy Sûreté, czyli francuskich służb specjalnych. Przeprowadzili ze mną rutynową rozmowę. Pytali co tu ro­bię i dlaczego tu jestem, jaka jest moja sytuacja rodzinna, jakie mam zamiary na przyszłość. Byli w gruncie rzeczy znudzeni swymi obowiązkami, ale mimo to czuć było w nich raczej życzliwość i przychylność do losów człowieka, z którym rozmawiali niż niechęć i podejrzliwość wobec obcokrajowca. Musieli już mieć o mnie jakieś podstawowe dane, bo przy­wieźli ze sobą plan Gliwic i zażądali żebym pokazał na nim ulicę, przy której mieszkam. Sprawi­łem im zawód, bo plan był stary i nie było na nim naszego osiedla nowych bloków na którym mieszkaliśmy, ani ulicy Mielęckiego.

Na odjezdnym panowie ci oświadczyli mi, że gdybym kiedykolwiek był nagabywany przez polskie służby specjalne lub dostał od nich propozycję jakiejkolwiek współpracy, co jak twierdzili często zdarza się z takimi jak ja, to mogę się zgodzić, ale mam ich o tym zawiadomić. Wręczyli mi w tym celu swe służbowe bilety wizytowe. Nie powiedziałem im, że się spóźnili i że to już miało miejsce. Po pierwsze dlatego, że Kowalski nie zostawił namiarów na siebie, a kon­takt przez woźnego konsulatu wydał mi się zupełnie niepoważny. Niepomny na podjęte swego czasu postanowienie o zimnej analizie byłem jeszcze wówczas ciągle tak nie­doświadczony i naiwny, że absolutnie nie byłem świadomy tego, o czym wiedzieli chyba wszy­scy Polacy mieszkający zagranicą – że UB-ecką wtyczką w konsulacie każdego socjalistycznego kraju na świecie jest właśnie towarzysz woźny. Po drugie, zadziałało może jakieś odruchowe, zupełnie irracjonalne w tym przypadku poczucie patriotycznej solidarności z rodakiem, mimo że UB-ekiem. Ale przede wszystkim nie chciałem mieć jakiejkolwiek styczności z tymi służbami. Ani PRL-owskimi, chcącymi załatwić swe brudne interesy cynicznie wykorzystując w tym celu moją rozłąkę z rodziną, ani francuskimi, mimo że kraj ten był dla mnie gościnny i życzliwy. Zupełnie nie czułem się zdolny psychicznie do pełnienia roli agenta, ani pojedynczego ani tym bardziej podwójnego.

¬ ¬ ¬

W miarę jak wrastałem w społeczność Chauny i poznawałem coraz więcej ludzi, coraz silniej zaczynałem odnosić dziwne wrażenie, że odnajduję tu jakby coś, co już kiedyś znałem. At­mosfera miasteczka, sielskie stosunki, życzliwy klimat między ludźmi, fabryka i jej inżyniero­wie, przerwa obiadowa, podwieczorki u dyrektora i kolacje u kolegów z pracy – to wszystko było mi w jakiś dziwny sposób bardzo bliskie i znajome. Coraz silniej zaczynałem odnosić wra­żenie, że przecież ja już to wszystko gdzieś kiedyś widziałem. Może na jakimś filmie? Takie odczucie Fran­cuzi nazywają un sentiment de déjà vu – wrażenie, że już się to kiedyś widziało. Męczyło mnie to co­raz bardziej, bo przypominało wysiłki jakie się robi po przebudzeniu, aby przypomnieć sobie fa­scynujący sen, jaki się akurat miało. Doskonale się wie że sen był ciekawy, kolorowy i niezwy­kły, ale nie można już sobie przypomnieć o co w nim chodziło, ani żadnych konkretnych szcze­gółów. Dopiero po długim czasie, którejś niedzieli zauważyłem, że w tutejszym kościele na ścianie nad amboną wisi elektryczny zegar. Prawie taki sam jak ten, ufundowany przez moich rodziców dla kościoła w Wojkowicach. Doznałem wtedy nagłego olśnienia – przecież to wszystko co jest tutaj w Chauny, widziałem już i przeżywałem w dzieciństwie dwadzieścia pięć lat temu w Wojkowicach! Chauny było powtórzeniem Wojkowic, jakby ich projekcją w przyszłość. Na większą skalę i we współ­czesnych czasach, nowoczesnych warunkach, ale z powtórzeniem tych samych zachowań, stosunków międzyludz­kich, ciepłej życzliwości jednych ludzi do drugich i przyjaznej atmosfery panującej w miastecz­ku. Podobieństwo było tak wielkie, że nawet osiedle urzędnicze w Chauny położone było na po­dobnej górce co nasza kolonia w Wojkowicach. Także i przerwa obiadowa dla pracowników umysłowych w Towarzystwie Thomson-Houston była chyba w tych samych godzinach co na Jowiszu w Towarzystwie SATURN.

Odkrycie to wzmocniło moją determinację do uczynienia wszystkiego co w mojej mocy, żeby rodzinę osiedlić we Francji. Tak bardzo chciałem, aby również Helenka i dzieci mogły za­nurzyć się w tej sielskiej atmosferze z mego dzieciństwa, która tak bardzo była mi droga i do której tak bardzo, nawet o tym nie wiedząc, tęskniłem i podświadomie dążyłem.

Chauny - przy biurku

Z Bernardem Chennevière przy naszych biurkach

¬ ¬ ¬

Każdy z moich znajomych we Francji miał samochód. Był to tutaj właściwie rodzaj sprzętu domowego bardziej powszechnie posiadany niż w Polsce rower. Wiele rodzin miało po dwa samochody – jeden dla użytku męża, drugi dla żony na zakupy. Wszyscy moi koledzy – in­żynierowie z Towarzystwa mieli auto, nawet nasz laborant François, który podwoził mnie czasem swoim Citroenem 2CV po pracy do pensjonatu. U Jana Culas też widziałem w garażu jakąś starą Simkę Aronde. Posiadanie samochodu stało się dla mnie synonimem pozycji w tym społeczeń­stwie. Nie chciałem być gorszy od otoczenia. Chciałem też mieć samochód. Przedtem jednak musiałem w lokalnej Auto-École uzyskać francuskie prawo jazdy, bo moje polskie nie było ważne we Francji. Egzamin, którego przeprowadzanie jest tu zastrzeżone wyłącznie dla emery­towanych inżynierów, absolwentów Ponts et Chaussées, czyli wydziału Drogi i Mosty wyższych uczelni, zdałem od pierwszego podejścia. Znajomi gratulowali mi, bo zdarzało się to podobno bardzo rzadko gdyż panowie ci, pobierając od każdego egzaminu słoną opłatę, lubili mnożyć w ten sposób swe skromne emeryckie dochody.

W sierpniu fabrykę zamykano i cała załoga poszła na urlop. Ponieważ zostałem zapro­szony do Montrésor i chciałem pokazać tam jak dobrze mi się powodzi, na wiosnę 1963 roku odkupiłem od Henri Bousquet’a za ćwierć ceny jego używaną, trzyletnią Daufine Renault. Mój znajomy dobrze wiedział, dlaczego pozbywał się tego samochodu. Model ten nie był zbyt udaną konstrukcją firmy Renault. Posiadał bagażnik z przodu, a silnik z tyłu. Z tego powodu był nadsterowny i lubił zarzucać na zakrętach. Nie można nim było zbyt ostro hamować na wirażach. Henri Bousquet uprzedził mnie zresztą o tym lojalnie. Nie zwróciłem wówczas na to większej uwagi. Był to mój pierwszy w życiu samochód, zdobyty własną pracą i to było dla mnie najważ­niejsze, a nie jakieś nadsterowności. Cieszyłem się z niego ogromnie. Przyjechałem nim dumny do Montrésor. Zastałem tam jak zwykle ciepłą atmosferę, gratulacje z sukcesu znalezienia dobrej pracy i słowa otuchy, że Helenka wkrótce też tu przyjedzie.

Mój samochód wykorzystywałem głównie do wożenia w upalne dni montrésorskie dzieci na kąpiele w leśnym jeziorku znajdującym się w miejscu zwanym Pas-aux-Anes. Poczciwą Daufinką nie pojeździłem jednak długo. Pod koniec urlopu rozbiłem ją doszczętnie na szosie do Loches. Zrobiłem instynktowny, zbyt gwałtowny jak na ten samochód skręt kierownicą i nacisnąłem mocno na hamulec, gdy z lasu wyskoczył mi pro­sto pod koła piękny myśliwski pies. Były to akurat te manewry, jakich Daufinka nie tolerowała. Pies zachował życie – znikł w lesie po drugiej stronie szosy nawet się nie obejrzawszy, a ja wy­lądowałem w rowie. Gdy otworzyłem pogniecioną pokrywę silnika, w miejscu gdzie powinien on był się znajdować, ziała ociekająca olejem czeluść. Nawet dla niefachowca było jasne, że samo­chodu uratować się już nie da.

We Francji w takich przypadkach procedura jest niezwykle prosta: zabrałem z samocho­du moje osobiste drobiazgi, zawiadomiłem telefonicznie moje Towarzystwo Ubezpieczeniowe w Chauny o tym co się stało i podałem miejsce, gdzie samochód się znajduje. Więcej już Daufinki na oczy nie zobaczyłem. Towarzystwo Ubezpieczeniowe zajęło się wszystkim: zawiadomiło tele­fonicznie swego lokalnego przedstawiciela, a ten zajął się usunięciem wraku i sprzedażą części, które posiadały jeszcze jakąś wartość. W jakiś czas potem dostałem od ubezpieczyciela czek na kilkadziesiąt franków które mi się należały jako różnica pomiędzy poniesionymi przez nich kosztami a wartością części odzyskanych i kwotą, jaką za wrak samochodu zapłaciła firma zło­mująca.

Wróciłem z urlopu pociągiem przez Paryż. Poszedłem do konsulatu polskiego by dowiedzieć się o losach mego marcowego odwołania na odmowę wydania paszportu konsularnego. Znowu dostałem po głowie – odpowiedź była odmowna. Napisałem na miejscu następne odwołanie i kompletnie załamany wróciłem do Chauny. Nie pojmowałem uporu, z jakim władze mojej ludowej ojczyzny odmawiają mi możliwości skorzystania z szansy, jaką udało mi się zdobyć z tak wielkim przecież trudem. Z szansy poprawienia poziomu życia jednej z polskich rodzin. Nikt ze znajomych w Chauny też tego nie rozumiał.

¬ ¬ ¬

Akurat podczas kolacji w Pension Dagonneau usłyszałem 22 listopada 1963 r. z radia wiadomość o zamachu na życie prezydenta USA, Johna F. Kennedy’ego. Młody prezydent cie­szył się wielką popularnością także i we Francji. Wszyscy obecni pensjonariusze byli wstrzą­śnięci, a ja wiadomość tę odebrałem jako cios sił uosabiających zacofanie w siły postępu, jako tragiczne wydarzenie, które na pewno nie wpłynie pozytywnie na moje starania.

W grudniu 1963 roku, po licznych moich staraniach i wielu unikach ze strony ambasady, uzyskałem w końcu audiencję u pana ambasadora PRL w Paryżu przy ulicy Talleyrand. Wcze­śniej jednak pojechałem do Centre National de la Recherche Scientifique  w Bellevue pod Pary­żem do dyrektora Jean Petit, do którego miałem list polecający od profesora Jedlińskiego. Uzyskałem tam od niego za­świadczenie, że może mnie przyjąć w swym laboratorium w celu zrobienia doktoratu. Z zaświadczeniem tym udałem się na audiencję do ambasadora licząc, że może to stanowić mocny argument na poparcie mej prośby o paszporty konsularne dla naszej rodziny.

Pan ambasador Jan Druto, po wysłuchaniu mej prośby o pomoc w uzyskaniu paszportów konsularnych obiecał że rozezna sprawę, zobaczy co się da zrobić i da mi odpowiedź. Zaświad­czenie dyrektora Petit zainteresowało go i zatrzymał je do akt. Na podstawie historii Nety i Bur­ka wiedziałem doskonale, że sprawa jest dla niego możliwa do załatwienia. Nigdy żadnej odpo­wiedzi od pana ambasadora nie otrzymałem. Jan Druto był ambasadorem od maja 1961 do maja 1969 roku, czyli osiem lat. Jak na ten rodzaj stanowiska, wyjątkowo długo . Aby osiągnąć ten doskonały wynik – taki długi okres pobytu na tak atrakcyjnej placówce, pan ambasador Druto, w przeciwieństwie do swego poprzednika Gajewskiego, nie mógł najwidoczniej angażować się w jakieś przyziemne ludzkie sprawy zwykłych szarych obywateli swego kraju. Nie kontynuował także zapewne zwy­czajów poprzednika – w przeciwieństwie do niego musiał bywać częstym gościem w zaprzyjaź­nionej ambasadzie sowieckiej, skąd odbierał wytyczne oraz czerpał wzorce swego stosunku do człowieka.

Dwa miesiące wcześniej, w październiku, w czasie jednego z pobytów w paryskim kon­sulacie, gdy urzędnik po raz kolejny poinformował mnie, że na moje odwołanie ciągle nie ma odpowiedzi z Warszawy, zażądałem widzenia się z konsulem. Bardzo niechętnie i z wielkimi oporami zostałem w końcu zaprowadzony przed jego oblicze. Pan konsul Stanisław Bańbuła, zapoznawszy się z problemem, z jakim do niego przyszedłem oświadczył mi wprost, że wcale nie dziwią go odmowne odpowiedzi, jakie dostaję z Warszawy. Mam przecież ukończone wyższe studia, wykształcenie zdobyłem na koszt ludowego państwa, powinienem więc być wdzięczny za okazane mi dobrodziejstwo i odpracować w Polsce to, co Ojczyzna na mnie wyło­żyła, a nie wysługiwać się tutaj francuskim kapitalistom . Ogarnęła mnie wtedy szewska Maubergowska pasja. Zrozumiałem, że towarzysz Bańbuła nic mi nie pomoże, a co mógł zaszkodzić, to już pewnie zrobił. Poszedłem więc na całego, zrobiłem wielkie oczy i odpowiedziałem panu konsulowi, że zapewnienie wykształcenia swym obywatelom jest podsta­wowym, „psim” obowiązkiem rządu każdego cywilizowanego kraju. Żadne państwo nie może z tego powodu uzurpować sobie tytułu własności wobec osób posiadających wykształcenie, bo byłoby to równoznaczne z traktowaniem ich jak swojej własności, czyli jak niewolników. Te moje poglądy musiały być dla Bańbuły tak obrazoburcze, że z kolei on zrobił wielkie oczy. Przerzu­caliśmy się argumentami przez jakiś czas i rozstaliśmy się dosyć nieprzyjaźnie. Uzmysłowiłem sobie wtedy, że polski konsulat nie jest rzecznikiem interesów polskich obywateli zagranicą, a wręcz przeciwnie – konsulat PRL jest placówką służącą do zabezpieczania interesów wyłącznie PRL-u.

¬ ¬ ¬

Jean Vicard był człowiekiem kulturalnym, dobrze wychowanym i nieco lubiącym szoko­wać swe otoczenie. Zwracając się z jakąś prośbą do innych, zamiast zwyczajowego s’il vous plait, bardzo często używał dowcipnego, trochę ironicznego i nieco zgryźliwego zwrotu, który stosował, gdy tylko okazja ku temu się nadarzała: si cela ne vous dérange pas. Zwrotu tego używał szczególnie chętnie w przypadkach, gdy prosił o coś, co i tak należało do obowiązku osoby proszonej. Vicard był wielkim zwolennikiem telekonferencji i codziennie rozmawiał przez telefon w sprawach służbowych z pracownikami Dyrekcji w Paryżu. Zamawiając rozmo­wę do Paryża u telefonistki w fabrycznej centrali, mówił do niej: mademoiselle, passez moi ELY 76 42 à Paris, si cela ne vous dérange pas, bien sur . Dawał w ten sposób jakby do zro­zumienia, że przeprasza ją za przeszkadzanie w nieróbstwie, prosząc o wykonanie obowiązku. Telefonistka, mimo że w jej fachu trzeba było być raczej wygadanym i mieć szybką ripostę, za każdym razem bywała zaskakiwana i nie wiedziała jak się dowcipnie odciąć. Relacjonował nam to ucieszony pan Vicard. Kupując na poczcie znaczki u kasjerki zajętej akurat wymianą plotek z koleżanką lub zamawiając w bistrot kawę u zagapionego boy’a, Vicard zwracał się do nich przy pomocy tego zwrotu, sprowadzając ich grzecznie w ten sposób z obłoków na ziemię i dając delikatnie do zrozumienia, że zajęciem za jakie pobierają wynagrodzenie, jest obsługa klientów. Jean Vicard był legalistą i uważał, że każdy ma obowiązek robić to, za co jest płacony.

Nieoceniony Vicard, który bardzo wziął sobie do serca losy mojej rodziny, przyszedł do mnie któregoś dnia z następnym pomysłem: w Genewie, przy Organizacji Narodów Zjedno­czonych, których członkiem jest przecież także i Polska, znajduje się siedziba Ligi Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Wystarczy do nich napisać z prośbą o interwencję u rządu polskiego w sprawie mej rodziny, a problem zostanie z pewnością natychmiast pomyślnie rozwiązany. Zna­leźliśmy w książce adresowej BOTTIN odpowiedni adres i zaraz tam napisałem po francusku, z wydatną pomocą panów Chennevière i Vicard’a.

Po miesiącu dostałem odpowiedź z Genewy. Liga Obrony Praw Człowieka podała mi adres swego paryskiego Biura z radą, abym tam się udał i osobiście przedstawił moją sprawę. Zwolniłem się z pracy u szefa i z pełną jego aprobatą w końcu listopada 1963 roku pojechałem do Paryża. W paryskim Biurze Ligi przy ulicy Rochechouart zostałem przyjęty z pełnym zrozumieniem. Oświadczono mi tam, że niestety nie jestem pierwszym obywatelem kraju zza żelaznej kurtyny, który do nich z takim problemem przychodzi, i zapewne nie ostatnim. Owszem, rzeczywiście zgadza się – Polska Ludowa podpisała Kartę Narodów Zjednoczonych i zobowiązała się do przestrzegania praw człowieka – ale po pro­stu do tego się nie stosuje. Istotnie, prawdą jest że 13-ty artykuł Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka mówi o tym, że państwa – jej sygnatariusze nie będą utrudniały swym obywatelom swobodnego przemieszczania się i dowolnego wyboru miejsca zamieszkania. Ale w praktyce nie robi tego żaden z krajów demokracji ludowych, ze Związkiem Sowieckim na czele. Pracownik, który ze mną rozmawiał oświadczył współczująco że mnie rozumie, ale ja powinienem ze swej strony zrozumieć, że Organizacja Narodów Zjednoczonych nie ma możliwości wypowiedzenia wojny blokowi socjalistycznemu z tego powodu. ONZ może jedynie składać pisemne interwen­cje u przedstawicieli odpowiednich krajów, ale ich skuteczność jest absolutnie żadna. Rządy krajów komunistycznych najzwyczajniej w świecie nic sobie z interwencji ONZ nie robią.

Wypełniłem mimo tych pesymistycznych prognoz odpowiedni kwestionariusz i uzyska­łem zapewnienie, że demarche w sprawie mojej rodziny zostanie do Polski przekazane. Zo­stałem oblany kubłem zimnej wody i wróciłem do Chauny w minorowym nastroju. Po pewnym czasie zostałem oficjalnie poinformowany przez Ligę, że interwencja w sprawie mej rodziny zo­stała do Polski przekazana.

¬ ¬ ¬

Dużym problemem, z jakim borykała się fabryka w Chauny, była korozja miedzianych przewodów w kablach telefonicznych, ujawniająca się dopiero po pewnym okresie eksploatacji. Klienci Thomsona, a w szczególności Francuskie Towarzystwo Telefoniczne, skarżyli się na to i zgłaszali częste reklamacje. Towarzystwo ponosiło z tego powodu dosyć duże straty. Inżyniero­wie fabryki już od dłuższego czasu próbowali temu zaradzić, ale jak dotąd bezskutecznie. Dy­rektor Desprairies wezwał mnie do siebie i polecił zająć się tym problemem. Uprzedził uczciwie, że nie bar­dzo wierzy abym mógł coś tu pomóc, bo nie udało się to dotąd innym. Jeżeli mi się nie uda, nie będzie miał do mnie z tego powodu pretensji. Rozwiązanie tego zadania istotnie nie było łatwe. Musiałem wykonać wiele badań i prób. Współpracowali przy tym solidarnie inni inżynierowie Działu REP oraz pracownicy wydziałów produkcyjnych. Wymagało to opracowania innej tech­nologii cynowania oraz wprowadzenia dodatkowych elementów w konstrukcji mechanicznej urządzeń. Dzięki temu, że umiałem połączyć wiadomości z elektrochemii jeszcze z Politechniki, o zabezpieczeniach antykorozyjnych z Instytutu Farb w Gliwicach oraz o inhibicyjnych właściwościach związków aminowych z okresu pracy w VERITAS’ie, po kilku miesiącach udało mi się wpaść na właściwy spo­sób rozwiązania tego skomplikowanego i ciekawego problemu inżynierskiego.

Z tego powodu przy najbliższym pobycie w Chauny dyrektora Grupy Miedzi z Paryża, Jeana Carton, zostałem mu przedstawiony w charakterze młodego obiecującego nabytku firmy. Przy tej okazji dyrektor wysłuchał opowieści o problemach związanych z uzyskaniem dla mnie różnych zezwoleń od bardzo rozbudowanych organów francuskiej administracji i zadeklarował pomoc w wypadku, gdyby Szef Personelu nie mógł sobie sam z nimi poradzić. Z pomocy tej pan Berteaux istotnie musiał później skorzystać, gdyż miał kłopoty z departamentalnym Biurem Pracy w Saint-Quentin. Biuro to wydało mi tymczasową kartę pracy, a nie miało zamiaru wydać stałej. Po interwencji dyrektora Carton, Berteaux zawiadomił mnie z tryumfem, że stała karta pracy została mi przyznana przez Centralny Urząd Pracy w Paryżu.

Przy ulicy Simon Bolivar w 19-tej, przemysłowej dzielnicy Paryża, mieściła się należąca do Towarzystwa Thomson-Houston fabryka kabli. Robiono tam kable z drutów pochodzących z różnych źródeł, w tym i z naszej fabryki w Chauny. Zauważono tam po pewnym czasie, że na drutach pochodzących z Chauny pracuje się lepiej, dają one lepsze kable, a przy produkcji po­wstaje mniej odpadów. Na podstawie sprawozdania zamieszczonego w BPI, skojarzono to dość szybko z moim usprawnieniem antykorozyjnym. W wyniku uzgodnienia miedzy dyrekcjami obu fabryk zostałem więc na jakiś czas oddelegowany do paryskiej fabryki, aby tam na miejscu za­stosować tę samą antykorozyjną obróbkę do drutów pochodzących z innych źródeł niż Chauny. W pierwszym, zapoznawczym wyjeździe pilotował mnie Bernard Chennevière.

Umówiliśmy się poprzedniego dnia, że spotkamy się rano przed dworcem w Chauny i wspólnie pójdziemy kupić w kasie bilety. Zrozumiałem to jako wyraźny sygnał do tego, co robili dla dodatkowego zarobku wszyscy delegacjusze w całym PRL-u, od zwykłego pracownika do dyrektora: kupowało się bilet drugiej klasy, a rozliczało koszty za bilet klasy pierwszej. Różnicę brało się do kieszeni. Dla upewnienia, na wszelki wypadek zapytałem mego szefa:

— Która klasa nam przysługuje?

— Oczywiście pierwsza – odpowiedział Chennevière, zdziwiony.

— To znaczy, że kupujemy bilety drugiej klasy?

Bernard Chennevière wybałuszył na mnie oczy zupełnie nie rozumiejąc, o co może mi cho­dzić. Dlaczegoż u licha, mogąc jechać wygodnie pierwszą klasą, jak przystało poważnym pra­cownikom poważnej firmy, mielibyśmy jechać mniej wygodnie w drugiej jak biedota, lub co gor­sza, jak pracownicy jakiejś nędznej firmy, której nie stać na opłacenie swym cadres przejazdu klasą pierwszą? Wycofałem się prędko z tej rozmowy zwaliwszy winę na nieporozumienie wy­nikłe z niezrozumienia zawiłości językowych. Była to moja kolejna lekcja normalności, jaką otrzymałem w Chauny. Był to zarazem kolejny przykład poniżających praktyk, do jakich zmu­szani byli obywatele PRL-u z powodu niskich państwowych płac i powszechnego zubożenia.

Żeby zainstalować w fabryce przy ulicy Simon Bolivar potrzebne urządzenia i wykonać próby, musiałem do Paryża jeździć wielokrotnie, pozostając tam za każdym razem po kilka dni. Wieczorami włóczyłem się po mieście, już nie jako szukający pracy bezdomny uchodźca, lecz jako spokojny o swój los pracownik poważnej firmy, mogący pozwolić sobie na luksus zacho­wywania się jak turysta. Któregoś wieczoru wstąpiłem na piwo do bistrot na rogu. Zagadał do mnie właściciel patron i zaczęliśmy rozmawiać. W pewnym momencie patron powiedział do mnie: pan to chyba musi być Belgiem, bo pan tak dziwnie mówi po francusku. Człowiek ten nawet nie zdawał sobie sprawy jak wielką przyjemność mi sprawił stwierdzając, że mówię po francusku tak jak Belg. Było to przecież dopiero po roku pobytu we Francji, a ja już mówiłem tak jak Belg! Po następnym roku pobytu i forsownej, bo przymusowej z braku możliwości mówienia po polsku nauce języka moje postępy były już takie, że Francuzi nie brali mnie za Belga, lecz za Francuza, tyle że z innego regionu. Na północy Francji mówili mi, że jestem pewnie z południa, zapewne z powodu twardego wymawiania litery „r”, a na południu uważali, że jestem z któregoś z północnych departamentów. Pierwsze oznaki opanowywania języka stwierdziłem u siebie już wtedy, gdy zauważyłem, że zaczynam myśleć po francusku a potem, gdy obudziwszy się pewne­go rana stwierdziłem, że także śniło mi się po francusku. Znaczyło to, że również i moja pod­świadomość zaczyna przestawiać się z języka polskiego na francuski.

Przy okazji tego spostrzeżenia zwróciłem uwagę na ciekawe zagadnienie: czy nasz mózg, śniąc jakąś historię, ma już przygotowany jej scenariusz i z góry wie jak się ona zakończy, czy też akcja snu żyje własnym życiem i rozwija się niezależnie, w miarę rozwoju sytuacji? Do dziś nie mogę znaleźć wyjaśnienia tego problemu.

¬ ¬ ¬

Korzystając z pobytu w Paryżu zrobiłem przegląd ogłoszeń używanych samochodów. U przedstawiciela Forda na Porte de la Villette kupiłem niedrogiego pięcioletniego Forda Taunusa 17M. Był to produkowany w Niemczech Ford wzorowany na amerykańskich krążownikach szos. Samochód ten podziwialiśmy któregoś dnia z Tadzikiem Pfütznerem, gdy stał przed budynkiem Miejskiej Rady w Gliwicach, na niemieckich numerach rejestracyjnych. Uznaliśmy go wtedy za ab­solutną wspaniałość. Był to duży, wygodny i pakowny samochód. Jedyną wadą tego modelu był zbyt słaby silnik do tak dużej karoserii i spore zużycie benzyny. Dlatego pewnie kosztował tak tanio.

Podczas delegacji w Paryżu mieszkałem w małym tanim hoteliku, który znalazłem nieda­leko fabryki, podobnym do tego, w którym sam pracowałem przed rokiem w zaułku Cité Bergère, a jadałem w różnych barach typu Self-Service. Po powrocie do Chauny rozliczałem każdora­zowo koszty delegacji. W towarzystwie Thomson-Houston nie trzeba było załączać do rozlicze­nia biletów kolejowych ani rachunków hotelowych. Księgowość doskonale wiedziała, ile kosz­tuje bilet kolejowy do Paryża oraz ile kosztuje pokój w przeciętnym hotelu. Należało je­dynie udokumentować wydatki na utrzymanie.

Nauczony wpadką, jaką miałem przy zakupie biletów w czasie pierwszej jazdy z Bernardem Chennevière, jeździłem pierwszą klasą, rozliczałem skrupulatnie koszty przejazdu po­ciągiem do Paryża i metrem z dworca do fabryki oraz koszty hotelowe. Ponieważ w Self-Service rachunków nie wystawiali, do rozliczenia załączałem paski, jakie kasa fiskalna drukowała automatycznie po zapłaceniu.

Po rozliczeniu trzeciej chyba z kolei delegacji do Paryża odwiedził mnie w naszym szklanym boksie sam Chef Comptable, czyli Główny Księgowy fabryki. Znaliśmy się dotąd przelot­nie, zastanawiałem się więc, co go tu sprowadza. Opowiadał długo i zawile o swej odpowie­dzialnej pracy, o rozliczeniach, o wyjazdach na delegacje, o kosztach pobytu i o tym, że prawi­dłowe rozliczenie kosztów delegacji, wbrew pozorom, nie jest takie łatwe jak się to może wyda­wać. Niewiele z tego wszystkiego rozumiałem, bo to o czym on opowiadał, nie miało przecież żadnego związku ani z moją pracą, ani z urządzeniami, które instalowałem w paryskiej fabryce. Początkowo wziąłem go za nudziarza, który znalazł we mnie nowego słuchacza, nieznającego jeszcze jego opowieści. Potem wystraszyłem się, że być może w moich rozliczeniach są jakieś błędy na niekorzyść fabryki, które on wynalazł.

Po długim kołowaniu, wyraźnie speszony księgowy z wielkim zażenowaniem i przepro­sinami wreszcie wyjaśnił o co mu chodzi: moje delegacyjne rozliczenia deprecjonują pozycję pracownika umysłowego, pozycję cadre w Towarzystwie Thomson. W dalszym ciągu nic nie rozumiałem. Okazało się, że koszty hotelu i wyżywienia, które podawałem w swych rozliczeniach tak rażąco odbiegały w dół od kosztów, jakie wykazywali inni inżynierowie, że zaczęło to być groźne dla prestiżu ogółu pracowników umysłowych, gdyż powodowało deprecjację ich pozycji. Stawało się także niebezpiecznym precedensem, pokazującym, że na delegacji można urządzić się taniej. Inni cadres zwrócili na to uwagę i zo­bowiązali nieszczęsnego księgowego do delikatnej misji pouczenia mnie, jak należy prawidłowo rozliczać koszty.

Zacząłem się gęsto tłumaczyć, że po prostu nie znam w Paryżu innych, lepszych hoteli ani restauracji. Że w okresie, gdy szukałem pracy hotele takie stanowiły dla mnie nieosiągalny szczyt luksusu, a w restauracji nigdy nie byłem, gdyż chodziłem najwyżej do Self’ów. Na delegacjach kontynuowałem więc ten tryb życia, który był mi już znany. Musiałem solennie obiecać, że na delegacji już więcej noga moja nie postanie w hotelu o kategorii poniżej trzech gwiazdek, że już nigdy nie przedstawię kwitka z Self-Service i że poruszał się będę po Paryżu wyłącznie taksów­ką a nie metrem.

W ten sposób odebrałem kolejną lekcję normalności.

¬ ¬ ¬

W miarę jak poznawałem coraz więcej ludzi z Towarzystwa Thomson-Houston i ludzie ci nabierali do mnie zaufania, zaczynałem powoli dowiadywać się różnych szczegółów z naj­nowszej historii fabryki w Chauny. Fabryka była stosunkowo stara jak na tę branżę przemysłu, bo wybudowana w latach 30-tych XX wieku. Równie stare i tradycyjne panowały tam zwyczaje. Kierowa­nie utartymi już od lat, rutynowymi procesami technologicznymi i produkcyjnymi spoczywało praktycznie wyłącznie w rękach mistrzów zmianowych, czyli średniego nadzoru technicznego. Kadra inżynierska, być może zwyczajem ogólnofrancuskim, stanowiła klan nad wyraz herme­tyczny, ceniący się bardzo wysoko i dumnie obnoszący swą pozycję. Ludzie ci przychodzili  do pracy wła­ściwie tylko po to, aby właściciele fabryki mieli uspokajającą świadomość, że na kie­rowniczych stanowiskach zatrudniają ludzi po wyższych studiach. Wszyscy inżynierowie mieli swe biura w budynku dyrekcyjnym. Rzadko z niego wychodzili, zajmując się głównie konwer­sacjami towarzyskimi oraz wzajemnymi odwiedzinami w swych pokojach. Pojawienie się inży­niera na kierowanym przez niego wydziale produkcyjnym było raczej ewenementem.

Jak mi opowiadano, mój poprzednik przychodził do pracy najwcześniej na dziewiątą. Wypijał kawę, odbywał kilka wizyt u kolegów i około dziesiątej opuszczał fabrykę by udać się na korty tenisowe. Był zapalonym tenisistą i bardzo dbał podobno o kondycję. W południe pro­sto z kortów wracał do domu na obiad, robił sjestę i około czwartej po południu pojawiał się z powrotem na kortach. Jeżeli nie było pogody, to szedł do biura i odwalał niezbędną robotę pa­pierkową. W laboratorium pojawiał się rzadko i raczej tam przeszkadzał. Laboranci robili nie­liczne, proste i rutynowe analizy chemiczne, na których znali się przypuszczalnie lepiej niż on. Podobnie zachowywała się cała pozostała kadra inżynierska, z wariantami zależnymi od cha­rakteru danego osobnika i jego indywidualnych upodobań do rozrywki. Większych prac badaw­czych ani rozwojowych fabryka nie prowadziła. Było to dolce far niente, które musiało dopro­wadzić do katastrofy, gdyż inni producenci drutów nie zasypiali w tym czasie gruszek w popiele. Wyroby konkurencyjnej firmy Tréfimétaux były coraz lepsze i tańsze, podczas gdy produkcja wytwarzana przez fabrykę w Chauny była coraz droższa i przez to trudniej zbywalna. Na wiosnę 1962 roku fabryka stała się deficytowa.

Dyrekcja Towarzystwa wysłała do Chauny ekspertów dla zbadania przyczyn tego stanu rzeczy. Eksperci nie musieli długo szukać, by odkryć powody braku rentowności: zbyt liczna i nie wypełniająca swych obowiązków kadra inżynierska, przestarzałe metody produkcyjne oraz brak prowadzenia prac rozwojowych i poszukiwania obniżki kosztów produkcji.

Dyrekcja Generalna w Paryżu zadziałała energicznie i stanowczo. Dyrektor fabryki zo­stał odwołany, a na jego miejsce przyszedł energiczny i dość obcesowy w stosunkach z podwładnymi Henri Desprairies. Cała pozostała kadra inżynierska dostała wymówienia z pracy. Części z nich, tym którzy rokowali nadzieje na resocjalizację, zaproponowano ponowne przy­jęcie do pracy, ale już na innych warunkach: mniejsza płaca, powiązana z wynikami finansowy­mi fabryki. Koniec, drodzy panowie inżynierowie, z urzędowaniem w biurowcu. Wybudujemy wam oszklone boksy na waszych wydziałach i stamtąd będziecie bezpośrednio nadzorowali pro­dukcję. Cały wasz czas i wysiłek umysłowy macie przeznaczać na rozwiązywanie problemu zmniejszania kosztów produkcji. Wzmacniamy dział badawczy fabryki. Ma on odtąd intensyw­nie zająć się poszukiwaniem nowych, tańszych metod produkcji i ich wdrażaniem.

Większa część tych cadres, którym zaproponowano ponowne przyjęcie do pracy na ob­niżonych warunkach płacy i zmienionych warunkach pracy, ugięła się i warunki te choć niechętnie, ale przyjęła. Kilku z nich, a wśród nich mój poprzednik, uniosło się honorem i odeszło. Fabryka znalazła się więc w konieczności uzupełnienia niektórych braków kadrowych na produkcji oraz w szczególnie pilnej potrzebie wzmocnienia swego pionu badawczego. Umieszczono odpowied­nie ogłoszenia z ofertami pracy w l’Usine Nouvelle i fabryka przyjmowała bez żadnych cere­gieli każdego, kto się zgłosił byle miał wymagane kwalifikacje wychodząc z założenia, że lepszy będzie każdy nowy pracownik niż dotychczasowy zdemoralizowany. Tak się złożyło, że na ofertę pracy dla inżyniera chemika ze znajomością problematyki tworzyw sztucznych i lakierów, tylko moje zgłoszenie odpowiadało stawianym wymaganiom.

W ten oto sposób, prawdziwie osobliwym i niecodziennym zrządzeniem losu, udało mi się dostać pracę w Towarzystwie Thomson-Houston. Należy uchylić czoła przed odwagą dy­rektora Desprairies który zdecydował się zatrudnić młodego inżyniera zza żelaznej kurtyny nieposiadającego referencji, stałej wizy pobytowej i pozwolenia na pracę. Bez tego wyjątkowego splotu okolicz­ności, jaki zaistniał w fabryce w Chauny, nie byłoby mowy o tym, aby nieznający języka obcokrajowiec, nieposiadający żadnych referencji ani niemający niczyjego poparcia, mógł we Francji marzyć o posadzie na stanowisku inżynierskim. Jestem głęboko przekonany, że udało mi się to tylko dzięki interwencji przyjaznej ręki z góry, która kierowała mymi lo­sami. Dostałem w 1962 roku od tej ręki la Chance du Débutant, czyli niepowtarzalną i jedno­razową w życiu Szansę Początkującego, służącą mu dla przeżycia jego własnej Legendy Osobi­stej. Tak bardzo trafnie opisał to Paulo Coelho w powieści l’Alchimiste, którą napisać miał do­piero wiele lat później, w 1988 roku. Stało się dokładnie tak, jak to tłumaczył młodemu paste­rzowi stary Alchemik w powieści Coelho: jeżeli będziesz czegoś bardzo chciał i wierzył w swój sukces, to wszystkie siły i okoliczności we wszechświecie sprzysięgną się, aby ci dopomóc i aby twe zamiary mogły się ziścić. Ponieważ chciałem bardzo i wierzyłem głęboko że mi się uda, dostałem od losu swą szansę i powiodło mi się! Cały świat dookoła, wszyscy ludzie i okoliczności, życzliwie „sprzysięgli się”, by mi pomóc w mych wysiłkach! Wszyscy, z jednym, jedynym wyjątkiem. Z wyjątkiem władz mego własnego kraju. Kraj ten uczynił wszystko, co było w jego mocy, aby mi się nie udało. I zrobił to z sukcesem…

Otrzymanej z takim trudem szansy nie zmarnowałem. Zdobyłem świetną posadę, pozycję w nowym społe­czeństwie i przyjaźń otoczenia. Jednakże komunistyczne władze mojego własnego kraju unie­możliwiły mi wykorzystanie tych zdobyczy i podzielenie się nimi z rodziną. Trudno ode mnie wymagać, abym mógł za to mieć do tych władz stosunek życzliwy. Trudno się też dziwić że w przyszłości, gdy nadszedł właściwy czas aby wyrównać swoje rachunki z komunistycznym reżi­mem, przyłączyłem się do innych niezadowolonych i zrobiłem wszystko, co leżało w moich skromnych możliwościach, by dopomóc w dziele usuwania tego reżimu z Polski.

¬ ¬ ¬

Bernard Chennevière przywiózł z Paryża następne zlecenie badawcze. Należało opracować metodę seryjnej produkcji specjalnej cewki elektrycznej. Cewka miała mieć ściśle określone wymiary oraz takież parametry mechaniczne i elektryczne. Miała służyć jako jeden z elementów elektronicznego czuj­nika zbliżeniowego. Chennevière przebąkiwał, że jest to zamówienie wojskowe, a całe urzą­dzenie ma służyć do wyposażenia czołgów lub samolotów. Chodziło jakoby o wykrywanie i identyfikację obcych jednostek.

Jak to przeważnie bywa w wojsku, wszystko w tej cewce było postawione zupełnie na głowie – wymagane parametry właściwie wykluczały się nawzajem. Cewka musiała mieć wysoką samoindukcję i niską oporność, co było elektrycznie sprzeczne. Musiała mieć ściśle określone wymiary i kształt. Musiała mieć formę cienkiej tarczy w kształcie stożka, coś w ro­dzaju chińskiego kapelusza. Było to pod względem mechanicznym właściwie niemożliwe do wykonania – bo jak nawinąć drutem cienką tarczę w kształcie stożka? Poza tym, i to już zakra­wało na żart, cewka musiała mieć ciężar właściwy większy od miedzi, czyli miedzianego drutu, z którego miała być nawi­nięta.

Zabrałem się do roboty, do łamania sobie głowy i prób. Zadanie miałem o tyle ułatwione, że oprócz laboratorium chemicznego, fabryka dysponowała doskonale wyposażonym warsztatem elektrycznym i mechanicznym. Każdy zwariowany pomysł, który mi przychodził do głowy, mógł być natychmiast zrealizowany przez techników w tych warsztatach i sprawdzony praktycznie. Po­woli, krok po kroku, pokonywałem sprzeczne parametry i wykluczające się warunki. Wymyśli­łem fikuśne urządzenie umożliwiające nawijanie cienkich płaskich cewek o stożkowym kształcie. Opracowałem i wdrożyłem do produkcji sposób wytwarzania drutu nawojowego posiadającego specjalną, chropowatą powierzchnię izolacji powodującą, że zwoje cewki nie ześlizgiwały się jedne z drugich i stożek trzymał się w całości.

Najcięższy orzech do zgryzienia stanowił warunek, że cewka miała być zwartym twar­dym przedmiotem, posiadającym ciężar właściwy większy od miedzi, z której była wykonana. Po wielu nieudanych próbach rozwiązałem i ten problem. Zaprojektowałem urządzenie umożliwia­jące w specjalnej formie wypełnienie przestrzeni między zwojami cewki płynnym stopem składników cięższych od miedzi. W ten sposób oszukałem Matkę Naturę, bo całość, w której przestrzeń międzyzwojowa wypełniona była ciężkim stopem zamiast powietrzem, po ostygnięciu i wyjęciu z formy miała teraz ciężar właściwy większy od miedzi i była twardym, wytrzymałym przedmiotem.

Zrobiłem kilka egzemplarzy tej cewki, opisałem dokładnie technologię produkcji i zro­biłem rysunki wszystkich zaprojektowanych urządzeń pomocniczych. Ponieważ było to zamówienie specjalne, skrótowe jedynie sprawozdanie pojawiło się w BPI pod enigmatycznym tytułem Bobinage à densité élevée – uzwojenie o podwyższonej gęstości. Jak się okazało, była to już moja ostatnia praca badawcza w Chauny. Chennevière zawiózł wszystkie dokumenty i materiały do Paryża. Po jakimś czasie przyszła wiadomość, że cewka zdała egzamin, a w ślad za tym nagroda od Dyrekcji Generalnej i podwyżka mej pensji w Chauny.

Od tego czasu moja pozycja w fabryce była już absolutnie ugruntowana.

Kilkanaście lat potem, w 1976 roku byłem znowu w Paryżu, tym razem wysłany przez Biuro Projektów BIPROKWAS w Gliwicach jako specjalista w celu zakupu urządzeń dla kombinatu chemicznego w Policach pod Szczecinem. Na terenach wystawowych przy Porte de Versailles była akurat eks­pozycja elektroniki. Poszedłem ją zwiedzić. W pawilonie pokazującym zastosowanie elektroniki w lotnictwie stał egzemplarz najnowszej wersji francuskiego myśliwca Mirage. Interesowałem się dalej lotnictwem, więc oglądałem ten samolot z tym większą ciekawością, że nie często ma się możliwość obejrzenia Mirage z bliska. Nagle na dziobie samolotu zauważyłem jakiś jakby znajomy kształt. Przyjrzałem mu się bliżej. Ze zdumieniem stwierdziłem, że była to moja stoż­kowa cewka z Chauny! Nie identyczna – przerobiona, inaczej wykończona i zrobiona w sposób profesjonalny, umieszczona w plastikowej obudowie, ale główne wymiary i jej kształt były takie same – nie pozostawiały żadnej wątpliwości co do jej przeznaczenia.

Wyszedłem z wystawy bardzo dumny. Byłem zadowolony, że w ten właśnie sposób, moją pracą i wysiłkiem umysłu, mogłem w jakiś sposób odwdzięczyć się temu krajowi za tak wielką życzliwość, z jaką zostałem tu kiedyś przyjęty.

¬ ¬ ¬

Przed wyjazdem na urlop, na początku sierpnia 1964 roku znów udałem się do konsulatu i złożyłem kolejne podanie o wydanie paszportów dla Helenki i dzieci. Gdy wracając po miesią­cu wstąpiłem tam po drodze, konsul zawiadomił mnie ze źle ukrywaną satysfakcją, że i to poda­nie Warszawa też załatwiła odmownie.

Równocześnie w tym okresie czasu Dyrekcja Generalna Towarzystwa Thomson-Houston w Paryżu dała dowód swej wyjątkowej życzliwości i zaangażowania w moje sprawy. Zawdzię­czałem to prawdopodobnie mocnej pozycji, jaką zdobyłem w Towarzystwie dzięki opracowaniu tajemniczej cewki dla wojska francuskiego. Dzięki poleceniu dyrektora Grupy Miedzi, Jeana Carton, zostałem przyjęty przez samego PDG, czyli Président Directeur Général, pana Dontot. Dontot był Dyrektorem Naczelnym w Compagnie Française Thomson-Houston, podobnie jak Józef Przedpełski przed wojną w Towarzystwie Górniczo-Przemysłowym SATURN na Śląsku. Dyrektor Naczelny wysłuchał opowieści o moich problemach związanych z uzyskaniem od władz polskich paszportów dla rodziny w Polsce oraz z trudnościami w otrzymaniu od władz francuskich stałej karty pobytowej. W wyniku interwencji dyrektora karta stałego pobytu została mi wkrótce potem wydana przez Ministerstwo w Paryżu. Wpływy dyrektora Dontot musiały sięgać daleko. Nie było w tym zresztą nic dziwnego, bo głównym właścicielem Towarzystwa Thom­son-Houston była potężna grupa kapitałowa Jeumont-Schneider, do której należała chyba połowa całego francuskiego przemysłu ciężkiego. Druga połowa, w tym konkurencyjna wobec Thom­son-Houston firma Tréfimétaux, była podobno w rękach Rotszyldów.

Na prośbę dyrektora Dontot, jego znajomy pracujący we francuskim MSZ, napisał w mojej sprawie prywatny list do polskiego ambasadora w Paryżu, o czym zostałem przez dyrekcję powiadomiony kopią korespondencji, jaką różne wydziały Dyrekcji Generalnej informowały dy­rektora o postępie załatwiania mych spraw. Niestety list ten nie wywołał żadnych pozytywnych skutków dla naszej rodziny.

Na polecenie Dyrektora Dontot zostałem także skontaktowany z przedstawicielem han­dlowym Towarzystwa na Polskę, panem Grandclément. Znał on w Polsce niejakiego pana X, bardzo podobno wysoko postawionego w Warszawie człowieka, uprzednio sekretarza ambasady PRL w Moskwie, który ma rzekomo możliwość załatwienia paszportów dla Helenki i dzieci. Pan X twierdził jakoby, że za opłatą 250 dolarów od osoby sprawę paszportów dla mej rodzi­ny da się załatwić. Na stosunki polskie była to kwota niebagatelna, na francuskie śmiesznie ni­ska. Dyrekcja Generalna deklarowała, że bez najmniejszego problemu zapłaci owe 1000 dolarów stanowiące cenę wolności dla mojej rodziny. Napisałem do tego nieznanego mi pana X list z prośbą o załatwienie sprawy paszportów dla Helenki i dzieci i z zaręczeniem, że wymagana kwota zostanie zapłacona. List wręczyłem pracownikowi Thomsona, Polakowi inżynierowi Andrzejewskiemu, który za kilka dni wyjeżdżał służbowo do ELEKTRIM’u w Warszawie. Sprawa miała polegać na tym, że Grandclément miał w ELEKTRIM’ie w Warszawie dobrego zna­jomego, niejakiego Chomentowskiego. Z kolei pan Chomentowski znał również pana X. Andrzejewski miał wręczyć w Warszawie list Chomentowskiemu, a ten owemu panu X.

Dyrekcja fabryki w Chauny opisywała Dyrekcji Generalnej w Paryżu w obszernych sprawozdaniach stan postępu załatwiania sprawy sprowadzenia mej rodziny do Francji. Dosta­wałem kopie tych pism, noszących nagłówek CONFIDENTIEL. Tak dalece posunięte zaanga­żowanie i pomoc w sprawę sprowadzenia zza żelaznej kurtyny rodziny zwykłego przecież pra­cownika, jakim byłem w Towarzystwie, była zupełnie bez precedensu. Tak wielki międzynaro­dowy koncern, jakim był Thomson-Houston mógł ryzykować poważnymi komplikacjami, a może i utratą polskiego rynku zbytu, gdyby sprawa się wydała. Wszystkim tym życzliwym pracowni­kom Towarzystwa, tworzącym bezinteresowny łańcuch ludzi dobrej woli, jestem za to po dzień dzisiejszy głęboko wdzięczny.

¬ ¬ ¬

Urlop w sierpniu 1964 roku też spędzałem w Montrésor. Zastałem tam moją teściową, która niedawno przyjechała z Polski. Przywiozła najświeższe nowiny o Helence i dzieciach. Nie wszystkie wiadomości były dobre – Ania i Helenka przeszły ciężką żółtaczkę. Zaczynały pojawiać się też różne drobne oznaki świadczące o tym, że Helenka coraz gorzej znosi prze­dłużające się rozstanie. Traciła zapał w staraniach o paszporty i zaczynała jakby niezbyt entuzja­stycznie i bez przekonania odnosić się do przenosin do Francji. Starania o paszport wymagały od niej częstych wyjazdów i zwalniania się z pracy. Ostatnia interwencja aż w Radzie Państwa zmusiła ją do wyjazdu do Warszawy i dłuższego tam pobytu. W tych staraniach wykazywała jednak nieprzeciętną zaradność – umieszczała Andrzejka u mojej Mamy w Zakopanem, a dziew­czynki u swej dawnej znajomej, pani Kosseckiej, która obecnie mieszkała w Wesołej pod Warszawą. Andrzejkowi nie odpowiadała dieta w Zakopanem i schudł do granic wycieńczenia – musiała więc go stamtąd zabrać. Chorą na żółtaczkę Anią trzeba się było zajmować z wyjątkową troską. Od Ani zaraziła się Helenka, a nie mogąc się leczyć, chorobę przechodziła z uszczerbkiem na zdrowiu. Były to poważne problemy, mogące zdarzyć się w każdej rodzinie. Jednakże w każdej zwykłej rodzinie są oboje rodzice, którzy się wspierają i wspólnie je rozwiązują. Helen­ka musiała im stawić czoła zupełnie sama, bez oparcia w mężu. Nie mogąc podołać wszystkim obowiązkom jakie na nią spadły, w styczniu ostatecznie zwolniła się z pracy w Instytucie i prze­prowadziła z dziećmi do Rawskich, znajomych swych rodziców, którzy w Makowie Podhalańskim prowa­dzili rodzaj pensjonatu.

Życie w pensjonacie odpowiadało jej bardziej – prowadzony był tam dom otwarty, a na weekendy przyjeżdżali różni ciekawi ludzie, podczas gdy w Gliwicach prowadziła ży­cie raczej pustelnicze. Właściciele i stali pensjonariusze chętnie opiekowali się dziećmi w czasie jej nieobecności, mogła więc spokojnie zajmować się staraniami o paszporty. Ponieważ na opuszczone i niezamieszkałe mieszkanie miał już ochotę kwaterunek, a na nieużywany numer telefoniczny – Poczta, musiała też Helenka znaleźć i osadzić w naszym mieszkaniu na czas swej nieobecności kogoś zaufanego. Szczęśliwym trafem czasowego mieszkania potrzebowała kole­żanka z pracy w Instytucie, młodsza z panien Skowronkówien z Grodźca – Maryna, ta sama, która w Wojkowicach demonstrowała przede mną swe umiejętności wdrapywania się na drzewo.

W swych podaniach o paszport do Francji Helenka podawała czasem jako uzasadnienie argument zdrowotny, w kraju socjalistycznym gdzie troska o człowieka była konstytucyjnym obowiązkiem państwa – zdawałoby się istotny: jest chora na wątrobę, a mąż we Francji opłaca jej kurację w sanatorium w Vichy, które jest znanym uzdrowiskiem dla tych schorzeń. Pracownik biura paszportowego odpowiadał jej wówczas za każdym razem: tak długo dopóki mąż nie wróci z Francji, to na kuracje wątrobiane będzie pani mogła sobie jeździć tylko do Ciechocin­ka. Nie znałem wówczas tych wszystkich szczegółów – dowiedziałem się o nich dopiero po powrocie do Polski.

Przemknęła mi przez głowę przerażająca możliwość, że polskie władze w swym tępym i złośliwym uporze mogą Helence i dzieciom paszportów jednak nigdy nie wydać.

Montrésorska rodzina zastanawiała się również jakie znaleźć wyjście z tej sytuacji. Uwa­żali, że skoro udał mi się tak wyjątkowy wyczyn jak zdobycie doskonałej posady w znanym międzynarodowym koncernie, uzyskanie pozycji porównywalnej z tą, jaką miał Artur Potocki w koncernie IBM-France czy Horacy Unrug zatrudniony w dużym biurze projektów amerykańskiej firmy Foster Wheeler w Paryżu, to nie wolno mi z tego stanowiska lekkomyślnie rezygnować. Artur i Horacy uważani byli w Montré­sor za ludzi sukcesu, za tych, którzy osiągnęli maksimum tego, co Polak może we Francji zdobyć. A przecież im musiało to przyjść o wiele łatwiej, bo byli we Francji już od 1945 roku i chodzili do szkół francuskich. Ja również zaczynałem być dawany za przykład człowieka sukcesu. Cała rodzina odradzała więc jakieś gwałtowne ruchy i szybki powrót do kraju, bez wyczerpania wszystkich możliwości. Twierdzili, że na to zawsze będzie czas. Liczyliśmy także wówczas na skuteczną interwencję ONZ z Genewy oraz na możliwości pana X w Warszawie.

Niektórzy twierdzili, że podobno po pięciu latach rozłąki polskie władze muszą wydać rodzinie pozwolenie na wyjazd ze względów humanitarnych – były podobno takie precedensy. Ale czy Helenka wytrzyma tak długą rozłąkę? Inni radzili, żebym starał się o francuskie obywa­telstwo – wtedy moją rodzinę, jako rodzinę obywatela francuskiego, władze polskie będą mu­siały wypuścić do męża do Francji. Też podobno były już takie precedensy. Ale z takiego roz­wiązania, związanego z wyparciem się ojczyzny w której się urodziłem i wychowałem, z kolei ja nie chciałem korzystać. Nie można przecież frymarczyć swą ojczyzną i zmieniać narodowość jak rękawiczki, w zależności od chwilowych korzyści materialnych. Przypomniały mi się roz­mowy moich rodziców w czasie okupacji, gdy renegat Kurz chciał z mego Taty zrobić Niemca. Uważa­łem, a popierał mnie w tym Stach Rey, że wprawdzie wolność jest wartością niezwykle cenną, to jednak nie na tyle, żeby dla niej wyzbywać się ojczyzny. Trudno mi to było sprecyzować, ale wydawało mi się, że w jakimś sensie nie byłoby to wobec Niej w porządku. Mimo że Jej aktualne władze były wobec mnie całkowicie nie w porządku, traktując mnie i moją rodzinę jak będących ich własnością niewolników. Byłby to natomiast bezsprzeczny dowód zwycięstwa komunistów i przejaw mej klęski. Musiałbym bowiem uznać, że złamali mnie psychicznie i zmusili do tak za­sadniczego odstępstwa od tego, co uznawałem za słuszne. Obaj ze Stachem uważaliśmy, że męż­czyzna musi mieć twardy kręgosłup moralny i przez całe życie pozostać wierny swym poglą­dom. Ojczyzny zaprzeć się można by tylko wtedy, gdyby w grę wchodziło zagrożenie życia. W moim przypadku nie miało to miejsca, chodziło wszak jedynie o uzyskanie lepszych warunków bytowania. Stach Rey – uciekinier z komunistycznego PRL-u, chociaż był właścicielem zamku w Montrésor i francuskim obywatelem ziemskim, też nie zrzekł się nigdy swego polskiego oby­watelstwa ani nie przyjął obywatelstwa francuskiego, choć by mu to w wielu sprawach wielce ułatwiło życie. Nie pozwolił także uczynić tego swej żonie Maryńci.

Na razie był okres urlopowy. Wszystko, co było do uruchomienia zostało uruchomione i nic więcej w tej chwili nie było już do zrobienia. Moja teściowa wybierała się na południe Fran­cji, gdzie w pobliżu Cannes jej siostra Marjózia miała willę o nazwie Caldana. Teściowa po­prosiła mnie, żebym ją tam zawiózł moim samochodem i spędził razem z nią jakiś czas na Lazu­rowym Wybrzeżu. Skorzystałem bardzo chętnie z tej propozycji. Wybraliśmy się więc Taunusem w drogę na południe przez słoneczną Francję, a niektóre widoki i krajobrazy napotykane po drodze były tak urzekające, że dech zapierały nam w piersiach. Zabraliśmy ze sobą 15-to letnią wówczas Anię, córkę Jadzi Morawskiej, siostry Stacha Rey’a.

W Caldanie zastaliśmy wuja Remisia Grocholskiego i jego żonę Basię, drugą sio­strę mojej teściowej oraz kilkoro z ich licznych dzieci, moich rówieśników. Znaliśmy się już wcześniej z Polski. Wuj Remiś ze swą niespożytą energią był inicjatorem niezliczonych wycie­czek. Zwiedziliśmy miasteczko Fréjus gdzie były jeszcze widoczne zniszczenia po katastrofie sprzed kilku lat. Zawaliła się tam zapora wodna i olbrzymie masy wody runęły na okolicę, nisz­cząc wiele domów i powodując liczne śmiertelne ofiary. Zrobiliśmy wypad do Ventimiglia we Włoszech oglądając po drodze pałac książęcy w Monaco, kasyna gry w Monte Carlo i zabytki Mentony. Zwiedzaliśmy Antibes i Cannes, słynne z luksusu Saint Tropez, kąpaliśmy się na plaży w La Napoule i spacerowaliśmy po promenadzie de la Croisette. Było cudownie i wręcz bajkowo. Woda w morzu była tu rzeczywiście lazurowa, a niebo jakby zrobione z czystej ultramaryny. Je­dynie nieobecność dzieci i Helenki odciskała się głębokim smutnym cieniem. Zadawałem sobie nieustannie pytania: dlaczego mój własny kraj z tępą złośliwością odmawia nam możliwości wspólnego mieszkania tam, gdzie chcemy? Dlaczego nie możemy cieszyć się razem, wspólnie z dziećmi, jak zwyczajne normalne młode małżeństwo na urlopie? Dlaczego musimy spędzać urlopy osobno? Dlaczego zmuszany jestem, jakbym był niewolnikiem, do powrotu do Polski, aby tam żyło nam się gorzej, kiedy tu moglibyśmy żyć lepiej? Brak rozsądnej odpowiedzi na te pytania i związane z tym przemyślenia nie usposabiały mnie przychylnie do PRL-u – wręcz przeciwnie.

Na bliskim horyzoncie rozciągającej się od Antibes aż do Nicei przepięknej La Baie des Anges – Zatoki Aniołów stała na kotwicy olbrzymia, nieruchoma i groźna sylwetka lotniskowca Independent z amerykańskiej VI-tej floty. Flota ta pilnowała Morza Śródziemnego i wybrzeża francuskiego sojusznika przed ewentualnym sowieckim atakiem. Przez ustawione na promena­dzie lornety można było nawet oglądać sylwetki amerykańskich marynarzy krzątających się na pokładzie. Znajdowaliśmy się wszak w okresie zimnej wojny pomiędzy blokiem wschod­nim i zachodnim. A mnie w tej sytuacji marzyło się sprowadzenie tu żony i dzieci znajdujących się w kraju za żelazną kurtyną!

W Polsce trwał właśnie okres, gdy Gomułka w zdecydowany sposób zaczął odchodzić od oczekiwań, jakie społeczeństwo związało z nim w czasie październikowego przesilenia w 1956 roku. Poziom życia był ciągle niski – powodowało to pojawianie się kontestatorów, coraz śmie­lej formułujących potrzebę zasadniczych zmian, tak w gospodarce, jak i w polityce kulturalnej państwa. Władze zaostrzały kurs wobec malkontentów, co nakręcało tylko spiralę niezadowole­nia.

Po powrocie do pracy, po miesiącu urlopu w czasie którego żyłem przepełniony nadzieją i radością ze zbliżającego się być może końca naszej rozłąki, z Warszawy przyszedł sygnał, że wysoko postawiony pan X niestety nie jest w stanie załatwić obiecanej transakcji. Przypusz­czalnie w owym czasie szum wokół sprawy wydania paszportów dla pani Heleny Mauberg i jej dzieci był już w polskich urzędach paszportowych tak wielki i zatoczył już tak szerokie kręgi, że praktycznie nic już po cichu nie dało się załatwić. Urzędnicy bali się tknąć tej sprawy.

Jest wielce prawdopodobne, że gdybym wokół przyjazdu mojej rodziny nie zrobił takiego wiel­kiego hałasu, tak w kraju jak i na skalę międzynarodową w Genewie, to po kilku latach cichego drążenia sprawa ta byłaby możliwa do załatwienia. Gdyby nie było tego szumu, który między innymi doprowadził także i do wizyty Kowalskiego w Chauny. Ale czyż było do pomyślenia, aby młody energiczny mężczyzna, któremu w obcym kraju, wśród obcych i pozornie obojętnych ludzi udało się uzyskać tak wiele – mógł pozostać bierny? Że będzie spokojnie siedział z założonymi rękami nic nie robiąc i nie będzie walczył wszystkimi dostępnymi środ­kami o swą rodzinę? Czy można było się po mnie tego spodziewać? Taka postawa byłaby cał­kowicie sprzeczna z moją aktywną naturą. Z tym, co wyniosłem z domu – że należy walczyć i wychodzić niebezpieczeństwu naprzeciw. A sprawa robiła się pilna, bo z Polski zaczynały do­chodzić niepokojące sygnały że Helenka coraz gorzej znosi samotność i rozłąkę. Żadne długo­trwałe drążenia i powolne cierpliwe załatwiania nie mogły więc wchodzić w rachubę.

W tej sytuacji nie miałem wyboru i we wrześniu 1964 roku złożyłem w Dyrekcji Towa­rzystwa pismo z prośbą o rozwiązanie umowy o pracę z powodu braku możliwości sprowadzenia rodziny do Francji i konieczności podjęcia decyzji o powrocie do Polski. Obowiązywał mnie trzymiesięczny okres wymówienia, liczyłem więc że święta Bożego Narodzenia spędzimy już wszyscy razem w Gliwicach.

Wiadomość o mej rezygnacji z pracy rozniosła się szybko w fabryce. Nadzwyczaj przy­jaźnie nastawiony do mnie Jean Vicard był bardzo poruszony. Rozpoczął, o czym dowiedziałem się dopiero później, szeroko zakrojoną akcję mającą na celu znalezienie mimo wszystko sposobu na sprowadzenie mej rodziny do Francji. Ja właściwie byłem już prawie całkowicie zrezygno­wany.

Któregoś dnia przypomniałem sobie nagle o panach Gontrand i Lamère. Postanowiłem wówczas zrobić jeszcze ostatnią próbę: odszukałem wizytówki, które mi zostawili i pojechałem do Lille. Wyłuszczyłem im mój problem. Poprosiłem ich ni mniej ni więcej tylko o to, by zorganizowali potajemne wywiezienie z Polski Helenki i dzieci, podobnie jak to miało miejsce w Warszawie z premierem Stanisławem Mikołajczykiem w 1947 roku, którego wywieziono w bagażniku samochodu dyplomatycznego! Moja naiwność była jesz­cze w owym czasie równie bezgraniczna, jak wiara w omnipotencję francuskiej Sûreté. Panom Gontrand i Lamère, mimo że byli na pewno profesjonalistami którzy już niejedno w swym życiu widzieli i słyszeli, szczęki opadły ze zdumienia gdy usłyszeli, z czym do nich przyjechałem. Wysłuchali mnie jednak cierpliwie, nie wyśmiali i nie potraktowali jak osobnika niespełna rozumu, lecz jak człowieka, którym w istocie byłem – zrozpaczonego męża i ojca, chwytającego się ostatniej deski ratunku. Z pełną życzliwością zaczęli dobrotliwie tłumaczyć jak małemu dziecku powody, dla ja­kich akcja taka jest nierealna. Tłumaczyli mi, że tego rodzaju działania należy w obecnych cza­sach i aktualnej sytuacji międzynarodowej uznać za niemożliwe. Że jeżeli już, to decyzja o ich podjęciu na pewno nie wchodziłaby, niestety, czego osobiście bardzo żałują, w ich kompetencje. W takiej sprawie musiałbym się udać dużo, bardzo dużo wyżej. I to nie tutaj w Lille, ale w Pary­żu. Jeżeli mam takie dojścia, to powinienem je natychmiast wykorzystać. Oni takich możliwości nie mają, ale ze swej strony szczerze życzą mi powodzenia. Wróciłem z Lille odarty z wszelkich złudzeń i zrezygnowany już zupełnie.

Pod koniec listopada Jean Vicard pojawił się w moim oszklonym boksie z tryumfalną mi­ną i wiadomością, że być może znalazł sposób na rozwiązanie moich problemów. Mianowicie jego kolega ze studiów na politechnice, niejaki François, jest (nie wiadomo czy długo jesz­cze) w Algierze dyrektorem technicznym firmy o nazwie LATRAF – Laminoir et Tréfilerie d’Afrique. Jest to powiązana kapitałowo z Thomson-Houston francusko-algierska spółka, która jest właścicielem fabryki drutów, podobnej do fabryki w Chauny. Vicard rozmawiał o mnie z dyrektorem François który obiecał, że uruchomi starania o zatrudnienie w swej fabryce polskie­go inżyniera. Ponieważ Algieria jest obecnie niepodległa i flirtuje z krajami obozu socjalistyczne­go, to być może polskie władze komunistyczne zgodzą się na moje zatrudnienie w tym kraju i wydadzą paszporty mej rodzinie na wyjazd do Algierii, skoro nie chcą ich wydać do kapitali­stycznej Francji.

Był w tym jakiś cień szansy i wszyscy znajomi zaangażowani w pomocy przy sprowa­dzaniu Helenki i dzieci do Francji uważali, że należy ją wykorzystać. Poprosiłem więc dyrektora Desprairies o przedłużenie o trzy miesiące okresu mego wymówienia.

Sprawy ciągnęły się długo, bo najprzód trzeba było uzyskać zgodę algierskiego Urzędu Pracy. Niestety dyrektor François był skrępowany – dyrektorem naczelnym LATRAF był Algierczyk i dyrektor techniczny musiał uzgadniać z nim sprawy personalne. Mimo to, jak na stosunki w państwach arabskich, sprawy posuwały się błyskawicznie. Już po dwóch miesiącach, co było bezprecedensowo szybko, uzyskano zgodę Urzędu Pracy. W lutym 1965 roku LATRAF mógł wystąpić do ambasady polskiej w Algierze z prośbą o wskazanie formalności jakie należy przedsięwziąć aby sprowadzić do pracy w Algierze obywatela polskiego. W odpowiedzi drugi sekretarz ambasady, T. Biegański, wskazał POLSERVICE w Warszawie, jako instytucję realizują­cą polsko-algierską umowę o współpracy technicznej.

Poprosiłem dyrektora Desprairies o dalszą prolongatę o miesiąc okresu mego wymówie­nia i uzyskałem zgodę.

W pierwszych dniach marca LATRAF wystąpił do POLSERVICE w Warszawie pisząc, że nasz dyrektor w czasie jednej ze swych podróży zagranicznych spotkał inżyniera polskiego, niejakiego pana Wacława Mauberga, który jest zainteresowany zaoferowaną mu posadą w na­szej fabryce w Algierze (było to mocno naciągane na moją korzyść, bo w rzeczywistości François nigdy ani mnie nie widział, ani ze mną nie rozmawiał). LATRAF prosi zatem o podanie formalności, jakie ów inżynier winien poczynić aby podjąć pracę w ich fabryce i przy­jechać do Algierii wraz z rodziną.

Dopiero po przeszło miesiącu, bo w dniu 12 kwietnia dyrektor naczelny POLSERVICE, towarzysz J. Thomas zawiadomił LATRAF z właściwą dla komunistycz­nych urzędów wyzywającą bezczelnością, że nie może wysłać pana Wacława Mauberga do Al­gierii. Może natomiast wysłać, gdyby LATRAF sobie tego życzył, jakiegoś innego specjalistę o tych samych kwalifikacjach (których przecież nie mógł znać) co pan Mauberg. Jak się okazało UB-ecja miała długie ręce, sięgające także i (a może przede wszystkim) do POLSERVICE.

Stało się jasne, że żadnych szans na wyjazd mej rodziny z kraju już nie było. W końcu kwietnia odbyło się w fabrycznej stołówce uroczyste pożegnanie odchodzącego inżyniera – rzecz podobno w fabryce bez precedensu. Obecni tam pracownicy byli wzruszeni, a nasza laborantka pani Guérin popłakała się przy pożegnaniu. Dostałem wiele składkowych prezentów od kolegów z pra­cy.

¬ ¬ ¬

Opuszczałem Francję ze ściśniętym sercem. Zaznałem tu, od zupełnie obcych przecież ludzi, tak wiele przeróżnych dowodów bezinteresownej życzliwości! Miałem też możność od­czucia tu bezmiaru bezinteresownej nieżyczliwości władz mojego własnego kraju! Wyjeżdżałem również w pewnym sensie odmieniony – stałem się obywatelem świata, a nie tylko socjalistycz­nego zaścianka, jak dotychczas. Mimo że byłem wychowany w socjalizmie, sprawdziłem siebie w normalnym świecie i zdałem pozytywnie życiowy egzamin. Wiedziałem już teraz, że w trudnych warunkach potrafię dać sobie radę. Wy­jeżdżałem wprawdzie pokonany, ale nie złamany!

Przed wyjazdem wymieniłem za dopłatą u przedstawiciela Forda mojego przestarzałego „krążownika” na również używanego, ale nowszego kremowego Taunusa 20M. Był to już samochód o nowoczesnej karoserii i dobrych parametrach silnika. Pojechałem także do konsulatu w Paryżu i przedłożyłem tam do ostemplowania listę mienia przesiedleńczego. Według informacji urzędnika w konsulacie, listę miałem przedłożyć celnikowi na granicy i na tej podstawie miałem uzyskać prawo do bezcłowego przywozu do Polski całego zdobytego zagrani­cą dobytku. Na wykazie skrupulatnie wszystko wyszczególniłem: począwszy od mandarynek, pomarańczy i bananów w Polsce nieistniejących, poprzez każdą zabawkę, ubrania i prezenty dla Helenki, Mamy i dzieci, a na samochodzie skończywszy. Auto było wypełnione bagażami pra­wie po dach. Za radą znawców przedmiotu ukryłem pod tapicerką samochodu wszystkie wywo­żone franki francuskie, pozostawiając przy sobie tylko nieznaczną sumę potrzebną na przejazd do kraju. Zostawiłem także na wszelki wypadek pewną sumę w depozycie u Stacha Rey’a w Montrésor.

Odradzano mi jazdę przez Niemiecką Republikę Demokratyczną. Sam miałem zresztą niezbyt przyjemne wspomnienia z postoju na dworcu w Berlinie Wschodnim, gdy przed trzema prawie laty byłem w drodze do Francji. Wytyczyłem więc sobie trasę powrotu przez Republikę Federalną Niemiec, Austrię i Czechosłowację. Gdy piątego maja 1965 roku ponownie przekra­czałem żelazną kurtynę, nie mogłem się powstrzymać i zdumionemu strażnikowi austriackiemu powiedziałem po kontroli paszportowej Auf wiedersehen Freiheit! Czechosłowaccy celnicy zaraz na wstępie zapytali o rakouske penidze i odebrali mi wszystkie austriackie szylingi pod pretekstem, że nie wolno ich wwozić do Czechosłowacji. Wydali mi pokwitowanie, na pod­stawie którego miano mi zwrócić te pieniądze na granicy przy wyjeździe.

Jadąc przez Czechy słuchałem w samochodzie radia Warszawa. Było niedzielne wczesne popołudnie i nadawany był, jak zwykle o tej porze, radiowy serial W Jezioranach. Ciepło mi się zrobiło na duszy gdy usłyszałen nareszcie w radiu język polski i znajomą audycję. Byłem w dobrym nastroju, cieszyłem się na rychłe spotkanie z żoną i dziećmi, z których najmłodszego Andrzejka nie znałem przecież wcale. Robiłem już plany, jak spędzimy wakacje, gdzie pojedziemy i kogo odwiedzimy. Wracałem przecież do domu dużym, wygodnym samochodem, w którym bez kło­potu zmieścimy się wszyscy wraz z bagażami. Będziemy mogli pojechać na długą wędrówkę po Polsce. Wszystkim nam należał się solidny odpoczynek i odreagowanie po tak długiej rozłące i stresach nieudanych starań o paszporty. Helence należało się szczególne zadośćuczynienie za odpowiedzialność samotnego zajmowania się dziećmi przez tak długi okres czasu.

Na granicy w Czeskim Cieszynie celnicy, do których zgłosiłem się z kwitkiem po odbiór austriackich szylingów wyśmiali mnie i skierowali do banku. Ale w niedziele banki były zamknięte. Czesi radzili życzliwie, żebym poszedł do hotelu i przenocował. Miałem przedsmak stosunków, które czekały mnie w socjalizmie. Machnąłem ręką na szylingi i pojechałem dalej. Chciałem jak najprędzej zobaczyć Helenkę i dziewczynki – nie widziałem ich prawie od trzech lat, ale przede wszystkim chciałem poznać syna, którego nie widziałem przecież jeszcze wcale.

Po drugiej stronie mostu Przyjaźni w Cieszynie polscy celnicy odmówili honorowania sporządzonego w konsulacie wykazu mienia przesiedleńczego i zażądali zapłaty cła. Twierdzili, że nie obchodzą ich przepisy placówek dyplomatycznych, bo mają swoje własne prze­pisy z Głównego Urzędu Ceł w Warszawie. A te jakoby nie uprawniają mnie do bezcłowego przywozu do Polski moich rzeczy. Nie miałem jeszcze wówczas żadnego doświadczenia z urzędnikami, a w szczególności z PRL-owskimi celnikami. Najprawdopodobniej chodziło o ła­pówkę. Ponieważ jej nie zaproponowałem, za­wartość mojego samochodu została ponownie spisana drobiazgowo, co trwało do wieczora. Zrobiłem awantu­rę, w wyniku której w drodze wyjątku zwolniono w końcu z opłaty celnej owoce, niektóre za­bawki i bieliznę dla dzieci. Reszta została oclona, łącznie z samo­chodem. Gdy oświadczyłem, że nie mam przy sobie pieniędzy na zapłacenie cła, zażądano abym zo­stawił samochód w depozycie na granicy i wrócił z gotówką. Po kolejnej awantu­rze uzyskałem zgodę na odprawę warunkową. Wszystkie oclone bagaże celnicy umieścili mi w bagażniku samochodu i zaplombowali. We wnętrzu samochodu pozostały tylko moje rzeczy osobiste i to, co udało mi się wywalczyć bez opłaty. Miałem w ciągu trzech dni zgłosić się w Rejonowym Urzędzie Celnym w Katowicach i tam zapłacić cło za samochód i za rzeczy znaj­dujące się w zaplombowanym bagażniku.

Polska Rzeczpospolita Ludowa przywitała swego po­wracającego z Zachodu obywatela we właściwym jej socjalistycznym stylu – z wdziękiem, subtelnie, życzliwie i przyjaźnie.

 

Powrót do początku